17. Jednak mam supermoce, ale są one jakimś nieśmiesznym żartem
Minęło kilka kolejnych dni, podczas których przeniosłam się na łóżko, bo większość nowych lokatorów jedenastki zostało uznanych i zwolniło się miejsce. O mnie matka chyba zapomniała. Poza tym utwierdziłam się w przekonaniu, że szermierka to nie jest rzecz dla mnie. Miecze wciąż lekko mnie przerażały, a jakby tego brakowało, miałam do tego dwie lewe ręce. Na ściance wspinaczkowej jak burza zbliżałam się do poziomu starych obozowych wyjadaczy. Trzy razy trafiłam do infirmerii, ale zwykle puszczali mnie po maksymalnie pół godzinie. Nie miałam żadnego ataku, co porządnie mnie zaskakiwało, ale nie mam zamiaru narzekać. Okazało się, że mam jakiś dziwny talent do rzucania nożami. Ogólnie sielanka, czy jak by to powiedziała moja siostra "chillerka i utopia". Co do niej, napisała mi list.
Hej Flo!
Powiedziałabym "A nie mówiłam?", ale nie będę Ci psuć humoru. Fajnie, że polubiłaś się z tymi ludźmi z obozu i przyjemnie spędzasz tam czas. Tym Patrickiem się nie przejmuj, jeśli będziesz go ignorować odpowiednio długo, to da ci spokój.
Z autopsji wiem, że to nie zawsze działa, a w tym przypadku prawie na pewno nie podziała, ale byłoby za dużo tłumaczenia, gdybym próbowała jej to wyjaśnić.
U mnie wszystko w porządku, chociaż jest trochę nudnawo. Jedyne co robię to siedzenie w domu albo chodzenie na spacery ze znajomymi. Chociaż nie jest tak źle, bo ostatnio podczas spaceru z Różą znalazłyśmy zarąbistą cukiernio-kawiarnię. Koniecznie będę musiała ci ją pokazać kiedy wrócisz.
Właściwie jeśli wrócę, bo możliwe, że Chejron nie będzie chciał mnie puścić do miejsca tak blisko Morza Śródziemnego. Teraz, gdy jestem świadoma swojego pochodzenia ponoć jeszcze bardziej pachnę potworom jak obiad. Nie do końca rozumiem jak to działa.
Nawet sobie nie wyobrażasz, jak pyszne lody tam sprzedają. Gdyby ambrozja istniała, smakowałaby właśnie tak. Nie ma szans, żeby było to coś innego. Tak swoją drogą, myślisz, że mogłabyś mnie zabrać ze sobą w przyszłym roku na ten obóz?
Ups... Z tego się chyba nie wymigam.
Strasznie chciałabym go zobaczyć oraz oczywiście poznać twoich przyjaciół. Jeśli wygląda to tak dobrze, jak pisałaś i jak czytałam w "Percym Jacksonie", to byłyby to najfajniejsze wakacje w moim życiu. Chociaż te też zapowiadają się nieźle. Jedziemy z rodzicami do Włoch. Nie mogę się doczekać aż zobaczę Rzym. Szkoda, że cię tu nie ma. Jeśli chcesz, to kiedy wrócimy, wydrukuję Ci zdjęcia i wyślę (spodziewaj się paczki zamiast koperty). Sfotografuję wszystko, co mogłoby się zainteresować. Nie mogę się doczekać aż tam pojedziemy. Jeszcze nie wiem, kiedy jedziemy, ale pewnie tak jak zwykle jakoś w drugiej połowie sierpnia. Mogę mieć wtedy pewien problem z odbieraniem listów. Tak z góry ostrzegam.
Właśnie, bo bym zapomniała. Do jakiego domku cię przydzielono i skąd są Twoi nowi znajomi? I jacy są?
Nie będę cię już bardziej męczyć, bo pewnie pęka ci głowa od nadmiaru tekstu. Dbaj o siebie, bierz leki, nie narażaj się za bardzo i ciesz się wakacjami.
Buziaki
Jadźka <3
Nawet nie wiem, w którym momencie zaczęłam się uśmiechać do kartki. Uwielbiałam jej listy (pisywała je czasem wcześniej). Umożliwiało mi to przez chwilę wyobrażanie sobie, że jest obok mnie i mogę ją przytulić. Na chwilę zamglił mi się wzrok od łez, które wezbrały mi się w oczach. Tęskniłam za nią. Tęskniłam za nią jak cholera.
Szybko napisałam jej odpowiedź.
J̷a̷d̷w̷i̷s̷i̷u̷
Hej Jadźko!
Ciszę się, że u ciebie wszystko dobrze. Chciałabym móc pojechać z wami do Rzymu, ale później nie bardzo miałabym jak wrócić.
Oraz pewnie bym zginęła w ataku jakiegoś potwora. Jednak to nieważny szczegół.
U mnie też wszystko w porządeczku. Póki co jestem w domku Hermesa, bo jeszcze nie wiadomo kto miałby być "boskim rodzicem". Zbyt dziwna jestem na to. Jak myślisz, gdzie bym pasowała? Jocelyn jest w domku Erosa, Will jest satyrem i nie wiem gdzie śpi, chyba mają sekretny domek w lesie. Po tym, jak napisałam do ciebie list poznałam jeszcze Charliego. Jest całkiem ok, nawet bardzo ok. Mieszka w domku Filotes, patronki przyjaźni.
Mam konflikt z lokatorami domku Aresa.
Polubiła byś się z Jocelyn. Jesteście dość podobne, ale ty jesteś lepsza. Spokojniejsza i trochę mniej gadasz (n̷i̷e̷ s̷ąd̷z̷i̷ła̷m̷, że̷ t̷o̷ w̷ o̷g̷ó̷l̷e̷ m̷o̷żl̷i̷w̷e̷), ale poza tym Jocelyn jest całkiem ok. Willa znasz, więc nie ma co go opisywać. Charlie też jest ok, naprawdę całkiem ok. Jest fajny. Czasem gdy nudzimy się na ogniskach to razem idziemy do lasu i opowiada mi o astronomii. Wie o niej bardzo dużo. To chyba tyle co mogę napisać.
Okazało się, że potrafię całkiem nieźle rzucać nożami. Następną Bitwę o Sztandar wygram albo przynajmniej nie przegram tak szybko. Obiecuję ci.
Nie wiem co jeszcze mogę napisać. Do zobaczenia po wakacjach.
Też o siebie dbaj i nie pij zbyt wielu zimnych koktajli, bo ci rozwalą zęby.
Do zobaczenia
Flo ❤
Jednak sielanka nie mogła być jedynym, co mnie spotkało. Zaczęły się sny.
Właściwie mogłabym podzielić je na dwie grupy.
1. Jakiś kręcący się sztylet z niebiańskiego spiżu, który miał w sobie coś takiego, że chciałam go złapać i ruszyć do walki z pewnością, że wszystko zwyciężę. Ogólnie, to zarąbiste uczucie.
2. Stałam w jakiejś jaskini, gdzie czułam się silna. Tak bardzo silna, jakbym mogła dokonać wszystkiego łącznie z podniesieniem góry jedną ręką. To było wręcz upajające uczucie, które wciąż wzrastało, do etapu aż robiło się wręcz nieprzyjemne. Potem zaczynało palić, ale zanim cokolwiek mi się stało, zawsze się budziłam.
Jeszcze był jeden jedyny z jakimś facetem, który mógłby być moim ojcem (wyglądał podobnie do mnie) oraz małą mną. Uciekaliśmy przed czymś, czego nie widziałam, jednak wiedziałam, że było złe i straszne, a w pewnym momencie się zatrzymaliśmy. Jak zauważyłam, byliśmy przed moim rodzinnym domem. Tym, w którym się wychowałam. We Wrocławiu. Mój hipotetyczny tata dał mi butelkę z czerwoną etykietą, która najprawdopodobniej była po Coca Coli, pełną mleka. Powiedział, że bardzo mnie kocha, przytulił mnie mocno i kazał wszystko wypić duszkiem. Byłam grzecznym dzieckiem. Wypiłam do dna. Nie smakowało jak mleko. Nie wiem, co stało się dalej. Obudziłam się.
Poza tymi nieco dziwnymi oraz upierdliwymi wytworami mojego umysłu właściwie nie miałam problemów. Znaczy, irytowało mnie to, że wciąż pozostawałam nieuznana, chociaż wszyscy inni już zdążyli zadomowić się u siebie.
Nieważne, bo się powtarzam.
Przed Bitwą o Sztandar zdążyłam... A nie, to też już było.
Charlie jakimś cudem zdołał mnie poduczyć podstaw nawigacji za pomocą gwiazd. To bardzo ciekawa umiejętność. Poza tym pokazał mi kilka gwiazdozbiorów, które sama potrafiłam później znaleźć. Szanujmy się, to jest powód do dumy. Do wielkiej dumy. I dla mnie i dla niego.
Jednak niestety nie umożliwiło mi to jakiegoś wielkiego propsa w szermierce, a kolejny trening zbliżał się wielkimi krokami. Wiecie, wycieranie twarzą areny nie było moim marzeniem, więc znowu rozważałam wagary. Charlie jako swój własny szef znaczy grupowy, podłączył się do naszych treningów (sam nie miał jak ćwiczyć, szanujmy się, to kapkę niemożliwe) i chyba też miał zamiar tego dnia nie pojawić się tam, gdzie trzeba. Nie wiem, ja niezależnie od wszystkiego nie miałam zamiaru tam iść. Crossover z domkiem Aresa to nie było coś, co by mnie pociągało.
Tak, uciekłam do lasu, ale na swoją obronę powiem, że zabrałam miecz, żeby trochę nim tam pomachać. Przez chwilę.
Jednak wcześniej wolałam się przebiec na miejsce, zamiast iść. Przyda się takie ćwiczenie w razie, gdyby kiedyś przypadkiem dopadł mnie jakiś potwór. Ucieczka to najprostsze i zwykle najbezpieczniejsze rozwiązanie. Poza tym przy moich umiejętnościach walki miała największe szanse na umożliwienie mi przeżycia, więc należało ją ćwiczyć.
Jeez, jeśli istnieje jakieś bóstwo ucieczek, to chyba jestem z nim jakoś blisko powiązana. Mamo?
Dobra, nieważne.
Nie bardzo mogę powiedzieć, że zmierzałam "na miejsce", bo nie wiedziałam, gdzie chcę dotrzeć. Po prostu gdzieś, gdzie mi się spodoba. Tak, wiem, wygórowane mam wymogi, nieważne. Natknęłam się na jedną fajną polankę, na której jak gdyby nigdy nic zaczęłam ćwiczyć machanie nieco ponad pół metrowym kawałkiem spiżu, który zdolny był zabijać. Trochę niepokojąco, dlatego ćwiczyłam też hamowanie ostrza, co ogólnie szło mi opornie, wszak trzy razy na pięć prób skończyłam z twarzą w trawie, co było tylko nieznacznie przyjemniejsze niż rzeczy spotykające mnie zwykle na arenie. W końcu zirytowana podniosłam siebie i miecz z ziemi, żeby ruszyć w dalszą drogę. To brzmi trochę, jakbym miała zamiar wyprawiać się, bogowie wiedzą jak daleko, ale nie, to nie tak działa. Po prostu zaczęłam dalej pałętać się po lesie. Było w nim coś wyjątkowego zarówno na tle innych lasów, w których byłam, jak również na tle miejscu tak przesiąkniętego wyjątkowością, jak nasz kochany Obóz. Po prostu tam było mi najlepiej.
Mając na twarzy najprawdopodobniej trochę ziemi i minę obrażonego pięciolatka (chichoczące nimfy są dość irytujące, ok? Szczególnie gdy śmieją się z ciebie) mijałam kolejne drzewa, rozważając, co ciekawego mogłabym zrobić teraz, gdyż zdecydowanie przeszła mi ochota na jakiekolwiek trenowanie. Biegnąc, zaczęłam podskakiwać tak, by móc dotknąć nisko wiszących gałęzi. Obóz i ten las wyzwalały we mnie taką wręcz dziecięcą beztroskę. Czułam się tam bezpiecznie, pierwszy raz od dawna, chociaż przez długi czas nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy. To poczucie zagrożenia było jak ta podstępna myśl z tyłu głowy, która nie daje ci spokoju. Albo jak ten stresik po ważnym sprawdzianie, gdy niemalże automatycznie w każdej wolnej chwili myślisz, czy zdasz, a w nie wolnym czasie podświadomie się stresujesz i nie puszcza cię to ani na chwilę do momentu otrzymania wyników. Wtedy ulga, jaką odczuwasz, sprawia, że spostrzegasz ten stres, w jakim wcześniej się znajdowałeś, chociaż nawet tego nie zauważyłeś. U mnie przez ostatnie... Przez bardzo długo podobnie było z bezpieczeństwem. Mimowolnie obawiałam się ataku, jakbym już wtedy wiedziała o istnieniu całego tego powalonego świata i bała się spotkania z potworami. Jakbym była tak zaprogramowana.
Dobra, bo zabrnęłam w dziwne rejony dygresji.
Tak więc biegłam przez las, podskakiwałam pod drzewami i jedynym co mnie powstrzymywało przed chwytaniem niektórych gałęzi, żeby się na nich huśtać, był miecz w ręce, którego nie chciało mi się mocować przy pasie. Wiecie, lenistwo, brak umiejętności manualnych i dzyndzla przy pochwie, te sprawy.
Nie jestem pewna, co sprawiło, że nagle skręciłam w lewo, na tyle gwałtownie, by prawie się wywalić. Tak samo nie mam pojęcia, dlaczego nagle przyspieszyłam, mimo że już byłam porządnie zmęczona wcześniejszym biegiem. To chyba był wynik działania mojej słynnej kobiecej intuicji, która zwykle niewiele mi dawała. W sumie zwykle prowadziła mnie w różne wręcz gówniane sytuacje, więc powinnam się odwrócić na pięcie i polecieć w przeciwnym kierunku, byle dalej od miejsca, gdzie mnie ciągnęło. Nie, oczywiście, że tego nie zrobiłam. Jestem człowiekiem, a człowiek nie jest istotą racjonalną. Jest co najwyżej taką racjonalizującą. Przynajmniej tak stwierdził jakiś gość mądrzejszy ode mnie, a kim ja jestem, żeby temu zaprzeczać.
Ostatecznie trafiłam pod naprawdę zjawiskowy dąb. Obstawiam, że żeby go owinąć rękami, potrzebna byłaby połowa uczestników obozu albo sześćdziesiąt procent dla bezpieczeństwa. Poza grubym pniem miał niesamowicie rozłożyste gałęzie, które sprawiały, że pod spodem cień był na tyle często, by wymarła cała trawa. Jednak samo drzewo z jakiegoś powodu też nie miało się najlepiej, chociaż nie miałam pojęcia, co mogłoby mu zaszkodzić. Jego liście były żółte i wyschnięte, a spora ich część leżała już na ziemi. Nie wiem czemu, to miejsce budziło we mnie spory respekt. Zanim weszłam pod gałęzie usychającego drzewa, zatrzymałam się, odłożyłam miecz gdzieś na ściółkę, jednocześnie wyrównując oddech. Kiedy przestałam dyszeć, powoli w stronę środka placu, który chcąc nie chcąc wyznaczał sobą rozłożysty dąb. Czułam się dziwnie nieswojo, słysząc wyłącznie swój oddech oraz szelest liści pod stopami. Jakbym profanowała swoją obecnością święte miejsce. Nie wiedziałam, kiedy ani czemu cały las zamilkł. Nie słyszałam nawet zwyczajnych odgłosów mymerek, które zawsze można było usłyszeć, jeśli było się odpowiednio cicho. To tylko wzmagało we mnie uczucie, że nie powinno mnie tam być. Jednak z drugiej strony coś wciąż pchało mnie w tamtą stronę. Z sercem bijącym tak głośno, że pewnie było je słychać bardziej niż uschnięte listowie, które deptałam, dalej szłam przed siebie. Wydawało mi się, że słyszałam czyiś głos wołający za mną, ale zignorowałam to. Podeszłam ostatecznie do samego pnia drzewa. Pchana nieznanym mi instynktem podniosłam prawą rękę. Na chwilę zamarłam, po czym położyłam dłoń na szorstkiej korze. Zamknęłam oczy i biorąc głęboki wdech, położyłam na niej również czoło. To przykre, że tak wielkie oraz stare drzewo miało umrzeć z powodu uschnięcia. Ogólnie z jakiegokolwiek powodu. Pojawiło się we mnie poczucie, że chciałbym mu jakoś pomóc, a które z każdą chwilą coraz bardziej się we mnie umacniało. W pewnym momencie oczami umysłu zauważyłam nitkę łącząca mnie ze starym dębem. Trochę tak, jakbym ja sobie wyobraziła, ale była bardziej realistyczna. Bez namysłu ją chwyciłam.
To, co poczułam później w sumie ciężko opisać. Dosłownie poczułam drzewo. Jednak nie tak normalnie, w sensie kory pod palcami czy zapachu. Miałam wrażenie, że byłam drzewem. To było tak zaskakujące, że nawet nie pomyślałam o oderwaniu od niego dłoni. Czułam każdą gałąź, każdy najmniejszy korzonek, każdy liść. Czułam soki przepływające wzdłuż pnia, przyjemne ciepło słońca oraz lekki powiew wiatru, niewyczuwalny nigdzie niżej na górnych gałęziach oraz wilgotny chłód gleby przy korzeniach. Czułam drzewo, jednocześnie wciąż czując siebie stojącą w jego cieniu w przetartych trampkach i mokrej koszulce lepiącej się do mojej skóry. Czułam swoje palce opierające się o korę, jednocześnie czując jej fakturę na opuszkach. Czułam, że stoję koło drzewa, jednocześnie ze swojej perspektywy, jak i perspektywy dębu. Było w tym uczuciu coś ekstatycznego, coś niesamowitego.
Jednocześnie czułam słabość tej majestatycznej rośliny. Czułam, jak powoli umierała. Czułam wysiłek, z jakim wznosiła soki do najwyższych gałęzi. Czułam usilne próby pozyskania jakiejkolwiek energii z kilku nieuschniętych jeszcze liści. Czułam beznadzieję całej sytuacji, której chciałam zaradzić.
Wtedy natomiast poczułam, jak zaczyna ze mnie, jako z osoby, uciekać energia. W zastraszającym tempie zaczęłam słabnąć, ale jednocześnie czułam, jak drzewo się wzmacnia. Czułam przyspieszające soki, na powrót zieleniące się liście. Czułam siłę i potęgę, jaką zwykle odznaczało się to drzewo. Czułam się silna.
Oderwałam dłoń od kory, po czym upadłam na ziemię. Nade mną unosił się holograficzny symbol sierpa skrzyżowanego z kłosem jakiegoś zboża. Usłyszałam, jak ktoś wbiegł w sferę suchych liści, ale szybko się zatrzymał, najpewniej widząc świecący znak. Przez dłuższą chwilę nie wiedziałam, co to mogło oznaczać. Czy to oznacza jakąś klątwę? Błogosławieństwo? W końcu przez gęstą mgłę otulającą mój umysł przedarła się myśl: To uznanie. Demeter. To chyba dobrze. Na pewno nie źle.
Zauważyłam, że liście znów były zielone. Uśmiechnęłam się błogo. To dobrze.
Gdy symbol zaczął blednąć, znalazłam w sobie dość siły, by podnieść się do siadu. Nie był to najlepszy pomysł, bo gdy oparłam dłoń o ziemię, poczułam jak setki tysięcy igieł wbijających mi się w umysł, setki tysięcy maleńkich ziarenek czekających cierpliwie pod powierzchnią aż przyjdzie ich czas na urośnięcie. Zwinęłam się, jednocześnie chwytając się za głowę.
Osoba, która wcześniej przybiegła, rzuciła się w moim kierunku, jednocześnie pytając, czy wszystko ok. To była Jocelyn. Nie, nie było ok. Poczułam jej ramię oplatające moje plecy. Czułam, jak moja głowa pękała od nadmiaru bodźców. Powoli pomogła mi wstać i ciągle mnie asekurując, zaczęła mnie gdzieś prowadzić. Prawdopodobnie do infirmerii. Był to marsz pełen bólu oraz usilnie powstrzymywanych łez, bo czułam każdą roślinę w zasięgu kilku metrów, a gdy zaczęłyśmy iść po trawie, czułam ból każdego nadepniętego przez nas źdźbełka. Czułam każdą gałąź leżącą na wśród zieleni, każde mijane przez nas drzewo, każdy krzak, kwiat, liść. Czułam, jakbym obserwowała, słuchała, doświadczała świata z tysiąca różnych stron, a to było wręcz boleśnie dezorientujące. Nawet nie wiem, kiedy wyszłyśmy z lasu. Wtedy wprawdzie poczułam się odrobinę lepiej, ale wciąż szłyśmy po trawie, więc ból mimo wszystko był ogromny. Nie wiem, ile dziwnych spojrzeń zebrała Jocelyn za niemalże ciągnięcie zapłakanej mnie w stronę infirmerii. Na szczęście plac między domkami był wysypany piaskiem, dzięki czemu nie doświadczałam już takiej katorgi. Nie sprawiło to jednak nagle, że poczułam się doskonale. Nie mogłam się pozbierać nawet w momencie, gdy posadzono mnie na szpitalnym łóżku i podano mi do rąk jakiś napar. Wzięłam kilka płytkich, nerwowych wdechów, po czym dosłownie się popłakałam, prawie zbijając przy tym kubek.
Zdecydowanie trzeba było iść na ten cholerny trening.
********
Co mogę powiedzieć? Jestem strasznie ciekawa co sądzicie o tym rozdziale, a szczególnie o momencie samego uznania i chwilę przed tym. Mi się podoba, ale ja to pisałam, więc byłoby dziwnie gdyby mi się nie podobało i bym to opublikowała. Jestem ciekawa waszej, bardziej obiektywnej opinii.
Poza tym, wielkimi krokami zbliżamy się do dwudziestego rozdziału, który, po pierwsze jest ładnie okrągły, a poza tym jest moim osobistym rekordem wytrwania przy pisaniu jednej książki, więc chciałabym zrobić jakieś coś specjalnego. Ktoś ma jakieś propozycje?
W czasie wakacji postaram się wrzucać nowe rozdziały właśnie z taką częstotliwością, więc wyczekujcie za następne dwa tygodnie, chyba że Apollo się na mnie wypnie, ale nawet wtedy wysilę się, żeby coś naskrobać.
To na tyle, do zobaczenia za dwa tygodnie słoneczka.
Vide de mox
Wandixx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro