Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

24. Ludzie też mogą być potworami, czyli jak cudem rozwaliliśmy cudze auto

Minął jeden dzień i właśnie czekaliśmy na kolejnego litościwego kierowcę, który mógłby nam dopomóc. Miałam na sobie jakąś koszulkę Willa, bo byliśmy dość podobnej postury, a to miało na tyle długie rękawy, żeby nie było widać bandaża. Oczywiście sterczeliśmy już którąś godzinę. To upierdliwa sprawa. Gdy była moja kolej na trzymanie kartonika podjechał jakiś miły, młody mężczyzna, który z uśmiechem zaprosił mnie do środka i chyba trochę się skrzywił, gdy zobaczył, że mam obstawę, siedzącą wcześniej na trawce jakiś metr za mną, ale to pewnie po prostu moja paranoja. Na szczęście nie powiedział czegoś w stylu "przykro mi, mam tylko jedno miejsce" (już było takich dwoje), więc wpakowaliśmy się na tylną kanapę, znowu z Willem cierpiącym siedzenie po środku. Mimo naszego progresu w relacji ja-Patrick, bezpieczniej było nas rozdzielić. Mężczyzna, szczerząc się jak na gazie rozweselającym, zaczął zadawać nam typowe pytania w stylu: dokąd jedziecie? a ile macie lat? skoro jedziecie tak daleko czemu wzięliście takie małe plecaczki?. Oczywiście grzecznie odpowiadaliśmy na każde z nich, w odpowiednich momentach kłamiąc jak z nut, ale to głównie ja i Will, bo Patrick raczej się nie odzywał jeśli nie był bezpośrednio pytany (mówił, że nie ma sumienia aby kłamać, ale nie wiem, nie specjalnie w to wierzę. Po prostu jest leniem). Wiecie, na usprawiedliwienie naszych łgarstw powiem, że przecież nie mogliśmy stwierdzić:

- Wie pan, tak na prawdę te plecaki mają objętość sporej szafy, więc spokojnie się mieścimy.

W najlepszym wypadku podwiózłby nas na jakiś komisariat, a w najgorszym od razu do jakiegoś psychiatryka, a obu tych opcji woleliśmy uniknąć, bo mimo wszystko czas nas gonił. Dlatego trzeba było mówić:

- Nasi rodzice przesłali większość naszych rzeczy bezpośrednio do naszej ciotki Angeli z Phoenix, więc tutaj zmieścić mają się zmieścić tylko te niezbędne do drogi.

Po tej misji będę musiała umyć sobie usta szarym mydłem. Zdecydowanie. Will też, ale raczej skupie się na swojej higienie.

Ogólnie pan John okazał się być super człowiekiem. A przynajmniej takim się wydawał. Wiecie, przerwał zanim jego pytania zrobiły się upierdliwe, słuchał radia, które pasowało do gustu mojego i chyba Willa, bo zaczął śpiewać do jakiejś popularnej piosenki z radia, a pan John się do niego dołączył, zachęcając też mnie oraz Patricka. Gdy dołączyłam to nawet nie zjechał mnie za moje fałszowanie, więc była to chyba jedna z naszych przyjemniejszych podróży. Szczególnie, że nazwał rudzielca tchórzem. Nie dosłownie, ale i tak dostał plus dwadzieścia do szacunku u mnie. Ogólnie wydawał się być takim spoko dorosłym, który nie traktuje młodszych od siebie jak gorszych, a jak równych sobie i godnych szacunku dla siebie oraz swoich poglądów, nawet jeśli się z nimi nie zgadzał. Wiecie o kogo mi chodzi? No a poza tym był nauczycielem biologii i wytłumaczył mi jedną nurtującą mnie sprawę. Za to miał kolejne bonusowe punkty do szacunku u mnie.

Jak się okazało, to była cisza przed burzą, ale może nie uprzedzajmy faktów.

Po jakichś trzech godzinach jazdy, gdy wszyscy włącznie z kierowcą wyraźnie dawali znać, że potrzebują załatwić wszyscy wiemy jakie sprawy, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej po środku niczego. Mówię poważnie, wokół nas była tylko kukurydza sięgająca aż po horyzont i pewnie jeszcze dalej, a między kolejnymi roślinami jak gdyby nigdy nic czerniła się asfaltowa szeroka droga, z przycupnietym punktem wlewania paliw i małym sklepikiem, wyglądającym trochę jak z filmów postapo. Wiecie, zakurzone szyby w oknach i drzwiach, wybór produktów jak za PRL-u itd.

Ale mieli hot-dogi, więc nasz kierowca i Patrick kiedy już ogarnęli, to co ogarnąć potrzebowali byli wniebowzięci. Ja oraz Will postawiliśmy na wersję wegetariańską, ja dlatego, że samo patrzenie na hot-dogi wywołuje u mnie odruch wymiotny (nie mam pojęcia dlaczego), a satyr jako istota mówiąca po zwierzęcemu oraz czołowy obrońca natury po prostu był wegetarianinem. Jednak takim spokojnym, który w razie czego, jeśli ktoś o tym zapomniał czy coś, to nie krzyczał tylko dyskretnie nie jadł lub wybierał z jedzenia wszystko oprócz mięsa. Ogólnie Will to spoko człowiek jest. Znaczy pół kozioł, ale wiecie o co chodzi.

Pan John nam postawił jedzenie. To się szanuje jak sądzę. Ogólnie był całkiem spoko i w moim prywatnym zestawieniu fajności kierowców auto-stop na tamten moment był dość wysoko (na podium, ale to chyba niewielkie wyróżnienie, bo podwoziło nas sześć osób z czego czworo w parach, więc liczyłam dwoje jako jedno). Wysoko na podium jak sądzę. Bogowie, o czym ja gadam w ogóle, przecież to nawet sensu nie ma.

Wracając, usiedliśmy przy jednym z pięciu stolików znajdujących się na stacyjce i zaczęliśmy jeść nasze posiłki. Smakowały tak średnio szczerze mówiąc (żarcie na Orlenie lepsze), a Will jako dobry ziomek dał mi spróbować trochę swojej bułki, która była nieco lepsza, ale mimo wszystko raczej słaba. Hot-dogów nawet nie próbowałam żulić. Po pierwsze nie miałam od kogo, a po drugie jak już mówiłam, nie specjalnie za nimi przepadam (a dodatkowo trochę bałam się jak źle muszą smakować, skoro nawet kanapka z sałatą i łososiem smakowała... no, tak jak smakowała).

Will zaczął nucić, a chwilę później śpiewać jakieś piosenki, brzmiące jak szant. Nie jestem pewna, nie wszystko rozumiałam, ale tak mi się kojarzyło. Po jakichś około dwóch zwrotkach chyba, pan John się do niego przyłączył. Umarłam wewnętrznie z zażenowania, a Patrick widząc to również zaczął udawać podpitego marynarza w jakimś śmierdzącym barze. Kasjer spojrzał na nas jak na upośledzonych, na co odpowiedziałam mu spojrzeniem, które miało przekazać "jestem z nimi tylko dlatego, że dają mi jedzenie", ale chyba wyszło bardziej coś pomiędzy "bogowie, proszę ratunku, jestem porwana" a "to idioci, ale moi idioci i ich kocham". Chyba, bo mi samej ciężko stwierdzić, a nikt inny nie ma za bardzo jak mi przekazać jak to zinterpretował.

Problemy zaczęły się później.

Po jedzeniu poszłam do łazienki przepłukać usta przed dalszą podróżą, a chłopacy jak eskorta czekali na mnie pod drzwiami. Will dlatego, że to dobry ziomek, a Patrick dlatego, że miał takiego udawać, a poza tym jego dyskusja z panem Johnem na temat przydatności scyzoryka i noża sprężynowego do samoobrony robiła się lekko niepokojąca, więc tak można było ją w miarę dyskretnie przerwać zanim rudzielec rzucił jakimś mocno dziecioaresowym tekstem albo na przykładzie udowodnił, że da się zabić nawet ołówkiem albo batonikiem proteinowym. Jestem pewna, że by mu się to udało, a ja robiłabym za manekin. Wiecie, mimo że ten świat to kijowe miejsce jeszcze nie uśmiecha mi się opuszczenie go. Mam parę spraw do załatwienia, między innymi ogarnąć bajzel, jaki wywołała nieuwaga mojej mamy. Jednak nieważne, wracając do tego, co takiego złego niby zrobił pan John, że w moim super rankingu spadł na ostatnie miejsce, a gorsza od niego okazała się tylko jakaś potworzyca, ale nie uprzedzajmy tych faktów.

Otóż, gdy całą radosną trójeczką wychodziliśmy ze stacji zobaczyliśmy odjeżdżający samochód, co nie byłoby problemem gdybyśmy nie byli jedynymi ludźmi na stacji oprócz pracownika, a w środku pojazdu nie zostały nasze plecaki pełne wyposażenia, w tym moich leków i boskiego pożywienia, które w razie problemów mogłyby ocalić nam życia. A wyraźnie było widać, że kierowca nie ma zamiaru zatrzymać się za moment w miejscu bardziej dogodnym do siadania czy coś tego typu.

Jednym zdaniem, pan-parszywy-zdrajca-John próbował okraść nas z całego naszego dobytku.

Oczywiście zaczęliśmy za nim biec, co było dość głupie, bo kto normalny dogoniłby jadący, rozpędzający się, samochód. Will dość szybko zignorował kule i zaczął pędzić z całą kozią mocą fabryczną, ale tym też nic nie wskórał. Odpadłam jako pierwsza, bo mimo wszystko moja kondycja wołała i wciąż woła, choć trochę ciszej, o pomstę do nieba. Gdy pan John zakręcał przy wyjeździe Patrick spojrzał przez ramię w moim kierunku i niemalże oskarżycielsko zawołał:

- No rzucaj przygłupie.

Zrozumienie o czym mówi zajęło mojemu ciału mniej czasu niż mojemu umysłowi i nim się zorientowałam, zaciskałam dłoń na jednym z nożyków do rzucania gotowa do rzutu. Świat jakby zwolnił, gdy wykonałam zamach, posyłając ostrze w kierunku opony pojazdu. Z zaciśniętym żołądkiem oraz kolejnym nożem w dłoni patrzyłam jak kawałek spiżu szybko leciał do celu. Lecący nóż wygląda bardzo ładnie migając żółtymi błyskami odbijanego słonecznego światła.

Pomyślałam, o tym, jak mała jest szansa na to, żebym trafiła. Choć to była moja najmocniejsza stroną jeśli chodzi o walkę, to mimo wszystko nie byłam jakoś wybitna. Poza tym jest pewna różnica między spokojnym rzucaniem do nieruchomej tarczy, a inna gdy celuje się w oponę pędzącego samochodu nie mając nawet dość czasu by porządnie wycelować.

Will zaklnął, po czym głośno zawołał, że jego super magiczna satyrza fletnia została w samochodzie, więc był praktycznie odcięty od swojej półkoźlej magii defensywno-ofensywnej. Nie tymi słowami, ale taki był przekaz.

Cała nadzieja, na którą nie czułam się w żadnym stopniu gotowa, spoczywała na mnie. Wykonałam kolejny rzut gdy pierwsza z broni odbiła się od asfaltu, nie robiąc żadnej krzywdy, a przy tym, jak się później okazało, nieco się wyginając. Nie wiem, czy bardziej krwawiło serce mi, bo to mój nożyk, który będę musiała jakoś naprawić (albo raczej kogoś o to poprosić, bo moje umiejętności manualne są na poziomie pantofelki) w warunkach polowych, lub przestać z niego korzystać do końca misji, czy Patrickowi, bo był miłośnikiem broni wszelakiej i każde jej uszkodzenie traktował jakby co najmniej ktoś wziął jego ulubioną książkę, wyrwał połowę stron, wszystkie je po kolei przeżuł, wypluł, niedbale rozprostował, włożył na miejsce, a później twierdził, że przecież nic się nie stało.

Jednak wracając (znowu) do rzeczy ważniejszych i ciekawszych niż moje dziwne rozkminy, drugi z moich noży był bliżej, ale wciąż nic nie uszkodził. Rzuciłam trzecim najlepiej jak mogłam, wkładając w to całe swoje umiejętności, modląc się do wszystkich znanych i nie znanych mi bóstw zbiorowo o pomoc, choć już właściwie bez nadziei na odzyskanie swoich i chłopaków rzeczy, bo samochód był dość daleko. Jednak właśnie wtedy chyba jakieś bóstwo celności zwróciło na nas swój łaskawy wzrok, odczuło politowanie nad moimi żałosnymi umiejętnościami, po czym poprowadziło swoją mocą nóż tak, że cudem trafił w oponę natychmiastowo robiąc z niej flak i rękojeścią blokując dalszą możliwość obrotu koła. Pojazdem dość ostro zarzuciło, ale dzięki bogom szybko się zatrzymał, a pan John nie był ciężko ranny. Mimo wszystko źle bym się czuła gdyby coś mu się przeze mnie stało. Szybko tam podbiegliśmy i nim z niedoszłego złodzieja zeszły emocje na tyle, żeby jakoś zareagował, zabraliśmy co do nas należało. Zobaczyliśmy, że kasjer gdzieś dzwonił stojąc przed wejściem do sklepiku. Jednomyślnie i bez słowa uznaliśmy, że najprawdopodobniej wzywa policję, co Patrick podsumował krótkim acz wystarczającym:

- Spieprzamy. Będziemy mieć przerąbane za uszkodzenie tego auta.

Nie można było się z tym nie zgodzić, przynajmniej pod wpływem silnych emocji jakie bez wątpienia generuje cudowne uniknięcie kradzieży. Poza tym, trzeba byłoby ogarniać multum rzeczy i wzywać opiekunów prawnych chyba, a to mogło być problematyczne, choćby dlatego, że moja matka raczej nie zniżyłaby się do zeznawania w śmiertelniczej policji, a ojciec gdzieś zniknął z osiem lat temu. Nie wiem jak to u chłopaków, ale to byłby niesamowity cud, gdyby ktoś za nas odpowiedzialny był w okolicy. Dlatego już chwilę później znikaliśmy wśród wysokiej o tej porze kukurydzy. Biegliśmy gęsiego, z Willem naprawiającym rośliny za nami na końcu. Jednak dość szybko przerwaliśmy, bo jednak ciężko biegnie się dmuchając jednocześnie w fletnię w rozpaczliwych próbach zagrania Don't Worry Be Happy, które podobno było jakimś satyrzym zaklęciem. Ostrożniej przeszliśmy jeszcze kawałek, po czym usiedliśmy wśród wysokich i gęstych pędów, aby przeczekać najgorsze, a potem ruszyć w długą podróż do następnego punktu z żyjącymi ludźmi. Zapowiada się jak wstęp do jakiegoś postapo. Raczej miernego, nie czytałabym. Spojrzałam na stan moich noży. Jeden tylko się stępił, a drugi nieco wygiął, ale dzięki bogom nie było to nic, czego Patrick, bo jak się okazało to on zajmował się u nas takimi sprawami, nie byłby ogarnąć na jakimś twardszym podłożu. Nie robił oczywiście za dobrego samarytanina, po prostu jak sam mówił "nie chciał zawalić tej głupiej misji przez to, że któreś z was ma nie umie odpowiednio zadbać o broń", a podczas samego procesu jechał po delikwencie jak mało kiedy. Wiem z doświadczenia po tym, jak mój nóż ostrzegawczy rzucony w stronę kota na sterydach odrobinę zgiął się przy końcu, a dzień później kula Willa jakoś się uszkodziła na swoim ospiżowanym końcu po tym, jak zaczął nią machać, żeby wystraszyć jakiegoś małego potworka. Okazało się, że w kwestii drobnych napraw broni rudzielec był prawie równie dobry co niektóre dzieci Hefajstosa, a to oznacza bardzo wysoki poziom.

- Pierwsze dwa rzuty tak właściwie zjebałaś, ale ten ostatni był całkiem całkiem. Prawie chybiłaś, ale można podciągnąć pod kategorię niebrzydki. Ale to nie zmienia faktu, że celujesz jak pijany kret we mgle- usłyszałam nagle, przez co gwałtownie poderwałam głowę znad kontemplowanej broni. Czy właśnie pan nikt-nigdy-nie-słyszał-żebym-był-po-prostu-miły-bez-obrażania-wszystkiego-co-żyje powiedział mi coś z grubsza miłego? Tego się nie spodziewałam. Poważnie. Święto narodowe trza ogłosić. Albo dwa nawet, choć nie wiem, kiedy miałoby być to drugie.

- Właściwie to ze środkiem się zgadzam. To był ładny rzut. Właściwie to nawet nie wierzyłem, że to się uda, szczególnie ten ostatni, ale dzięki bogom dałaś radę.

Uśmiechnęłam się do nich radośnie. Moje ego napomopowało się z dumy jak balon, ale mimo wszystko znalazło się we mnie dość pokory, żebym powiedziała:

- Dzięki, ale nie sądzę, żeby to była moja zasługa. Jestem prawie pewna, że to jakiś bóg lub bogini poczarowali i trafiłam jak trzeba.

Patrick chyba chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył.

- Nie skręciło?- spytał nagle Will na co pokręciłam gwałtownie głową.- Nie zaczęło robić innych dziwnych akrobacji nienaturalnych dla lecącego noża?- znowu pokręciłam głową.- Czyli uznajemy, że to twoja zasługa.

Wzruszyłam ramionami, ale szeroko się szczerzyłam, choć pewnie nawet bez tego wiedział, że byłam strasznie zadowolona. Kto by nie był? Dokonałam czegoś, co, jak sądziłam, pozostawało znacznie poza moimi umiejętnościami. To chyba jest powód do dumy.

To ewidentnie jest powód do dumy. Zrobiłam to.

Znowu za bardzo się podekscytowałam, przepraszam. Wrócę jak już się ogarnę.

********

Hejka, hejka, wróciłam. W końcu mi się udało. Przepraszam, że tyle mnie nie było, macie za to dwa rozdziały he he *nervous laugh*. Mam nadzieję, że się z tego cieszycie i trochę mi wybaczycie. Możliwe, że przez następny miesiąc też nic się nie pojawi, bo poświęcę się raczej temu świątecznemu opowiadanku i swojej części tego projektu, o którym wspominałam na swojej tablicy oraz w shitpoście.

Vide de mox
Wandixx ❤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro