12 | Ostatnie słowa
CODY
Świeciło słońce. Uwielbiałem słoneczne dni.
Słońce przypominało mi o Sonyi. Jej złotych puklach, promienistym śmiechu, czekoladowych oczach, w których tańczył blask.
Moim słońcem była Sonya.
Więc tamten dzień wcale nie był taki słoneczny. Nie dla mnie. Akurat tyrałem w polu; ciąłem kosą trawę, bo była wypurwiście długa oraz tak szef kazał. Robiłem to tak często, że już nawet mięśnie w ramionach mnie nie ciągnęły. A bicki od tego miałem jak ta lala. Ścięta trawa jednak strasznie gryzła po kostkach, tak w ramach zemsty, że przeszkadzałem jej rosnąć i dosięgnąć nieba. Z góry natomiast prażyło mnie słońce. Ale to tak, że gdybym był kukurydzą, zaraz byłbym popcornem. Mój niezawodny słomiany kapelusik wtedy mijał się z powołaniem. Ale przynajmniej fajnie dyndał mi przed oczami, kiedy mocniej się bujnąłem na nogach.
W końcu jednak pieczenie kostek oraz karku było nie do wytrzymania. Przerwałem pracę i klapnąłem pod płotkiem kilka kroków dalej, aby odsapnąć. Dopiero wtedy skumałem, że byłem mokry od potu tam, gdzie to było nieprzyjemne. Skrzywiłem się i trochę powierciłem.
— Hejo, mała pastereczko. Gdzie twoje owieczki?
Ten słowikowy głos wręcz połaskotał mnie w uszy. Moje serce zabiło mocniej w tej samej chwili, w której Sonya usiadła obok mnie. Jej zapach, sam zapach kwiatów, zakręcił mi w głowie. Sprawił, że się uśmiechnąłem.
— Właśnie jedna się znalazła. Grzeczna dziewczynka — wtedy potargałem blondynkę po włosach, na co się zaśmiała. Z nią śmiał się świat.
Sonya uśmiechała się przez jakiś czas. W pewnym momencie jednak uśmiech zszedł z jej różanych warg. Zmarszczyłem brwi. Dziewczyna westchnęła.
— Co ci zaprząta mózgownicę? — trąciłem ją łokciem. Nie uśmiechnęła się.
— Znów pokłóciłam się z Arisem.
Na samo wspomnienie tego imienia pięść zacisnęła mi się na kiju od kosy. Najchętniej znalazłbym tego ulizańca i odrąbał mu głowę. Przez niego Sonya była smutna. Nie cierpiałem tego.
— O co poszło? — spytałem niby obojętnie. Przecież nie mogła wiedzieć, że dotykało mnie to bardziej od niej.
— Bo on mi mówi, że nie wie na czym stoi — prychnęła, żywo gestykulując. —Że potrzebuje czasu. By pomyśleć o nas. On chce myśleć! Bo nie wie, czy jest gotowy na związek, czy na mnie zasługuje i blablabla — znów prychnęła. Wydawała się zła.
Ale oczy ją zdradzały. Była przybita, bezradna i smutna.
Byłem najgorszą osobą, z którą Sonya mogła pogawędzić o Arisie. Nie lubiłem gościa, który podwędził mi laskę. I to nie byle jaką; była mowa o Sonyi. Najpiękniejszej, najmądrzejszej i najsilniejszej dziewczynie jaką w życiu spotkałem. Byłem w stanie zrobić dla niej wszystko, oprócz gadania o gnoju, przez którego nie mogłem być z nią szczęśliwy. No chyba że byśmy go mieszali z klumpem. Często to robiłem w myślach. Odprężało mnie to.
Jednakże miałem świadomość, że ten sam gnój, który odbierał szczęście mnie, dawał je Sonyi. A sory, ale to ona była dla mnie najważniejsza. Ja mogłem przełknąć ból i żyć dalej.
Sonya musiała nie dostrzec mojego zamyślenia, bo kontynuowała:
— Myślałam, że to takie oczywiste — pokręciła smutno głową. — No wiesz, że jesteśmy razem. Czy coś takiego.
— Wiesz, zdaje mi się, że nasz świat nigdy do oczywistych nie należał — powiedziałem to, co myślałem.— Nie często budzisz się w labiryncie goły ze wspomnień, ci z początku dobrzy bywają tacy do końca, a nie wbijają ci kosę pod żebra i no, proszę cię, nie da się być odpornym na zombiozę. A jednak, to boskie ciało mówi inaczej.
— Nazywasz moje ciało boskim, dziwaku?
— Mówiłem o sobie, wieśniaro.
Na moje słowa Sonya parsknęła śmiechem. W piersi moje serducho podskoczyło, zadowolone, że udało nam się ją rozśmieszyć.
W następnej kolejności objąłem ją ramieniem, ciesząc się jak pajac z tego małego kontaktu naszych ciał. Jej dotyk rozpalał moją skórę.
— I teraz masz dwa wyjścia — wtedy musiałem bardzo uważać na słowa. Chciałem, aby zrozumiała. — Albo kopniesz Arisa w zadek, ale to tak, że przeleci nad całą Przystanią prosto w szambo... — zawahałem się. Nie ukrywałem, że to pierwsze albo podobało mi się znacznie bardziej niż to drugie, które nie chciało przejść mi przez gardziel. — ...albo normalnie pogadacie. Trochę pokrzyczycie, być może dojdzie do bitki, ale... kto wie, może coś z tego będzie.
Czułem się żałośnie. Byłem żałosny, bo kiedy jej to mówiłem, jednocześnie myślałem co innego. Nawet na nią nie patrzyłem, tylko lampiłem się w swoje dziurawe buty. Było mi wstyd. Nie chciałem, aby Sonya dawała kolejną szansę sobie i Arisowi. Tej szansy potrzebowałem ja. Żeby patrzyła na mnie z takim uwielbieniem, z jakim ja patrzyłem na nią. Żeby mówiła o mnie tak czule jak o tamtym. By była moja, a nie jego.
Tyle że to na jego myśl się uśmiechała. Nie na moją.
Mnie na jego myśl rozpurwiało.
Aris był niczym chwast. Miał ładne płatki, zapach całkiem znośny, ale jedyne co robił, to wyniszczał moją Sonyę od środka.
Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w ciszy. Sonya chyba zastanawiała się nad moimi słowami, za które ja miałem ochotę walić czołem w belkę za sobą. Gdyby Ellie się dowiedziała, sama by mi przyfasoliła.
Bo znów stawiałem szczęście Sonyi ponad swoim.
W końcu blondynka zaśmiała się słodko, po czym sprzedała mi kuksańca w ramię. Zawyłem, choć wcale mnie to nie bolało.
— Nie lubię, kiedy masz rację — westchnęła niezadowolona. Potem jednak się uśmiechnęła. — Pogadam z nim. Kto by pomyślał, że z ciebie taki bystrzacha — zaśmiała się, wstając.
— Ja bym pomyślał — oburzyłem się.
— No pewnie. Jeszcze raz... dzięki, Cody. Jesteś świetny gość.
— Nie ma sprawy. Jeśli masz problem, bij do Cody'ego. Tylko nie jak jestem w wychodku.
— Oj korcisz.
Chwilę później odeszła. Jej zapach jeszcze długo unosił się wokół, wygrywając nad tym kwiatów. Westchnąłem i walnąłem tyłem głowy o belkę. I... nadziałem się na gwóźdź, bo jakże by inaczej.
Moje cierpienie zwęszył Gally, którego cień padł na mnie kilka sekund później. Ten kutafon karmił się widokiem ludzi przeżutych przez życie, ale wtedy, gdy patrzył na mnie z góry, nie widziałem na jego mordzie żadnego uśmieszku.
— Jesteś debilem — przywitał się ze mną uroczo.
— Też cię kocham, misiu — mlasnąłem, dalej masując się po głowie. — Coś jeszcze?
— Na co ci to było? Hę? — mrugnąłem. Ni fuja nie kapowałem. Gally wskazał w stronę, gdzie całkiem niedawno zniknęła Sonya. — Mogłeś ją mieć. Wystarczyło obrzucić klumpem Arisa, a byłaby twoja.
Być może miał rację. Byłaby moja. Ale...
— Ale czy wtedy byłaby szczęśliwa?
Blondyn nie odpowiedział na to pytanie. Gapił się chwilę na mnie swoimi wyłupiastymi gałami, nad którymi rosły krzaki, po czym prychnął. Ale się nie odezwał. I dopóki obok nas nie pojawił się Minho, Gally nie spuszczał ze mnie wzroku. Jakby myślał, że ściemniam.
Jednak gdy chodziło o Sonyę, byłem szczerszy niż kiedykolwiek. Tylko nie przed nią.
— Czołem gnojki — rzucił Minho zdyszanym głosem. Musiał być po niezłym spacerku. — Wiedzieliście gdzieś może Ellie? Od rana jej szukam.
— Nie — wzruszyłem ramionami.
— Mam to w nosie — odparł Gally.
— Jak wszystko.
— Pewnie dlatego ma taki kulfon. Jak ten ośmiornic z kreskówki o gąbce.
— Mam was dość.
— On też tak mówił! Wyniuchałem cię, Skalmar.
···
NORA
Oh, jak ja uwielbiałam słoneczne dni!
Rzadko opuszczałam swoje przytulne gniazdko, które było moim domkiem, bo po prostu nie miałam co robić poza nim. Najczęściej udawałam się do swojego ogródka. Bo przecież, słońce i tak nie mogło ocieplać mojej białej skóry, gdy miałam na sobie tuzin warstw ubrań, niczym cebula. W zupełności wystarczył mi ruch przy sprzątaniu, a fakt, że wszędzie kręcili się ludzie, tym bardziej zatrzymywał mnie w łóżku.
Jednak kiedy słońce tak pięknie się śmiało, a natura wokół kwitła i odżywała, ja musiałam się z tym wszystkim przywitać.
Spacerowałam po klifach. Z jednej strony wiatr kołysał spokojnym morzem, a z drugiej tańczył wraz z trawą. Wzięłam głęboki wdech, aby ten również połaskotał moje płuca. Zrobił to! Dookoła bzyczały pszczoły, śpiewały wróble, latały motyle. Pięknie było! Mewy skrzeczały, liście szeptały...
— ...cholerny, pikolony, purewski, rudy pawian!
A to... to słyszałam pierwszy raz.
Zdezorientowana przystanęłam i rozejrzałam się. Kilka kroków dalej od siebie dostrzegłam Ellie. Dziewczyna ściskała patyk w dłoniach i śmagała nim gdzie popadnie; cięła powietrze, użynała trawę i straszyła motyle. Biedna matka Ziemia, na pewno bolała ją od tego głowa. Na pewno mnie kłuło serce, gdy tak na to patrzyłam.
I dłużej nie mogłam. W kilku krokach znalazłam się przy Ellie, prawie obrywając badylem.
— Ellie? — spytałam. Znów mało brakowało, by nabiła mi oko na kija. — Ellie! Uspokój się! Tu Nora!
— Nora? — dziewczyna jakby obudziła się z amoku i skamieniała. — Nora! Gdzie mi się pchasz pod kija? Mogłam cię dźgnąć!
— A czemu mogłaś mnie dźgnąć? — palnęłam, wcześniej nie myśląc za dużo. — Znaczy... co się stało? — poprawiłam się zmieszana.
Wtedy w postawie Ellie coś się zmieniło. Już nie biła od niej złość nie do poskromienia, z której pomocą próbowała roznieść wszystko wokół siebie. Nie. W tamtym momencie przypominała bardziej dziecko, które lada chwila się rozpłacze, bo taki ma właśnie humorek.
Nie potrafiłam się zajmować dziećmi. A Ellie wyglądała tak, że ktoś zdecydowanie powinien się nią zająć.
Nagle blondynka usiadła z westchnięciem na kamieniu. Wyglądała jak smutne słońce. A kiedy słońce było smutne, słoneczny dzień przestawał być piękny. Trochę zimno się zrobiło.
Z braku lepszego pomysłu, po prostu usiadłam obok niej. Lecz nic nie powiedziałam, bo na ogół byłam lepsza w milczeniu niż w słowach.
— Trochę zwątpiłam w siebie — przyznała po kilku minutach ciszy. Spojrzałam na nią z uniesioną brwią. — Dotychczas myślałam, że robię dobrze. Bo chyba nikt nie narzekał. Ale wczoraj zostało mi dobitnie wypomniane, że jednak nie można na mnie polegać, bo zostawiam swoich druhów na śmierć. Mojego Danny'ego... nigdy nie chciałam go zostawić...
Dostrzegłam, że jej dłonie zaczęły się trząść jak galareta. A choć na twarzy nie dała tego po sobie poznać, bo była twardą sztuką, tak żadna kurtyna nie potrafiła ukryć smutku w oczach. Ani krótkich westchnięć. Ani niczego, co było związane z utratą bliskiej osoby.
Wiedziałam to, bo sama takie chwile przeżywałam.
Każdy dobry przyjaciel wszystkiemu by zaprzeczył. Wywiązałaby się gadka-szmatka o tym, że Ellie to najlepsza osoba pod słońcem i Danny na pewno o tym wiedział. Tyle że ja nie znałam Danny'ego. Słabo znałam nawet samą Ellie; zdanie o niej wyrobiłam sobie poprzez własne obserwacje oraz opinie ludzi. Była radosna, żartobliwa, czasem miałam wrażenie, że ścigała się ze słońcem w tym, które z nich będzie bardziej świecić.
Ale co z tego?
Słuchając ludzi, nie mogłam się dowiedzieć, jak ważny był dla blondynki Danny. Obserwując ją z boku, nie mogłam dostrzec, jak wiele ran ukrywała pod skórą. Więc widząc ją smutną, nie mogłam powiedzieć wszystko okej, gdy nawet nie wiedziałam, czy ze mną było okej.
Ludzie fałszywe pocieszenie mogą otrzymać na każdym kroku. Ale wspólne milczenie z osobą, która kiedyś przeżywała to samo, było warte więcej niż worek słów.
Dlatego milczałyśmy. Ellie i Ja. Słuchałyśmy wiatru, który tańczył z trawą.
Kiedy emocje opadły w niej na tyle, aby oddech przestał świszczeć jej między zaciśniętymi zębami, Ellie westchnęła. Dalej nic nie powiedziała. Wtedy uznałam, że potrzebowała zapewnienia. Tego, że nie była sama.
— Kiedyś miałam przyjaciółkę. Nazywała się Alice.
Czułam, że na mnie patrzyła. Przed oczami jednak rozlały mi się wspomnienia, więc nawet gdybym chciała, nie mogłabym również jej dostrzec.
— Gdy trafiłam do Labiryntu, czułam się strasznie samotna. Jednocześnie nie chciałam z nikim rozmawiać. Praktycznie nic nie mówiłam, nie odpowiadałam na pytania. Ale Al... była inna... — umilkłam, bo uśmiech rozepchał się na moich ustach. — Ona siadała przy mnie codziennie i po prostu milczała. Czasem przynosiła ze sobą patyk i grzebała w ziemi. Lub grała na harmonijce. Wreszcie pękłam od ciekawości i zirytowania, więc zapytałam, czego ode mnie chce. Wtedy Alice spojrzała na mnie z oburzeniem. Ona była oburzona! Powiedziała, że w kategorii pierwsze słowa wypadłam fatalnie.
— Jakie były jej pierwsze słowa?
Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.
— Kurwa mać, czuję się jak zapomniany cukierek w damskiej torebce. Była strasznie poobijana po wyjściu ze szybu.
Ellie parsknęła śmiechem i pogrzebała butem w ziemi. Jedyne co o niej na pewno wiedziałam, to że nigdy nie trafiła do Labiryntu jak większość z nas. Musiała być bardzo ciekawa i dość wyobcowana.
— Potem trzymałyśmy się ze sobą cały czas. Podkradałyśmy Zielarkom nasiona i hodowałyśmy własny ogród, który był małym skrawkiem świata, należącym tylko do nas... — wtem uśmiech spłynął z moich warg, a bolesne wspomnienia ścisnęły mnie za serce. — Alice nigdy nie lubiła biegać. Jej prawa noga nie była do końca sprawna... w życiu przed Labiryntem musiała mieć jakąś kontuzję. A w dniu, w którym Labirynt się rozpadał, musiałyśmy biec szybko. Uciekać. Al biegła na samym końcu. Próbowałam ją poganiać, dopingować, ale Harriet krzyczała szybciej i szybciej — zadrżał mi głos. Nie wiatr szczypał w oczy, tylko łzy. — Alice upadła. I już nie chciała wstać.
Obok Ellie wessała mocno powietrze.
— Nora...
— Kazała mi uciekać i się ratować. A ją zostawić.
W tamtym momencie spojrzałam na zszokowaną Ellie. Przyciskała dłoń do ust i patrzyła na mnie ze współczuciem. Tyle że ja nie widziałam Ellie. Nie byłam już na kołysanej przez wiatr łące.
Przed oczami miałam Alice. Jej długie po pas włosy, ni to jasne, ni to ciemne, a takie po środku. W Labiryncie targały się i przyklejały do skóry. Rozsiane na policzkach piegi niczym nasiona, które wtedy ginęły pod kurzem. Oraz te piwne oczy, zwykle obojętne na świat, choć w ostatnich chwilach były nim tak bardzo przerażone.
— Zwykle pierwszymi słowami człowieka jest mama, papa lub kupka. Ale o tych ostatnich decyduje sam. Moje to: Kaz Brekker to istna hotówa, malinowa herbata załatwi każdy problem, a ty, Norka, masz dożyć osiemdziesiątki i dalej hodować kwiatki.— wyrecytowałam z pamięci. Niczym modlitwę. — Jej ostatnie słowa.
Moim ulubionym napojem nagle stała się malinowa herbata. Mój syn miał nazywać się Kaz, kimkolwiek gość był. A ja żyłam i hodowałam kwiaty oraz zioła, choć często chciałam się poddać.
Ellie nic nie powiedziała, a jedynie ścisnęła moje ramię. Bo nie musiałam mówić, że Alice zginęła tamtego dnia pod gruzami walącego się na łeb Labiryntu. Zostawiłam ją na pewną śmierć, tak samo jak Ellie zrobiła to z Dannym. Oboje tego nie chciałyśmy. Tyle że...
— Oni tego chcieli, Ellie — dokończyłam na głos swoją myśl. Pomrugałam oczami i znów widziałam blondynkę, a nie ledwo zipiącą Alice. Nie czułam bólu. — Bo nie chcieli, abyśmy przyglądały się jak odchodzą.
Nie wiedziałam, czy dotarły do niej moje słowa. Chyba tak, bo powoli pokiwała głową, choć na mnie nie patrzyła. Przez kolejne chwile pozwoliłyśmy się wygadać wiatrowi, który podczas moich wspominek również umilkł i mnie wysłuchał.
W pewnym momencie Ellie zerwała się z miejsca tak gwałtownie, że ja prawie wylądowałam zadkiem na ziemi. Wyglądała na czymś zmartwioną. Sama zaczęłam się martwić.
— Danny mi nie powiedział swoich ostatnich słów — wyszeptała zduszonym głosem. — Pokłóciliśmy się. Odeszłam z wiarą, że wrócę po niego, gdy znajdziemy bezpieczne miejsce... — w następnej sekundzie zacisnęła mocno pięści, a jej oczy przybrały ciemniejszy odcień. Ta dziewczyna była istną chorągiewką. — O nie, tak nie będzie! Muszę znać jego ostatnie słowa!
To było ostatnie, co od niej usłyszałam. Zaraz po nich pognała w stronę wioski. Zostawiwszy za sobą mnie, szepczący między trawą wiatr oraz dziwne przeczucie, że lada chwila coś się spartaczy.
A no tak... przecież byłam umówiona w kuchni z Patelniakiem.
···
ELLIE
Znaleźć Newta. Znaleźć. Newta, Znaleźć Newta...
...nosz niech go cholera! Jak nie trzeba, to do wychodka za mną łaził, by mnie mucha nie zaatakowała, ale gdy jest potrzebny, to ani widu, ani słychu!
Przeszukałam już chyba każdy zakątek wioski. Odwiedziłam wspomniany wychodek, ochrzczony przez Minho i Patelniaka Bagienkiem, zajrzałam do Berty i pod Bertę, bo chłopcy lecieli na jej pokaźny zad, nawet do Pralni zerknęłam, choć z tym miejscem łączyło go tyle, że zostawiał tam swoje brudne gacie. Nigdzie nie było Newta.
Słońce ociężale zsuwało się po niebie, barwiąc go pastelowymi kolorami muszelek; różem, fioletem, błękitem i pomarańczą. Zwykle o tej porze nie pracował już u kowala, jednak nie przekreślałam myśli, że wciąż mógł u niego przesiadywać. Gustav mógł go właśnie podpiekać w piecu. Nigdy dziada nie lubiłam. Był spasły, prędzej spluwał ludziom pod nogi, niż podawał im rękę, a w swojej kędzierzawej brodzie na pewno trzymał kości kurczaczków, które wsunął jednym susem. Przerażał mnie. W jego obecności powracał mój Lęk, który nie był tak silny jak kilka lat wcześniej, ale wciąż gdzieś we mnie siedział. Newt to wiedział. A mimo tego chodził do niego, nieważne jak bardzo bym nie kręciła nosem. Nie rozumiałam tego. Nie chciałam iść do kuźni by sprawdzić, czy tam bym go znalazła. Wolałam ominąć to gniazdo sępa i liczyć, że blondyna tam nie było.
Jakaż była moja ulga, gdy dostrzegłam go siedzącego z resztą przy ognisku. Światło płomienia przeplatało się z jego złocistymi kosmykami oraz odbijało się w jego czekoladowych oczach. Śmiał się z czegoś, co właśnie powiedział Minho. Gdyby sytuacja była inna, padłabym z wrażenia, zanim bym tam doszła.
Tyle że w głowie wciąż miałam słowa Nory. Na języku miałam swoje własne słowa, które chciałam przekazać Newtowi. Brakowało mi tylko słów Danny'ego, które mogłabym trzymać w sercu.
Pierwszy zauważył mnie Minho. Wyszczerzył się szeroko.
— Mamuśka! — zawołał, choć byłam już obok. — Właśnie mówiliśmy o tym, że tyjesz z każdym nowym dniem. Jako twój przyjaciel wolałem ci o tym powiedzieć.
Nim zdążyłam zareagować, siedząca obok niego Harriet walnęła go z łokcia. Chłopak pisnął jak zadeptywany robak.
— Ty paplo! — burknęła Sonya z naprzeciwka. Siedziała na wywalonym drzewie, o które opierał się Cody oraz Diego; ten drugi trzymał gitarę, podczas gdy pierwszy udawał, że fukał w niewidzialną harmonijkę. — Masz najbardziej niewyparzony klepak w Przystani!
— To pomówienia! — oburzył się Azjata. W tym samym czasie do towarzystwa dołączył Jorge, do którego Minho wyszczerzył ząbki. — Hej, hiszpański pierniku. Zanim będziesz mi chciał za to wlać, to ci powiem, że widziałem jak Cody grzebał przy twojej bryczce.
— Ja tylko klumpa mewy zdrapywałem!
— Aha, chyba swojego, bo właśnie się sklumpałeś.
Automatycznie wzrok wszystkich wylądował na Minho, który przez kilka pierwszych sekund nie kumał, o co nam biega. W końcu jednak go olśniło. Przewrócił oczami i machnął łapą.
— Niech wam będzie, jestem paplą. Ale to Ellie tyje.
— A ty się starzejesz.
— Co to, purwa? Wieczorek kręcenia beczki z biednego Minho?
— Poczekaj, bo tej beczki jeszcze nie rozkręciliśmy.
Kiedy Minho z Codym zaczęli na siebie najeżdżać, Newt dźwignął się z pieńka, który grzał tyłkiem od jakiegoś czasu, po czym się do mnie zbliżył. Uśmiech tańczył na jego ustach. Chętnie bym mu go ukradła przez pocałunek, ale miałam mu coś bardzo ważnego do wyłożenia. Układałam sobie słowa w głowie jak klocki, gdy on stawiał kroki.
— Newt...
Jego usta na moich z łatwością mnie uciszyły. Newt położył jedną ze swoich dłoni na moim policzku, a drugą objął mnie w talii i przyciągnął do siebie. Serce zahukało mi w piersi. Tuż obok nas płonęło ognisko, na niebie nisko, acz dalej widziało słońce, ale ich żar przy żarze mojego faceta był niczym. Dobrze, że mnie trzymał. Kolana mi zadygotały.
Ktoś obok nas gwizdnął.
— Ay ay, mi compadre, znajdźcie sobie pokój.
Niechętnie się od siebie odsunęliśmy. Ale tylko ustami, bo blondyn nie śpieszył się ze zdjęciem swoich rąk z mojego ciała, co całkowicie mi odpowiadało. Moje ciało było bardzo łakome na jego dotyk.
Jorge uśmiechał się perfidnie, wielce z siebie zadowolony.
Natomiast Minho wziął chyba sobie za punkt honoru, aby się mu podlizać, bo pstryknął palcami dla zwrócenia na siebie uwagi.
— Już znaleźli — brunet zerknął sugestywnie na mój brzuch. — Wszyscy wiedzą jak to się skończyło
— Tak — zirytował się Newt. — Wszyscy wiedzą dzięki tobie, cholerna ględo.
— Gdybyś nie pchał badyla zbyt głęboko w mrowisko, sprawy by nie było.
Westchnęłam w ramię Newta, on warknął mi koło ucha, a wszyscy inni parsknęli śmiechem.
Gdy inni zawiązali luźną pogawędkę, Newt usiadł z powrotem na pieńku i pociągnął mnie na swoje kolana. Nie narzekałam, a wręcz przeciwnie – wtuliłam się w jego tors i chłonęłam jego ciepło, z którego wcześniej obdarła mnie Skylar. On oplótł mnie swoimi ramionami, jakby doskonale wiedział, że tylko tego potrzebowałam. Ciasno, aczkolwiek delikatnie; niczym jajko w kruchej skorupce, które mocniejszym ruchem można stłuc. Po prawdzie tak właśnie się czułam.
Przez kilka chwil walczyłam z myślami. W końcu jednak zdecydowałam, że nie mogłam mu zwalić na głowę swoich planów tak od razu, tylko musiałam go wcześniej nieco przygotować.
Pomysł zapalił się światełkiem w mojej głowie w momencie, kiedy Newt zaczął kreślić palcem wzroki po moim brzuchu. Oprócz fasolki wciąż hodowałam tam stado motyli, które na jego dotyk rozbiły się we wszystkie strony.
— Myślałeś może nad imieniem dla dziecka? — rzuciłam cicho, nie chcąc mieszać w tą rozmowę innych.
Tyle że Minho strasznie lubił włazić tam, gdzie nikt go nie chciał. I miał chyba trzecie ucho między pośladkami.
— Ja mam idealne imię dla dziecka! — wyskoczył entuzjastycznie. — Nazwijcie go Minho — dodał z wypiętą dumnie piersią.
Wraz z Newtem patrzyliśmy na niego długo i w milczeniu, od czasu do czasu mrugając, ale Minho ani na chwilę nie przestawał się uśmiechać. Wreszcie parsknęłam śmiechem, a za mną mój Newtie. Minho zrzedła mina.
— Nie nazwę swojego dziecka Minho — wciąż się śmiałam.
— Czemu nie? — oburzył się jego właściciel.
— Nawet nie wiemy, czy to będzie chłopiec.
— Minho się nie odmienia. Jest obupłciowe — zauważył, czym rozbawił Sonyę oraz Harriet. Zignorował je, ciskając błagalnym wzrokiem w przyjaciela. — Newt, poprzyj mnie.
— Minho to dobre imię — stwierdził, zadowalając Minho, a dezorientując mnie.
Pomyślałam, że zwariował. Grzmotnął o coś łbem albo Gustav go zaczarował, bo był trollem.
Newt był jednak mądrym chłopcem.
— A nie mówi...
— Ale nie dla mojego dziecka.
Parsknęłam w jego szyję, podczas gdy on posłał przyjacielowi złośliwy uśmieszek Newta. Wkoło wszyscy również zaczęli się śmiać. Diego brzdąknął w złą strunę, Cody opluł swój palec, Sonyaz Harriet chichotały oraz biły brawo, za to Jorge rechotał jak swoja kochanka Berta, kiedy to brakowało jej oleju. Minho natomiast nadąsał się jak panienka, której na wietrze podwinęła się kieca.
— Para krótasów — bąknął.
Uznałam, że to była ta chwila. Nie dobra, nie zła. Ta właściwa. A przynajmniej tak myślałam.
— Jeśli to będzie chłopiec, chciałabym go nazwać Danny.
Wszyscy zamilkli równie szybko, jak szybko biegał Tommy Zwiadowca. Nawet Jorge udało się zahamować ze swoim rechotem. Poczułam na skórze, jak mięśnie Newta znacznie się spinają, a czekoladowe oczy specjalnie unikają moich. Dźgnęłam go palcem w brzuch.
— No co?
Newt chrząknął, dalej na mnie nie patrząc.
— Gdyby to był on, chciałem mu dać imię po Albym.
Skrzywiłam się. Alby był ich przyjacielem, który zginął dawno temu w Labiryncie. Słyszałam o nim same dobre rzeczy – tylko on potrafił utrzymać Strefę w ryzach, tylko on brał pod uwagę bezpieczeństwo wszystkich, a nie pojedynczych Sztamaków, tylko on dobrowolnie dał się rozerwać bestii, aby inni zdołali zbiec. Wiedziałam, że w sercach Streferów Alby wyrył się grubym drukiem.
Nie byłabym jednak Ellie, gdybym odpuściła.
— Wiesz, jak bardzo Danny był dla mnie ważny...
— Alby też był ważny dla mnie.
Nagle kolana Newta stały się niewygodne. Bezzwłocznie się z nich wyplątałam i wstałam, przy czym Newt nie próbował mnie zatrzymać. Chłód natychmiast przeszył na wskroś moje ciało. Otuliłam się własnymi ramionami, które były beznadziejne w porównaniu z tymi Newta. Kątem oka dostrzegłam, że chłopak również wstał na nogi. Cała reszta przyglądałam nam się w napięciu.
— Ptyśki, macie jeszcze czas... — zaczęła Sonya.
— To się dobrze nie skończy — wtrącił się jej Cody.
Z tego powodu oberwał w łeb.
Pokręciłam głową i odwróciłam się do Newta, którego oczy płonęły wojowniczym płomieniem. Fuj z nim, ja cała płonęłam od wściekłości.
Poprzedniego dnia ktoś zarzucił mi, że nie zadbałam wystarczająco o mojego Danny'ego. A gdy chciałam oddać mu hołd, dając mojemu dziecku jego imię, to mój własny chłopak stawał mi na drodze! Jakaś kpina!
— Poświęcił dla mnie wszystko — nie mogłam uwierzyć, że o tym zapomniał.
Newt również się denerwował. Żyła na jego szyi drgała częściej niż normalnie, a szczęka była ostra jak kartka papieru dla Patelniaka. Cholernie ostra.
— W Labiryncie Alby poświęcił życie, abyśmy my mogli żyć — syknął, nie chcąc krzyczeć. Nie ważne jednak w jaki sposób się wypowiadał, mnie raniły same jego słowa.
— A ty co odwalasz? — usłyszałam obok, lecz nie śmiałam tam spojrzeć i przegrać walki na wzrok z Newtem.
— Kopię dziurę. Chcę tam wepchać łeb — odparł Minho. — Zanim zaczną latać kamienie.
Swoim zaciętym wzrokiem Newt jasno dawał mi do zrozumienia, że on też nie zamierzał odpuścić. Był równie uparty co ja. Powinien jednak wiedzieć, że zdanie zawsze kończyło się moim słowem. Że zawsze stawiałam na swoim, choćby świat przeszkadzałby mi w tym rękoma i nogami.
Po prostu czułam, że moje serce nigdy nie wyleczy się z tęsknoty, jeśli Danny nie będzie tuż obok mnie.
I chciałam poznać ostatnie słowa mojego Danny'ego.
Mój egoizm nie cofał się przed niczym. I pchał mnie ku złu.
— Gdyby nie Danny, umarłbyś przy tamtym murze — szepnęłam. — Nie skończyłoby się na złamanej nodze.
I to było to. Najgorsze, co mogłam kiedykolwiek powiedzieć. Najgorsze, co Newt kiedykolwiek przeżył. Najgorsze, co nasi przyjaciele kiedykolwiek ode mnie usłyszeli. Sam świat wziął głęboki wdech, nie wierząc, że mu o tym przypomniałam. Sama sobie nie dowierzałam.
Newt cofnął się o krok, przez chwilę patrząc na mnie jak na obcą osobę. Czekoladowe oczy przecięła krecha bólu; ta sama krecha przepołowiła potem moje serce. Blondyn spojrzał na nogę, którą wystawił do tyłu – to była ta noga. Jedyny oprócz bolesnych wspomnień skutek, który był z nim od tamtego feralnego dnia i miał pozostać na zawsze.
Milczałam, choć chciałam przeprosić.
Stałam prosto, choć chciałam podejść i mocno go przytulić.
Postępowałam źle, choć chciałam wierzyć, że robię dobrze.
Wreszcie Newt wrócił do mnie spojrzeniem. Obojętność, jaka kryła się w jego oczach i za jego słowami, które potem wypowiedział, prawie zwaliła mnie z nóg.
— Gdyby nie Alby, skoczyłbym jeszcze raz.
Trzask. Moje serce pękło.
Jego słowa sprawiały mi ból. Jego oczy sprawiały mi ból. Jego widok sprawiał mi ból. Jego zapach sprawiał mi ból. Jego obecność sprawiała mi ból. Oddychanie sprawiało mi ból. Bólbólbólbólbólból. B ó l. Ból.
Nawet malinowa herbata nic by tu nie pomogła.
— Chcę wrócić do miasta. Do Danny'ego. Pojadę tam z tobą lub... bez ciebie.
To oznajmiwszy, odwróciłam się i zaczęłam odchodzić. Z kroku na krok coraz szybciej, by nie widział moich łez. Wypalały moją skórę na twarzy, bo pierwszy raz płakałam przez niego. Mojego Newta.
Nie byłam jeszcze wystarczająco daleko, aby nie usłyszeć gorzkich słów Minho:
— Wychodzi na to, że Minho wcale nie było takim złym pomysłem.
···
a/n: hej ho, jest tu jeszcze kto?
choć dzisiaj są moje urodziny, w lutym swoje urodziny obchodzi również Ellie. to dokładnie rok temu pojawiła się w mojej głowie. wszystkiego najlepszego, moje słoneczko <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro