Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

10. Nowa matematyka aka cyklop + kula Willa=szary pył

W tym rozdziale mniej więcej w połowie bohaterowie będą musieli mówić po angielsku. Aby nie było żadnych nieporozumień wypowiedzi po angielsku będą pisane pochyloną czcionką.

Szczerze mówiąc, nie mam zielonego pojęcia, jakim cudem dałam się przekonać do tego wyjazdu. Najprawdopodobniej winę za to ponoszą Jadwisia i Will, którzy najprawdopodobniej zawarli jakiś tajny pakt, bo mój plan dnia przez nich wyglądał mniej więcej tak:

1. Budził mnie dzwonek telefonu, który nie kończył się do momentu, aż odebrałam, wcześniej uniemożliwiając mi zrobienie czegokolwiek, upartym brzęczeniem.

2. Gdy tylko kończyłam mówić Willowi, że nie, przez noc nie zmieniłam zdania, do mojego pokoju wchodziła Jadwisia i zaczynała suszyć mi głowę o ten obóz, przestając dopiero w momencie, kiedy zaczynał znowu dzwonić telefon.

3. Dzwoniącym okazywał się Will, któremu znowu musiałam wałkować, że przez ostatnie dwie godziny nie zmieniłam zdania.

4. Powtórz punkt 2 i 3, do momentu pójścia spać.

Chcąc tego uniknąć, próbowałam nawet wyłączyć telefon oraz schować się w szafie, ale siostra mnie tam znalazła i znów się zaczęło. Kiedy weszłam na drzewo, pokalana została nawet ta świętość, bo blondynka stanęła pode mną, aby zamęczyć mnie krzykiem. Najprawdopodobniej dlatego w końcu postanowiłam się zgodzić, byle tylko dali mi spokój. Udało się tak połowicznie, bo nikt do mnie nie dzwonił, ale moja kochana siostra próbowała pomóc mi się spakować. Było to dość mocno irytujące, bo po pierwsze zawsze robiłam wszystko na ostatnią chwilę, więc pakowanie się dwa tygodnie wcześniej nie leżało w mojej naturze, a po drugie miałyśmy skrajnie różne gusty ubraniowe. Mimo to jakimś cudem zdołałam się przygotować i dwudziestego piątego czerwca stałam na lotnisku, próbując wymyślić sposób jak się z tego wycofać. To nie tak, że miałam jakiś lęk wysokości, czy coś, ale pomysł lecenia w metalowej puszce dziesięć kilometrów nad ziemią nie napawał mnie entuzjazmem. I nie, nie obchodzi mnie, że statystycznie samoloty są najbezpieczniejszym środkiem transportu. Nie miałam ochoty nim lecieć, ale brakowało mi możliwości i argumentów, które umożliwiłyby mi uniknięcie tego. Mogłabym wprawdzie spróbować uciec, ale moja siostra była ode mnie szybsza, więc ta akcja nie miała szans na powodzenie, a dodatkowo zrobiłabym z siebie idiotkę. Zakładając, że Will nie uznał mnie za wariatkę już przy wpadce z "Batonikami Mocy" i cały ten obóz nie jest przykrywką dla szpitala psychiatrycznego...

- Będę tęsknić.- zaczęła Jadwiga- Pisz często listy.- Wspominałam już, że na tym obozie nie wolno mieć telefonów i/ lub innych urządzeń elektronicznych, więc jedyną formą kontaktu ze światem zewnętrznym będą listy? Nie? To mówię teraz.

- Jasne. Napiszę, jak tylko dotrę na miejsce. Też będą tęsknić.- stwierdziłam niezręcznie. Nienawidzę pożegnań. Zawsze wydaje mi się, że mówię zupełnie suche i oklepane rzeczy. Dlatego, zamiast mówić jakieś głupoty, po prostu ją przytuliłam.- Chciałabym nigdzie nie wyjeżdżać- mruknęłam, trzymając twarz w jej włosach.- Wizja wyjazdu na dwa miesiące mnie przeraża.

- Dasz radę. Kto jak nie ty?

- Stawiałabym na ciebie. Przecież to ty jesteś ta odważniejsza. Gryffindor zobowiązuje.

- Ravenclaw również. Weź to na chłodno, pomyśl, czego się boisz i zauważ, że jest to bez sensu.

- Czuję się bogatsza o twoją mądrość... I w sumie to tyle. Skąd to znasz?

- Od ciebie.- uśmiechnęła się, jak zauważyłam, przez łzy.

- Moje mądrości mają to do siebie, że nie działają. Trzymaj się jakoś kurczaku i nie daj się zjeść. Pamiętaj, w razie problemów pisz, to złapię następny samolot do Wrocławia i do ciebie przylecę choćby w luku bagażowym.

- Dziewczyny, nie chcę wam przeszkadzać czy coś, ale zaraz trzeba wsiadać.- stwierdził niepewnie Will. Oderwałam się od siostry i odwróciłam się na tyle gwałtownie, że walnęłam się własnym, cienkim, ciemnobrązowym warkoczem w twarz.

Swoją drogą, ciekawe jakim cudem Willowi udało się zorganizować nam wizy, bilety i pozwolenie od moich rodziców na lot. Coś czuję, że gdybym spytała go o to, stwierdziłby, że im mniej wiem tym lepiej śpię. Zignorujmy fakt, że się z tym nigdy nie zgodzę.

- Już, już- stwierdziłam.

- Trzymaj się i nie daj się sprowokować ludziom z piątki. Najprawdopodobniej będą się bić lepiej niż wszystkie osoby jakie znasz razem wzięte.- rzuciła jeszcze moja siostra, a Will najprawdopodobniej miał totalnego mindfucka. Piątka to przecież domek Aresa, czyli miała rację, ale ona nie miała skąd o tym wiedzieć.

- Postaram się. Kocham cię Jadwisiu- powiedziałam przez ramię, po czym razem z szatynem weszłam do sali odlotów, czy jak to się nazywa.

Gdy już wsiedliśmy i wystartowaliśmy zaczęłam żałować niewzięcia wcześniej lokomotivu lub czegoś tego typu, choć nie wiem czy by podziałało. Okazało się bowiem, że oprócz choroby lokomocyjnej i morskiej mam również chorobę lotniczą czy powietrzną, jak zwał, tak zwał. Już jakieś pięć minut po wylocie byłam totalnie przerażona, zaczęłam mieć zimne poty oraz całą masę śliny w ustach. Znając najlepszy sposób na wszelkie bolączki, czyli sen, zaciskając palce na podłokietnikach, zapytałam kumpla:

- Znasz Pana Tadeusza? Albo inną nudną książkę?

- Co?

- Muszę zasnąć. Zacznij mi o czymś nudnym opowiadać, żebym skupiła się na czymś innym niż lot i zasnęła... Cholera, chyba zaraz zwymiotuję.

- Może opowiem ci o obozie? Będziesz mogła przestać myśleć o tym, że lecimy samolotem.

- Rób co chcesz.- bąknęłam, przykładając dłoń do ust i zamknęłam oczy próbując się rozluźnić. Will zaczął pytać wszystkie osoby w okolicy, czy nie mają jakieś siatki, bo "koleżanka źle się czuje". W końcu z głośników popłynął komunikat, że można odpiąć pasy, a jakaś stewardesa zauważyła zamieszanie jakie wywołał mój kumpel, próbując mi pomóc, i pokazała mi gdzie jest toaleta.

Po zrobieniu tego, co musiałam (nie, nie mam zamiaru tego dokładnie opisywać) chwiejnym krokiem wróciłam na miejsce. Opadłam na siedzenie po czym zamknęłam oczy, aby spróbować zasnąć, ale każde drgnięcie samolotu sprawiało, że mój żołądek stawał się jakimś skomplikowanym, marynarskim węzłem i zaciskał się jeszcze mocniej.

- Obóz Herosów jest cudownym miejscem.- zaczął nagle Will, ale ja nie czułam się na siłach, aby powiedzieć mu, żeby się zamknął, bo mimo swego zadeklarowanego ateizmu (będącego oficjalnie katolicyzmem) zaczęłam się modlić, żebyśmy nie spadli.- Wiele osób znajduje tam przyjaźnie na całe życie. Nie da się nudzić, ale oczywiście jest czas wolny. Mamy szermierkę, zajęcia artystyczne i uczymy się mitów greckich. Z tego co wiem to je lubisz, więc może ci się podobać.- szczerze mówiąc rozmawialiśmy o tym tylko raz i standardowo to on głównie mówił, więc nie wiem jak to wywnioskował, ale nie pytałam.

Przez cały lot, mimo zmęczenia emocjonalnego, nie udało mi się zasnąć. Miałam wrażenie, że każde drgnięcie samolotu oznacza jakąś awarię, która poskutkuje śmiercią wszystkich obecnych na pokładzie. Dlatego, gdy tylko wylądowaliśmy i mogliśmy wyjść, wypadłam z pojazdu po czym niemalże ucałowałam ziemię. Znaczy się asfalt, ale wiecie o co mi chodzi. Gdzieś tam w swoim czarnym serduszku podziękowałam Bogu za to, że przeżyłam. Wolałam nie myśleć o tym, że za dwa miesiąc będę musiała wrócić w ten sam sposób.

- Jak się czujesz?- spytał mnie nagle Will.

- Jakbym miała zaraz zwrócić całe jedzenie jakie zjadłam od urodzenia. A trzeba było posłuchać podświadomości i wziąć lokomotiv przed podróżą.

- Pijesz lokomotiv?- parsknął mój kumpel, a ja rzuciłam w jego kierunku zaskoczone spojrzenie. Śmiano się ze mnie z różnych powodów, takich jak kolor skóry, imię, nazwisko, przyjaźń z Zosią, workowate ubrania, brak chłopaka itd., ale chorób transportowych nikt się nie czepiał. Pewnie przez to, że nikt inny o tym nie wiedział, ale szanujmy się, jaki ja mam na to wpływ? Nie prosiłam się o chyba każdą możliwą chorobę transportową.

- Tak, a coś ci nie pasuje?

- Nie, skądże, po prostu się tego nie spodziewałem. W sensie wiem, że masz chorobę lokomocyjną, ale nie sądziłem, że aż taką.- Pewnie gdyby nie moje usilne próby zatrzymania resztek jedzenia w żołądku, zwróciłabym wówczas uwagę na jeden szczegół. Nigdy nie mówiłam mu o tym, że mam chorobę lokomocyjną.

Kiedy już wydostaliśmy się z nowojorskiego lotniska, na chwilę aż mnie zamurowało. To było wielkie. Wprawdzie wychowałam się we Wrocławiu, który zdecydowanie małym miastem nie był, ale Nowy York to zupełnie inna skala ogromu. Will oczywiście nie mógł nie zacząć chichotać, kiedy zobaczył moją minę, a ja nie mogłam nie zabić go wzrokiem. A przunajmniej spróbować.

Wspólnie postanowiliśmy kawałek się przejść po to, by mój organizm odzyskał spokój oraz by Will znalazł sobie coś do jedzenia. Nie podejrzewałam, żebym była w stanie coś przełknąć, mniej więcej do momentu, gdy znalazł jakąś cukiernię, w której były pysznie wyglądające donaty.

- Dzień dobry pani Morgan- przywitał się po angielsku chłopak z młodą, czarnowłosą kobietą stojąca za ladą. Ona na jego widok szeroko się uśmiechnęła.

- Will, ile razy Ci mówiłam, że masz mi mówić Jenny, a nie "pani Morgan". Czuję się przez to staro. Przecież jesteśmy...- zaczęła, ale szatyn pokręcił szybko głową i wskazał na mnie, jakby to co miała powiedzieć brunetka nie było przeznaczone dla moich uszu.

- Flora, chcesz coś?- powiedział do mnie, a we mnie obudziło się to małe, atencyjne dziecko, którym kiedyś byłam, żądające poklasku na każdym kroku. Już chciałam spytać się tej kobiety, czy jeden z tych donatów jest z malinami (oczywiście po angielsku), ale gdy podniosłam głowę, sprzedawczyni spojrzała się na mnie jakby zobaczyła ducha, upuściła nóż i wymamrotała coś, co zabrzmiało jak:

- Di immoritales, quod est impossibile. Jam quid accidit?- rozpoznałam łacinę, a nawet trochę zrozumiałam, ale zupełnie nie pojęłam o co jej chodziło. "Bogowie nieśmiertelni, to niemożliwe. Dlaczego już teraz?". Przecież to bez sensu. Zupełnie nie miałam i do teraz nie mam pomysłu o co jej mogło chodzić. Wydaje mi się, że Will też był zaskoczony tym co usłyszał, bo spytał o coś w nieznanym mi języku i to tak szybko, że nawet gdybym go znała, nie miałabym pojęcia o czym mówi. Kobieta odpowiedziała mu równie szybko, a ja już zupełnie przestałam wiedzieć o co chodzi. Dodatkowo z nie do końca jasnych przyczyn zaczęłam się zastanawiać ile języków zna Will oraz jakim cudem nie obraził się na mnie gdy zwyzywałam go po łacinie skoro najwyraźniej ją znał. Chyba, że mój akcent nie był tak dobry jak myślałam i po prostu jednak nie zrozumiał. Tak, to możliwe.

Gdy kupiliśmy sobie po pączku, wyszliśmy ze sklepu, a mnie korciło aby spytać Willa, czy wie o co chodziło tamtej kobiecie, ale stwierdziłam, że to jego prywatne życie i nie będę się wtrącać.

- Czyli teraz do tego obozu? Na którą właściwie powinniśmy tam być?

- Możemy już jechać, bo właściwie nie ma godziny, o której musimy przyjechać. Chociaż z tego co wiem z zeszłego roku, to najlepiej byłoby, gdybyśmy przyjechali tam przed osiemnastą. Wtedy jest kolacja, a Chejron chce żeby wszyscy podczas ogniska o dwudziestej pierwszej już wiedzieli w miarę co gdzie jest oraz kto jest kim.

- Ok.

Przez chwilę oboje milczeliśmy. To była dość długa chwila. Will złapał taksówkę i podał adres obozu. Kierowca spojrzał na nas bardzo dziwnie, jakby pod tym adresem było coś skrajnie nieodpowiedniego do naszego wieku, ale mimo wszystko nas tam zawiózł. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, trochę zrozumiałam dlaczego taksówkarz był zdziwiony prośbą mojego przyjaciela. O ile Nowy York zaskoczył mnie swoim ogromem, o tyle miejsce, w którym podobno miał znajdować się ten cały obóz, było zaskakująco naturalne. Aż zbyt naturalnie, bo oprócz pagórka, na którym stało jakieś drzewo iglaste, którego gatunku nie byłam w stanie określić stojąc na drodze oraz  jedynej oznaki cywilizacji w postaci wielkiej biało-złotej rzeźby w stylu greckim nie widziałam niczego. Sam posąg przypominał mi trochę jak Atenę Partenos, którą widziałam w internecie na zdjęciach reprodukcji. Jednak jak dla mnie to było trochę mało. Ani śladu domków czy areny o której opowiadał mi Will. Spojrzałam na niego podejrzliwie, mając nadzieję, że zaraz powie mi, że to żart i wsiądziemy z powrotem do taksówki aby pojechać w dobre miejsce. Jednak chłopak już płacił, a po chwili żółta taksówka z piskiem opon ruszyła z powrotem w kierunku miasta.

- Chodźmy, stąd jest tylko kawałeczek.- powiedział i ruszył w kierunku pagórka. Poszłam za nim, ale gdy się zrównaliśmy odniosłam wrażenie, że gdzieś za nami ktoś idzie. Automatycznie odwróciłam się na pięcie, co znowu poskutkowało dostaniem po twarzy oraz chwilową utratą równowagi, która tylko cudem nie zakończyła się upadkiem. Plecak zapakowany na dwa miesiące to doskonała przeciwwaga. Chociaż w sumie to co zobaczyłam sprawiło, że gdybym szła, to pewnie i tak bym się wywróciła.

Łysy facet z jednym okiem po środku czoła, to coś, co mogłam znieść. Problem wyglądał w ten sposób, że kiedy chwilę wcześniej patrzyłam w tą stronę to go tam na sto procent nie było, poza tym biegł w naszą stronę, a jakby tego było mało ja go znałam! Dobra, może nie znałam, ale kojarzyłam. Ciężko nie kojarzyć gościa, który z niewyjaśnionych przyczyn atakuje cię w biały dzień. Szczególnie jeżeli robi to niespełna miesiąc wcześniej. Dobrym pytaniem było jednak co innego. Co on u licha robił w Stanach?

- Cholera- powiedział Will za mną, a ja nie mogłam się z nim nie zgodzić- Flora, leć najszybciej jak możesz w stronę tej sosny na wzgórzu i pod żadnym pozorem się nie odwracaj. Jak już ją miniesz zawołaj kogoś na pomoc.

- Masz coś nie tak z głową? Biegniemy razem, JUŻ!

Złapałam go za ramię i siłą odwróciłam w stronę pagórka. Za bardzo się nie opierał, więc ruszyłam pędem do pagórka. Była to głupota z mojej strony, bo chłopak nie pobiegł za mną tylko pokłusował w kierunku tego gościa. Dosłownie pokłusował, bo wyglądało to zdecydowanie bardziej jak koński kłus niż jak bieg, ale mniejsza z tym, może to przez to jego wadę w mięśniach czy coś. Gdy zdałam sobie z tego sprawę zatrzymałam się gwałtownie i odwróciłam. Zobaczyłam jak Will podbiegł do tego gościa, po czym próbował dźgnąć go swoją kulą. Nie udało mu się to jednak, a ten cyklop rzucił nim z całej siły tak, że chłopak przeleciał spory kawałek głośno krzycząc i walnął plecami, nogami oraz tyłem głowy w zbocze pagórka. Było to dość przerażające i oznaczało kilka rzeczy:

1. Ten cyklop był okropnie silny.

2. Był stosunkowo blisko, czyli powinnam uciekać.

3. Will był w stanie nienadającym się do czegokolwiek.

4. Musiałam mu pomóc.

5. Miałam minimalne szanse na to by mu uciec.

6. Musiałam biec jak najszybciej w stronę tej sosny i pomóc kumplowi, a nie robić bezsensowne listy.

Dając z siebie wszystko co się dało, pobiegłam w kierunku Willa, po drodze łapiąc jedną z jego kul, bo kiedy ten gość mnie dogoni, to będzie jedyna rzecz jaką będę mogła się obronić. Przy okazji spostrzegłam, że dzieś zgubił buty, a zamiast stóp miał kopyta, ale uznałam, że mi się wydawało. Najszybciej jak mogłam postawiłam ledwo przytomnego chłopaka do pionu i zbierając całe swoje siły zaczęłam ciągnąć go w kierunku szczytu wzgórza. Słyszałam za sobą głośne uderzenia stóp faceta za mną, a po chwili do tych odgłosów dołączyło również dyszenie. Do drzewa miałam jeszcze spory kawałek gdy poczułam, że się unoszę. Nie było to zbyt przyjemne bo ramiona plecaka strasznie uwierały mnie pod pachami, a poza tym Will wysunął mi się z rąk i wywalił się na ziemię, co nie mogło być przyjemne a dodatkowo wywołało u mnie spore wyrzuty sumienia. Zostałam odwrócona w kierunku swojego oprawcy.

Właśnie wtedy zrobiłam coś, na co w normalnych warunkach bym się nie odważyła. Nie myśląc zbyt wiele, właściwie na oślep, uderzyłam tego chyba cyklopa w głowę. Zupełnie tam nie celowałam, ale na szczęście własnie tam trafiłam, w kawałek głowy tuż nad jego prawym uchem.

Ten cyklop nagle zamienił się w szary pył. Bez żadnego ostrzeżenia upadłam na ziemię, chyba uszkadzając Willowi rękę. Przepraszam? Złapałam go za drugie ramię, przerzuciłam je sobie na drugą stronę i zaczęłam dalej iść w kierunku drzewa. Teraz nic mnie nie goniło, ale miałam dziwne wrażenie, że zaraz może zacząć, więc mimo wszystko starałam się iść jak najszybciej.

Kiedy wreszcie dotarłam do drzewa, które okazało się być sosną, na której leżał złoty kocyk wyglądający jak futro baranka, a wokół pnia owinięty był smok, posadziłam pod nim Willa z ulgą. Dlaczego smok na drzewie mnie nie zdziwił? Oficjalnie zwalam to na zbyt dużo wrażeń jednego dnia oraz jetlag. Z ulgą się wyprostowałam i wreszcie spojrzałam w kierunku tego co było za wzgórzem. Aż cofnęłam się o krok zaskoczona. Niby wiedziałam mniej więcej co znajduje się w ty obozie, ale w mojej głowie nie było nawet w połowie tak wspaniałe jak w rzeczywistości. Najbliżej mnie znajdował się duży niebieski budynek, do którego miałam zamiar się skierować aby znaleźć pomoc dla Willa. Jednak gdy zrobiłam krok do przodu moja noga z niewyjaśnionych przyczyn nie utrzymała mojego ciężaru przez co upadłam na twarz. Gdy odwróciłam się w celu sprawdzenia o co chodzi, zobaczyłam jasny kształ chyba skorpiona znikający w wysokiej trawie i ranę na swojej łydce, która dopiero wtedy zaczęła boleć. Potem wszystko poszło szybko. Zaczęło kręcić mi się w głowie, ręce na których się opierałam, osłabły przez co znowu wylądowałam twarzą w trawie, a następnie chyba zaczęłam się gdzieś toczyć, ale nie jestem twgo pewna. No, a na końcu urwał mi się film.

**********

Dzisiaj tutaj krótko. W mediach macie Jadwigę, bo to póki co ostatni rozdział w którym się pojawia. Jednak nie wyprzedzajmy faktów.

Rozdział miał być wczoraj, bo Flora fascynuje się historią (wiem, że jeszcze nie miała jak tego pokazać, ale cierpliwości), jednak miałam lekką obsówę, więc macie dopiero teraz. Wiedzcie, że was kocham. Jutro mam dwa sprawdziany, do których jestem średnio nauczona, ale zarywam nockę, aby wrzucić rozdział.

Vide de mox
Wandixx

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro