09 | Tommy i Brenda na tropie
BRENDA
Był późny wieczór. Niby księżyc i gwiazdy wisiały na czarnym niebie, łaskawie lejąc nas swoim światłem, ale tak naprawdę było ciemno jak w dupie. Po prawdzie za dnia szło się usmażyć jak jajka na patelni, tak było skwarno i duszno, ale nocami piździało jak u Lodowego Giganta w dupie. Do tego wszystkiego o tej porze budziło się wszelkiego rodzaju plugastwo, latające czy też nie, co bzykało mi nad uchem i gryzło po łydkach. Zupełnie jak mrówki w dupę, kiedy usiądziesz na mrowisku.
Nadużywałam słowa dupa. I w kij. Wtedy moja dupa marzła na kość; tak, że aż modliłam się, by tylko została na swoim miejscu. Znaczy nie odpadła gdzieś po drodze. Więc dupa, dupa, dupa i dupa cholerna twoja mać Jorge!
To właśnie ten stary, spalony piernik kazał mi przedzierać się przez mrok i chłód nocy by sprawdzić, czy Berta aby na pewno jest zamknięta. Bo on nie był pewien. Po ostatnim razie, czyli sześć lat wcześniej, kiedy to Tom, Newt i Patelniak sprzątnęli mu ją spod nosa, Jorge stał się nadopiekuńczy wobec tego starego grata. Dostał paranoi. Musiał mieć pewność, że klucze są z nim, a Berta na pewno zamknięta. A że tamtego zimnego wieczoru on już był w piżamce, to na mnie spadła rola troskliwej mamy; musiałam sprawdzić, czy z dziecinką wszystko gra i trąbi jak należy. Trąbnąć to ja mu miałam ochotę.
On jedyny jednak był przy mnie, kiedy reszty nie było. To dlatego szłam na parking tamtej nocy. Mimo pizgawicy.
Rzut beretem dzielił mnie od parkingu, więc z łatwością dojrzałam palące się na jego terenie światło. Chaotycznie przecinało mrok. Jakby to Minho powiedział: raz robiło ziuu w tą, a potem szybkie ziuu w tamtą. Zaalarmowana podeszłam bliżej. Z cichym krokiem i oddechem. Alarm bił w mojej głowie.
Na widok Thomasa majstrującego przy Bercie, którego latarka przy pasie kręciła się jak wiatrak, odetchnęłam z ulgą i przełączyłam się z trybu szpiega. Brunet próbował wsadzić kluczyki od miejsca pasażera. Pchnięta nieposkromioną rządzą zaszłam go od tylca i dźgnęłam w kręgosłup. Dodałam do tego takie klimatyczne bu.
W reakcji Tom rozdarł japę i krzyknął. Nawet podskoczył. Ja za to zaniosłam się śmiechem.
- Ubaw po pachy, Bren. Naprawdę - burknął jak nadąsana dzidzia. Szybko jednak jego twarz spłynęła niepokojem i dodał szeptem: - Co ty tu robisz? C-czemu nie śpisz?
- Stary mi dał zadanie bojowe. Miałam sprawdzić co u Berty - odparłam, jednocześnie przypominając sobie, że lada chwilę wcześniej chłopak próbował się do niej zakraść. Podejrzliwie więc zmarszczyłam brwi: - Co znowu głupiego narodziło się w twoim głupim łbie?
I jeszcze skrzyżowałam ramiona przy piersiach. Tak dla efektu. Chyba podziałało, bo brunet zakłopotał się od razu; uciekł spojrzeniem w bok i zagryzł policzek od środka.
Zbyt często go obserwowałam, aby nie poznać, że będzie kombinował i ściemniał.
- Użyłaś głupi dwa razy w zda...
- Ty jesteś podwójnie głupi.
Dopiero w tamtym momencie dostrzegłam plecak zwisający z jego ramienia. Kluczyki w jego pięści należały do Berty, choć oryginały leżały pod podusią Jorge... musiał więc wykraść duplikaty od Vince'a. Natomiast panika oraz dziwny błysk w jego ładnych oczach świadczyły, że kolejny raz pakował się w gówno. Złapałam go, zanim w nie wdepnął.
Zębatki w moim mózgu pracowały. Wreszcie zaczerpnęłam głośno tchu i bez ostrzeżenia pacnęłam Thomasa w głowę. Chłopak syknął.
- Chcesz jechać do Ula!
- Wcale nie!
Znów mu strzeliłam.
- Ała! Przestań!
- To dlatego od kilku dni tylko o tym nawijasz! - wytknęłam mu. Męczył tym już wszystkich; ja jedyna go słuchałam, aby móc być bliżej niego. Taka potrzeba serca. - Porąbało cię do reszty?! To dzika Enklawa Poparzeńców! Złapią cię i zeżrą zanim zdążysz powiedzieć o purwa!
- Oni coś knują! Aż góry się trzęsą! - emocje również nim zawładnęły. - Jeśli planują atak na Przystań, to musimy o tym wiedzieć i temu zapobiec. Zanim będzie za późno.
- Ryzykując własnym życiem?!
- Nie! Ratując je innym!
Nasz kontakt wzorkowy był tak napięty, że strzelające z oczu jednego pioruny kręciły w spiralki włosy tego drugiego. Oddychaliśmy ciężko. Serca biły nierównym rytmem, przekonane o swojej racji i gotowe zaciekle jej bronić. W końcu pomasowałam się po skroniach i przymknęłam oczy, aby móc trzeźwo pomyśleć, czego nie mogłam zrobić wpatrzona w oczy Thomasa. Bo tam tonęłam i gubiłam wszelkie myśli.
Wiedziałam, że chłopaka nie przekonam. Należał do tych upierdliwców, którzy jak raz coś sobie postanowią, to nie usiedzą, póki tego nie zrobią. W Thomasie zbyt mocno płonął syndrom bohatera. Chciał za wszelką cenę ochronić wszystkich, nie bacząc przy tym na siebie. Do tego lubił pchać się tam, gdzie go nie chciano. A ja, choć bardzo bym chciała się odwrócić i jeden jedyny raz mieć to w dupie, tak... nie mogłam. Coś mnie blokowało. Głęboko w środku.
Moje serce. Tak bardzo mu oddane. Zapłakałabym się za nim.
A on tego nie widział.
Wreszcie fuknęłam wściekła, wściekła na siebie, po czym wystawiłam w jego stronę dłoń. Ogłupiał, nic nowego; dlatego sama wyrwałam mu kluczyki z łapy.
- Dawaj to. Ja prowadzę - burknęłam.
- Jak to? Nie możesz ze mną jechać. To niebez...
- Jeszcze słowo, a zaraz wcisnę ci ten kluczyk tam, gdzie ty próbowałeś Bercie.
Wpierw Tom zmarszczył brwi. Dopiero potem, gdy się odwrócił i zorientował się, że kierownica znajdowała się z drugiej strony auta, olśnienie zawitało mu na mordzie. Musiał też przetworzyć sobie moje słowa jeszcze raz, bo skrzywił się jak po cytrynie. Kiwnął jednak głową; jakby o czymś miał decydować.
Nie on tam decydował. Nie decydowałam też ja. Tylko serce. Naiwne serce.
Pięć sekund i oboje znajdowaliśmy się w środku auta. Ja za kółkiem, Thomas tuż obok. Plecak rzucił na tyły, podczas gdy ja cicho odpaliłam Bertę i wyjechałam z parkingu, zostawiając za sobą tylko kurz. Światła zapaliłam dopiero kilkadziesiąt metrów od Przystani. Pasażerem na gapę tamtej przejażdżki była głośna cisza, podczas której Tom patrzył w okno i ganiał swoje myśli, a ja kolejny raz strzelałam sobie mentalnie w twarz. Za to jak bardzo naiwna byłam. Oraz jak bardzo zakochana.
Nie wybaczyłabym sobie, gdybym puściła go samego.
Nie zniosłabym myśli, że mógłby nie wrócić.
···
THOMAS
W kopalniach było ciemno i wilgotno. Im głębiej byliśmy, tym coraz ciężej szło oddychać. Manewrujący w powietrzu wirus dostawał się do moich płuc i drapał w barierę, z jaką wielu by się chciało urodzić, tak samo jak dawno temu ja. To drażniące uczucie przypominało mi, że idąca za mną Bren nie była odporna. Często się na nią oglądałem. Maska gazowa teoretycznie chroniła ją przed zakażeniem, ale wiele razy już się przekonałem, że sprzęt potrafił zawieść człowieka w najbardziej kluczowym momencie.
Dziewczyna, czując mój wzrok, za każdym razem mamrotała:
- Zabiję cię. Zabiję, o ile nie zrobią tego Bąblaki. O ile nie zrobi tego Vince czy Jorge. O tak, Jorge na pewno cie zabije...
I tak w kółko.
Podłoże było śliskie i nierówne, a strop niski. Nieustannie musiałem schylać głowę, by nie rypnąć o coś łbem. Do tego wszystkiego dochodziły te mrożące krew w żyłach dźwięki. Odbijały się od ścian echem, przez co ich wydźwięk brzmiał jeszcze groźniej.
Szaleńcze śmiechy. Szczęki metalu, chrzęst łańcucha. Przekleństwa Brendy. Nasze płytkie oddechy. Kapiące z sufitu krople. Krzyki, darcie i wycie. Głośne bicie dwóch serc.
Tylko dwóch. Reszta serc w tamtym miejscu już dawno przestała żyć.
- Ty masz w ogóle jakiś plan? - sapnęła spod maski Brenda. Zabawnie brzmiała.
W fuj dawno temu nakręcili chyba taki film, gdzie taki czarny blaszak gadał bardzo podobnie. Nie pamiętałem nazwy, ale przebłyski wspomnień z dzieciństwa nie pozwalały zapomnieć całkiem.
- No... dojść do centrum.
- Tego zdążyłam się dowiedzieć. Ale co potem? - z każdym jej słowem moje mięśnie coraz bardziej się spinały. - Cupniemy sobie, dowiemy się wszystkiego co chcemy i jak gdyby nigdy nic zwiejemy niezauważeni? - słyszałem w jej głosie kpinę. - Wiesz gdzie iść w ogóle?
- Tak - tego akurat byłem pewien. - Za głosem Poparzeńców.
Bo tam gdzie oni, był też plan naszego końca. Musiałem to powstrzymać.
Brenda długo się nie odzywała. Dalej słyszałem tupanie jej ciężkich buciorów, które tak uwielbiała, a których echo odbijało się od ścian i waliło w moje uszy. Mimo tego zmartwiłem się. Przeleciało mi przez myśl, że coś mogło jej się stać po drodze, ale zanim cokolwiek zrobiłem, usłyszałem jej westchnięcie:
- Jeśli umrę, to jak mała Ellie wytrzyma z tymi szajbusami?
- Raczej nie dopuszczą dziecka do Poparzeńców. I to nie miał być mały Newt?
- Mówię o twojej bandzie z Labiryntu, barani cepie. A co do płci, to wierzę w siłę jajników.
Nic więcej już nie powiedziałem. Jedynie uśmiechnąłem się lekko, czego Brenda nie mogła zobaczyć, idąc za mną.
Naprawdę cieszyłem się, że byłem tam akurat z Brendą.
W kopalniach czas mijał szybciej. A przynajmniej takie odnosiłem wrażenie, gdy skręcaliśmy w kolejny korytarz, który wyglądał tak jak ten poprzedni. Jakbyśmy kręcili się w kółko. Dobiegający zewsząd chłód oraz ciemność coraz bardziej ciążyły mi na sercu, które powoli traciło nadzieje na to, że na cokolwiek się natkniemy. Nawet Brenda nie miała już sił marudzić. Siedziała cicho.
Aż wreszcie dojrzeliśmy światełko na końcu tunelu.
I nie - to jeszcze nie była niczyja śmierć. Szła za nami. Ale daleko, daleko w tyle.
- Stój - zatrzymałem się, przez co Brenda bęcnęła, a potem sapnęła, w moje plecy. - Słyszysz to?
Oboje wytężyliśmy słuch. Od początku wejścia do Ula wycie i histeryczne śmiechy Poparzeńców ciągnęły się za nami jak złowrogie echo, szepty niebezpieczeństwa, ale w tamtym konkretnym miejscu były znacznie głośniejsze. Mroziły krew w żyłach.
I dobiegały właśnie z tego jasnego punkciku na końcu korytarza.
- Muszą być tam.
- Thomas, wiem co ci się narodziło pod czupryną, ale...
- Musimy to sprawdzić.
- Purwa, nie, nie dałeś mi skończyć!...
Z każdym krokiem jej szept nikł przy gorącej wrzawie, gdy ja zbliżałem się do światełka, a ona zostawała w tyle. Ciekawość kierowała moimi nogami. Zagłuszała racjonalny rozsądek, pchała do przodu, ku końcowi. I choć wiedziałem, że czekał mnie wpikol, musiałem się dowiedzieć, o co był taki hałas. Rozchodziło się o coś grubego. Jechało mi stamtąd spiskiem.
I śmiercią.
Kolejny raz świat knuł przeciwko nam. Słał za nami demony i cienie. A ja zbyt wielu przyjaciół straciłem, aby przejść obok tego obojętnie.
Wiedziałem, że Brenda truptała tuż za mną. Jej obecność zawsze czułem silniej niż innych; przy niej czułem spokój, nie pozwalała płomieniowi strachu zapłonąć we mnie i sfajczyć na popiół. Nie bałem się, gdy doszedłem do końca tunelu, bo ona była za mną. Upewniłem się w tym, kiedy razem schowaliśmy za stos kamieni i żwiru dla lepszego widoku. Wyjrzałem.
I dopiero potem serce mi stanęło w gardle.
- Co się tu odwala? - sapnęła Brenda. Też była niespokojna.
- Chciałbym to wiedzieć.
W obszernej komnacie gnieździło się kilkadziesiąt, a może nawet ponad setkę, Poparzeńców różnorakiej maści. Niektórzy dalej wyglądali jak ludzie, w obdartych łachach i brudzie na całym ciele, tyle że z mnóstwem poparzeń, wiszącej skóry i zakrzepłej krwi. Większość to już zwykłe kościaki z flakami skóry oraz pulchnymi bąblami. Bąblaki. Między nimi panowała kłótnia. Każdy darł na siebie ryja, szturchał, jeden nawet podgryzał. Na ten widok paw sam pchał mi się przez gardło.
Nad nimi wszystkimi, na drewnianej skrzynce, stał jeszcze jeden Poparzeniec. On jednak zachowywał się inaczej od swoich krewniaków. Ubrany w podziurawiony mundur wojskowy, wyprostowany i opanowany, patrzył i czekał. Spod rogatywki na jego głowie uciekały pojedyncze loki włosów. Twarz miał poprzecinaną bliznami, poparzeniami i strużkami krwi. Jak zachowaniem się wyróżniał od reszty, tak wyglądem nie za bardzo.
Dodatkowo nie miał jednego oka. Tylko oczodół z czarną głębią, przyprawiającą mnie o ciarki.
Po następnych kilku sekundach przedstawienie chyba już mu się znudziło. To pewnie dlatego sięgnął po drewniany kołek, przywołał ręką jednego z Poparzeńców, który miał garnek na łbie, po czym go nim rypnął. Dong był taki głośny, że aż mi pod czachą zadzwoniło. Syknąłem.
Gorzej skończył sam dzwonek. Po tym jak padł, można było pomyśleć, że z garnka wyciekała pomidorowa. O kolorze i smaku krwi.
Mój żołądek wtedy zawisnął na pętli z moich własnych flaków.
Tuż obok usłyszałem głośne przełknięcie śliny od Brendy. Na tyle ciszy, jaka spadła na tłum, pewnie dało się to usłyszeć z drugiego końca komnaty. Wszyscy jednak byli zbyt skupieni na wgapianiu się w bezlitosnego żołnierza.
- No wreszcie... przygłupy - charknął; czarna maź spłynęła po jego brodzie. - Teraz... teraz mnie słuchać... Uuuuważnie, bo się ja... nie powtarzać...
Zdziwiłem się, że pomimo rozwiniętego stadium choroby i lekkich trudności, stwór mielił jęzorem całkiem nieźle. I z rozumem. To wbiło mocniej szpilę niepokoju w moje serducho.
Żołnierz swoim przerażającym okiem rozejrzał się po tłumie, który dychał, warczał i chichrał się co rusz; mimo tego bez słowa słuchał jego dalszych słów:
- Żyjemy tutaj... Gdzie ciemno, zimno i gęsto od szeptów... też je słyszycie? Słyszycie, gdy oczy zamkniecie? - wtedy sam zamknął oczy i westchnął. Przemaszerował po skrzynce na tyle, ile mu krawędzie pozwalały, po czym ciągnął dalej: - Mówią... mówią o walce...
- Moje mówią tylko jeśćjeśćjeśćjeśćjeśćjeść!
- A moje krewkrewkrewkrewkrew!
- ZABIĆ! ŚMIERĆ! JEŚĆ KREEEEW!
- Moje to kukurykuuuuu!
Tłum histerycznie się zaśmiał. Tylko mnie i Brendzie nie było do śmiechu.
- Dobrze! Świetnie! Wspaniale! - wychwalał żołnierz. - To wszystko... i nie tylko!... widzę tu - popukał się w bok głowy. - tutaj w środku. Możemy to mieć! Zabrać! Wyrwać z gardeł!... wcześniej te gardła rozszarpać... - na te słowa tłum zareagował zachwytem. Gwizdali. - Musimy tylko... dostać się do wioski ludzi...
W tamtym momencie nikt nie odważył się odezwać. A być może ktoś to zrobił, tyle że mnie na tyle szumiało w uszach, że nie słyszałem. Wstrzymywany oddech. On powoli rozpychał moje płuca i dusił mnie. Do tego był jeszcze ten chłód, tulący do siebie każdy mięsień i narząd. Każdy zakamarek.
Dostać się do wioski ludzi...
- Siedzimy tutaj... samiutcy, zapomniani... głooodni krwi... - zrobił przerwę. Wyprostował się; dłonie schował za plecami, niczym prawdziwy żołnierz. - Ludzkie śmiecie przychodzą tu... nie chcą wyleczyć, kradną, biją... biją, kradną, mordują... wtedy bardzo boli... Czemu tak musi być? Czemu nie oni? Czemu my? Czemu?
- Czemu? - powtórzył ślepo tłum.
- Bo są źli. Źli, źli, źli... muszą dostać karę... za moje dzieci... mój synek i córeczka... mój kwiatuszek, oh-h... za was, za nas, moje... - zamyślił się. Odniosłem wrażenie, że bardziej mamrotał do siebie niż do kolegów. - Taaak, są źli... zasługują na karę! Na śmierć!
Wtedy tłum oszalał. Opętał go szał. Poparzeńcy zaczęli krzyczeć, śmiać się obłąkanie, skakać i tańczyć. Różne przedmioty śmigały w powietrzu; dwa razy nawet to jeden ze stworów został podrzucony, by potem z dźwiękiem łamanej kości grzmotnąć o ziemię. A ich słowa rozłupywały moją głowę:
- Już nie będziem tu pierdziali, ludzi wiochę się obali! Drapać, gryźć, moczyć pyski... zginą wnet wszystkie chłystki! Wiwat Generał!
Nazywał się Generał. Wysłannik samej śmierci.
- Robi się gorąco - mruknęła spięta Brenda. - Wystarczy ci już wizyty?
Nie od razu odpowiedziałem. Dziwna gula w gardle nie dawała się przecisnąć żadnemu słowu.
- Zmywajmy się stąd.
Brendzie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Już przemykała się ku wejściu do tunelu, którym tam przyszliśmy, gdy kolejne słowa Generała zmroziły nas w miejscu:
- Taaak... już niedługo odwiedzimy wioskę ludzi... Ale najpierw... rozprawimy się z tymi, którzy nas słuchają... o tam, za kamieniem...
- Dzień dobry, misie!
Zanim zdążyliśmy cokolwiek zrobić, ktoś mocno chwycił nas za kołnierze od tyłu i wyprowadził zza kupki gruzu. Syknąłem, gdy zapiekła mnie skóra na karku. Kątem oka widziałem, jak Brenda szarpie się w uścisku drugiej ręki. Po jej szyi spływała stróżka krwi.
I nie musieliśmy się odwracać, bo nasz napastnik sam się nam pokazał, wciskając swój parchaty łeb między nasze. Uśmiechał się, choć nie miał zębów. A w jego czarnych jak węgiel oczach tańczyło tylko jedno. Szaleństwo.
Podobny widok z takiego bliska widziałem tylko raz w życiu. U Newta.
Wspomnienia czasem dusiły. I nigdy nie pozwoliły zapomnieć.
Ten widok sprawił, że na moment straciłem czucie w kończynach. Sparaliżowało mnie. Wpadłem w tą czarną otchłań, pustą i zimną, na której końcu czekał obłęd.
W komnacie kolejny raz zapanował rumor. Śmiechy. Mlaski. Gwizdy.
- Dzień dobry, misiaczki! - powtórzył skrzekliwie stwór. - Zaraz wypruję z was flaczki!
- Dzięki, ale już jadłam.
Gdy ja fuja robiłem, bo coś wewnątrz mnie blokowało, Brenda wzięła sprawy we własne łapy. Jej ręka tylko śmigła przy pasie, by wyciągnąć niewielki scyzoryk. Najpierw był srebrny błysk klingi, potem obrzydliwy mlask, a na końcu skrzek bólu i ulga na karku. Brunetka sprawnie odepchnęła dźgniętego Poparzeńca do tyłu, a następnie złapała mnie za rękę.
Ciepło jej skóry stopiło blokujący mnie w środku lód. Nasza fujowa sytuacja wreszcie zaczęła do mnie docierać.
- Gazu! Dopóki ich tyci móżdżki nie ogarniają, o co biega!
Purwa, halo, mój też potrzebował to ogarnąć!
Nie miałem jednak na to czasu, bo Bren pociągnęła mnie w stronę tunelu. Niestety, Ulem rządził ktoś, kto myślał równie szybko co moja przyjaciółka.
Oboje byli geniuszami. Po różnych stronach wojny.
- Brać ich! - krzyknął Generał.
To nie była nawet połowa drogi do zakrętu, gdy od ścian odbiły się przeraźliwe wrzaski, a potem odgłosy pogoni. Brenda dalej trzymała mnie za rękę, dzięki czemu się nie zatrzymywałem. Bo mimo tego, że moje serce biło szaleńczo szybko, rwąc mnie do przodu, nogi mi się potykały i ślizgały. To dzięki Brendzie nie pizdnąłem o mokrą posadzkę.
Dwa korytarze przebiegliśmy bez zakłóceń. Nie licząc ogona oraz potu - a może to była woda z sufitu? - co ściekał mi po skórze, droga była bez zmian. Płuca i mięśnie miałem przyzwyczajone do nagłego biegu. Przecież byłem Zwiadowcą.
Problem pojawił się za trzecim zakrętem. Dokładniej - zaczął wyłazić ze ścian, podłogi oraz sufitu w postaci pazurzastych łap, kłapiących paszczęk czy machających nóg. Poparzeńcy zablokowali nam przetarty szlak, zarywając strop. Zanim Brenda zahamowała piętami, tym razem to ja pociągnąłem ją w inną stronę.
Bo w głowie zaświtał mi plan.
- Depczą nam po piętach! - jej głos ledwo się przebijał wśród wrzasków Poparzeńców.
- Jeszcze kawałek!
Serce już pchało mi się na usta, gdy wreszcie znaleźliśmy się w odpowiednim korytarzu. Pomimo ciemności, na jego końcu dostrzegam metal wrośnięty w ścianę, dodatkowo otulony rdzą. Była to stara winda górnicza.
Bez zastanowienia wcisnąłem guzik otwierający drzwiczki, kiedy przebiegliśmy cały korytarz. Lampka pod sufitem zapaliła się na zielono, drzwiczki zgrzytnęły, a bulgoty za plecami wciąż jeżyły mi włoski na zadku.
- No wchodź! - ponagliłem skołowaną dziewczynę.
- Porąbało cie? Musimy uciekać, a nie kisić ogóra w jakiejś puszcze!
- Nie mamy czasu!
Nie ja, ale wygrzebujący się zza zadeskowanej odnogi kopalni Poparzeńcy przekonały ją, by z grymasem wejść do środka. Poszedłem w ślad za nią i zatrzasnąłem druciane drzwiczki. Wcisnąłem jeszcze guzik, aby bardziej je zabezpieczyć.
A i tak klumpa to dało.
W momencie zapalenia się lampki na czerwono, Parchatki dopadły się do windy. Zaczęły szarpać drucianą siatką, z jakiej były zrobione drzwiczki, podgryzać ją oraz walić pięściami i nogami. Niedługo potem to samo zaczęło się dziać z innej strony. Staliśmy na samym środku kładki, aby nie dosięgły nas mordercze łapska.
Choć krew głośno szumiała mi w uszach, ja wciąż słyszałem ich jazgoty. Mimo tego, że widziałem tylko błyszczące w ciemności ślepia, równocześnie jasne i ciemne przez obłęd, ja rozglądałem się za jakąś drogą ucieczki. Ledwo łapiąc oddech, ja dalej chciałem żyć.
Do tego wszystkiego dochodziły myśli. Myśli o tym, że znów siedziałem w Pudle.
Tyle że tym razem mogłem nie zobaczyć już światła bezpiecznej Strefy.
Nie. Nie mogłem na to pozwolić. Musiałem uratować siebie i Brendę.
- To co teraz? - próbowała to ukryć, ale głos jej drżał. - Sytuacja jest licha!
- Mam pomysł!
- To jeszcze gorzej!
Naprzeciw drzwiczek, które powoli przegrywały z nieustępliwymi Poparzeńcami, znajdowały się co rusz skrzypiące łańcuchy, dzięki którym winda mogła wisieć w powietrzu. Gdyby tak tylko przeciąć jeden, pozwolić kładce zacząć spadać, a potem tylko włożyć coś w drugi łańcuch, jakiś pręt, który by windę zatrzymał, co pozwoliłoby nam wyskoczyć. Problem był taki, że nie wiedziałem na jakiej wysokości Ula się znajdowaliśmy.
Oraz czy zdołałbym w odpowiedniej chwili zatrzymać windę.
- Bren - spojrzałem na nią poważnie. Odwzajemniła. - Ufasz mi?
Być może jej słowa pomogłyby mi znaleźć w sobie wystarczająco wiary.
Dziewczyna zmarszczyła brwi, po czym spojrzała na mnie jak na kretyna. Często tak robiła.
- Thomas! Może nie zauważyłeś, ale zaraz padniemy trupem!
- Brenda, czy mi ufasz? - wtedy też złapałem ją za ramiona.
To sprawiło, że spojrzała głębiej w moje oczy. Długo czegoś w nich szukała. I choć ta dalej miała na sobie maskę gazową, byłem pewny, że jej oczy jak zwykle mrugały mądrym błyskiem, który chował się w ciemnym kolorze. Mogła na scenie życia grać. Ale Brenda była cholernie inteligentna.
W końcu westchnęła.
- W tym problem, Tom - mruknęła. - Nie cierpię w sobie tego, że ufam ci aż za bardzo.
Tom. Ja nie cierpiałem siebie za to, że w mojej głowie powiedział to inny, kobiecy głos.
Nic jednak nie powiedziałem. Zamiast tego ponownie się rozejrzałem, a potem wyrwałem z łapska jednego z Poparzeńców metalową rurę, którą próbował mnie dosięgnąć. Była zaostrzona na jednym z końców. Bez niej stwór zapiszczał i zaczął silniej szarpać druty. Ja natomiast ustawiłem się naprzeciwko wyjących łańcuchów.
Ogarniesz to, Thomas.
Poradzisz sobie, Thomas.
Jesteś gość, Thomas.
Dzięki, Thomas.
Okej. Jedziemy.
Pierwszy wdech i pierwsze uderzenie. Płak metalu. Nic więcej. Drugie uderzenie. Kładka zadrżała, co podjudziło otaczającą nas ferajnę. Kolejny wdech i zerknięcie na Brendę. Kiwnęła głową.
Przy trzecim uderzeniu winda opadła nieco niżej. Sekundę później łańcuch pękł z głośnym trach, a my zaczęliśmy spadać.
Czułem się, jakbym połknął karuzelę. Wszystko się we mnie przelewało i obracało, fruwało oraz obijało; fartem nie zrzygałem się na starcie. Od razu szarpnęło nami do góry, ale jakimś cudem udało nam się chwycić wystających prętów, więc nie spłaszczyliśmy się na suficie. Biegnący w drugą stronę wiatr szarpał naszymi ciuchami, świszczał w uszach. Nie słyszałem własnych myśli. Skrzek Poparzeńców został gdzieś w tyle, stając się przeżytym koszmarem.
Pęd wiatru wydymał moje policzki i naciskał na oczy, dlatego łzy ciekły mi strumieniami. Co jakiś czas Brenda zapiszczała; fuj wiedział, czy ją to jarało, czy była sklumpana. Choć... patrząc na to, że wychował ją Jorge...
Nadszedł ten moment. W którym to zacisnąłem ręce na rurze, zachwiałem się, by ostatecznie cisnąć rurą w łańcuch.
Powietrze przeciął zgrzyt. Posypały się iskry. Zgrzyyyt i iskryyy.
I stanęliśmy. Tak nami szurnęło, że oboje wylądowaliśmy na podłodzie. Jeden na drugim.
Jęknąłem, czując jak wszystkie moje poprzewracane flaki właśnie miażdży Brenda. Oczy otworzyłem, praktycznie natychmiast napotykając rozszerzone gały Bren. Patrzyła na mnie jak gupik, z gębą otwartą i wyłupiastymi gałkami, w których - mimo otulającej nas ciemności - widziałem rozochocone iskierki.
W sumie... ładne miała te oczy.
Trudno powiedzieć, czy dalej leżelibyśmy w takiej pozycji, gdyby winda nie dała nam znać, że zaraz ruszy w dalszą drogę, chyba prosto do jądra Ziemi. Osunęła się lekko w dół. A my, nie czekając na więcej, pozbieraliśmy się i wyskoczyliśmy na korytarz.
Chwilę potem łańcuch zaskrzypiał, wypluł rurę i zaczął dzwonić, spuszczając puszkę na dół. Jakieś kilka sekund później głośny huk rozbiegł się po Ulu.
Ciężko oddychając, dźwignąłem się ze stęknięciem na nogi. Po narwanym biegu lekko mrowiły, ale nie było tragedii; bardziej piekł kark, pamiątka po Misiaczku. Pomogłem pozbierać się z ziemi również Brendzie. Ta z grymasem wymalowanym na twarzy otrzepała się z kurzu.
- Udało nam się - powiedziałem, na co strzeliła mi spojrzenie.
- Ta, udało - prychnęła, ściągając maskę. Widząc, że już chce się odezwać, dodała: - Wylaksuj. Już i tak wirus mnie capnął. Mogłabym tu zostać, ale koledzy chyba mnie nie lubią.
Niby mówiła to w żartach, ale ta myśl o tym, że miałby się przemienić, ukuła mnie w serce. Kiedy przełykałem ślinę, czułem to pieczenie jeszcze bardziej.
Brenda już się odwróciła, chcąc znaleźć jakieś wyjście z tunelu, ale zatrzymał ją mój głos:
- Nie pozwoliłbym ci tu zostać.
Wtedy Brenda spojrzała na mnie. Jej ciemne oczy jak zwykle przepasane były tym mądrym błyskiem, niczym wstęgą.
I nie wiedziałem, czy to okoliczności czy może jej widok, ale gdzieś w środku mnie tchnęło, aby odkryć przed nią swoje myśli.
- Właściwie... właściwie to serio się cieszę, że tu ze mną przyszłaś. Akurat ty.
To była prawda. Być może to z Ellie, Newtem, Minho i Patelniakiem uciekaliśmy śmierci i balansowaliśmy na krawędzi świata, ale to właśnie z Brendą go poznawałem. Oboje byliśmy zbyt uparci, aby zostawić sprawę losowi. Mieliśmy wewnętrzną chcicę, ażeby wyprzedzić jutro i przekonać się, co szykuje dla nas świat, zanim to do nas przyjdzie. Uwielbialiśmy robić go w konia.
Więc jeśli na wyprawę, to tylko z Brendą.
Dziewczyna chwilę trawiła moje słowa. Stopniowo jej usta wyginał uśmiech; na jego widok sam się uśmiechnąłem, bo ten miała naprawdę ładny.
- Jak za starych czasów, co? - mruknęła i pokręciła głową.
Od razu przypomniała mi się nasza wyprawa, gdy rozdzieliliśmy się z resztą i mieliśmy się spotkać dopiero przed klubem Marcusa. Choć wtedy klumpałem w spodnie, tak po sześciu latach miło to wspominałem. Bo to było wspomnienie z ważną osobą.
- To było tak dawno. Byliśmy wtedy tacy młodzi i głupi...
- Spoko. Z bycia głupim dalej nie wyrosłeś, jeśli o to chodzi.
- To cecha wrodzona.
- I dożywotnia.
Przewróciłem oczami, wciąż się uśmiechając. Wtedy ciemność kłująca w oczy i chłód gryzący skórę przypomniał mi, że dalej siedzieliśmy w kopalniach. Rozejrzałem się więc, dostrzegając zarys tunelu, biegnącego w dół. Miałem nadzieję, że prowadził bezpośrednio do wyjścia.
- Wynośmy się stąd - zadecydowałem. - Musimy wrócić do wioski i opowiedzieć o tym, co się tutaj stało.
Na to Brenda skwasiła się potężnie.
- Biorę na siebie wpikol od Vince'a i Jorge.
Po tym się rozpromieniła. Znów przewróciłem oczami.
Miałem wrażenie, że u stóp gór było jeszcze ciemniej, niż bliżej szczytu. Choć mrużyłem oczy, fuja widziałem. Stawiałem kroki ostrożnie. BARDZO ostrożnie. Ale to i tak nie uchroniło mnie przed tym, żeby moja stopa się nie osunęła. Krzyknąłem. A potem zacząłem zjeżdżać w dół, na piaszczystym podłożu, co najmniej jakbym był na zjeżdżalni. Koziołkowałem i się turlałem też.
- Thomas! - usłyszałem z góry. - Tutaj jest urwisko!
No nie pikol. Może i bym tak powiedział, gdybym nie miał ryja pełnego piachu.
···
a/n: generał odegra swoją ważną rolę. szepnę tylko, że w którejś książce już ktoś o nim mówił
ciekawi mnie też, jaką parę najbardziej lubicie? może to mnie zainspiruje, aby tej było więcej
odpoczywajcie sobie dalej, miłego!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro