02 | Kopalnie i potężne kuku
NEWT
Skwar? – cholerny.
Pot? – cholernie go dużo było.
Zmęczenie? – cholera, wielkie, ale nie u mnie.
Za dużo cholery? Jak tak, to wynocha.
To był chyba pierwszy taki marzec, który równie dobrze mógłby być mylony z lipcem. Słońce z góry piekło jak wściekłe, jakby znów wnerwiło się na Ziemię i zamierzało wybuchnąć mu w twarz i sfajczyć wszystko, co na niej żyło. Od niego co chwilę musiałem wycierać pot w rękaw koszuli, który mnie obklejał z każdej strony, właściwie ze wszystkiego; poczynając od czoła, a kończąc na łydkach. Konieczne było podwinięcie portek do kolan, aby moje łydki mogły oddychać. I na cholerę ja zakładałem te długie gacie?
Trenowaliśmy już którąś godzinę. Dla mnie czas płynął wolniej, bo tylko stałem z boku i się przyglądałem, czasem trochę utrudniając trenowanie innym. Z czystej złośliwości. Ze względu na kulawą nogę, której sam sobie byłem winien, nie mogłem za szybko biegać ani wykonywać takich uników, jakie bym mógł ze zdrową. I Vince to rozumiał. Dlatego jeździłem na treningi, ale najczęściej robiłem za jego drugą rękę i monitorowałem, jak radzą sobie inni. Dzięki temu mogłem na legalu się na nich wydzierać. Lub, tak jak w tamtym momencie, robiłem za przeszkadzajkę.
Trening polegał na pokonanie toru przeszkód na czas. Kto najszybszy – ten kozak, o czym może chwalić się przed kolegami i cieszyć się następnym dniem wolnym od roboty, co fundowała mu wygrana. Ostatni za to był pizdą, która musiała zostać i pomóc sprzątać. Na początku, gdy za naszą Przystań stanowiły tylko dwie chałupki i szerokie morze, trenowaliśmy na suchym piachu i nagrzanych kamieniach, przeskakując przez wykopane dziury i czołgając się pod gałęziami. Z biegiem lat jednak tor się rozrastał, aż ostatecznie przypominał Labirynt, tyle że bez bezsensownych rozwidleń. Na drodze były porozstawiane opony, wykopane w niej ciemne dziury. Do tego długaśne i głębokie rowy, niektóre pełne wody oraz dyndające z gałęzi wąskie snopy siana, które bujały się z prawej na lewą i z lewej na prawą.
Tamtego dnia siedziałem głównie na etapie ze snopkami. Trzymając jednego w dłoniach i wytykając w skupieniu język tylko czekałem, aż któryś bałwan zacznie między nimi manewrować, bym ja mógł go zaskoczyć i go trachnąć. Z podekscytowania aż podrygiwałem na zdrowej nóżce.
Razem z Vincem byliśmy sprawiedliwi i zdecydowaliśmy, że chłopaki i dziewczyny będą mieli oddzielne kolejki. Choć dziewczyny, głównie Brenda i Harriet, sprzeciwiały się i domagały starcia z chłopakami, tak po dokładnym im tego wyperswadowaniu zgodziły się, że nie miały szans z chłopakami. Niechętnie, ale się zgodziły. Pocieszał je jednak fakt, że mogły utrudniać im pokonanie trasy.
Akurat wtedy trwała kolejka chłopaków.
Po kilkunastu namolnych minutach wreszcie usłyszałem kroki. Zacisnąłem mocniej palce na słomie i wstrzymałem na moment oddech, aby się nie zdradzić. Nasłuchiwałem. Kroki były szybkie, biegły w równym tempie, bez mniejszych ani większych odstępów. Uznałem, że gość musiał być wprawiony w te klocki. Z tego powodu pierw wytypowałem Minho, nasz były Opiekun Zwiadowców. Po usłyszeniu ciężkiego dyszenia zmieniłem zdanie i przerzuciłem podejrzenia na Cody'ego. W swoim Labiryncie szatyn też penetrował korytarze, ale nie był w tym tak dobry jak Minho. Jednak kiedy dotarło do mnie siarczyste przekleństwo, byłem już pewny. To był Gally.
Podekscytowanie w moim ciele osiągnęło skalę maksymalną. Skupiony ściskałem snopek i odliczałem. Słoma drapała mnie w policzek, mój oddech ledwo co ruszał wystające źdźbła. Nogi zaparte o piach; zdrowa z przodu, chora luźno z tyłu. Tak bardzo żałowałem. Żałowałem, że sam sobie utrudniłem życie, chcąc tak naprawdę je sobie odebrać.
Ale nie o tym. Musiałem się skupić i wyłapać odpowiedni moment.
I wreszcie ten moment nadszedł.
Gally nie spodziewał się, że czekała na niego odrzutowa niespodzianka w ukryciu. Niespodzianką byłem ja, która z impetem pchnęła snopek. Odrzutem natomiast był on, gdy blondyn nim oberwał i glebnął na piach kilka metrów dalej. Otrzepałem z dumą ręce o siebie. Satysfakcja była słodka niczym smak dojrzałych malin. Wypełniła mnie całego.
Choć maliny oraz satysfakcja były niczym w porównaniu z ustami mojej Ellie. Nawet te najdojrzalsze oraz ta największa. Nie dorównywały jej.
Gdy Gally ocknął się z zamroczenia, rozejrzał się ze ściągniętymi wściekle brwiami. Wyglądało to, jakby nad oczami miał jedną, grubachną i do tego włochatą krechę. Pomachałem mu, aby łatwiej mu było mnie odnaleźć. Moja duma wzrosła wraz z uśmiechem, gdy ten zaczął sztyletować mnie ostrym jak brzytwa spojrzeniem.
— Ty krótasie — burknął i prędko wstał na nogi. Potem wycelował we mnie paluchem. — Będziesz kiedyś chciał się narąbać i użyć do tego mojego bimberku. Fuja dostaniesz. Będziesz mógł jedynie wypić szczyny po tych, którzy go dostaną.
— Czy ty właśnie rzuciłeś na mnie klątwę, wiedźmaku? — spytałem. Niby przestraszony, choć wargi ciągle mi drgały w górę i górę, bym wreszcie uśmiechnął się kpiąco. Westchnąłem. — Marny mój los.
Blondyn zmrużył gniewnie oczy i zacisnął z mocą pięści. Chciał coś jeszcze dodać, ale nagle tuż pod nosem śmignęły mu czarne smugi, przez co znów się wyrąbał i na chwilę zaginął w chmurze dymu. Z przodu doszedł nas głośny rechot Cody'ego oraz Minho.
— Kto stoi, tego się gnoi! — krzyknął Minho.
Zaśmiałem się. Gally'emu jednak nie było do śmiechu. Nim jednak zdążył wstać i tupnąć obrażony nogą, nad nim przeskoczył zziajany Tommy, przy tym obsypując blondyna piachem. Brunet odwrócił się i rzucił:
— Wybacz! Nie chciałem!
Nie uwierzyłem mu. Przecież już od pierwszego dnia w Strefie łypali na siebie wrogo i tylko się zastanawiali, jak jeden mógłby dokopać i wsadzić bolec w zadek temu drugiemu. To na pewno nie było niechcący.
Pokręciłem głową i zacmokałem, wolnym krokiem podchodząc do wciąż leżącego Gally'ego. W garści ściskał kupkę piachu, a szczękę zaciskał tak mocno, że tylko czekałem na trachnięcie zęba, ale się przeliczyłem. Kucnąłem obok niego i spojrzałem za oddalającymi się chłopakami.
— Chyba żaden z nas nie dostanie dziś twojego bimberku.
Za moje słowa oberwało mi się piachem prosto w oczy. Zaszczypało. Syknąłem i odskoczyłem jak sprężyna od tego fuja, by pozbyć się tych cholernych ziarenek, które zawołały z głębi mnie łzy. Kiedy nareszcie mi się to udało, a świat nie był już niewyraźną plamą, Gally'ego nie było już obok mnie.
Mój śmiech odbił się od drewnianych ścian, a nogi same poniosły mnie w stronę mety, gdzie czekała już cała reszta.
Noga nieco dawała mi w kość, ciągle wypominając mi największy błąd, jaki w życiu popełniłem, ale w końcu dobiegłem. Przy palowym płocie zdychali wymordowani Tommy, Cody, Gally oraz Minho, starając się nie wyrzygać własnych płuc. Spoceni Tommy oraz Gally siedzieli obok siebie, jakby zmęczenie całkiem wyrzuciło im z głów wydarzenie sprzed paru chwil, Minho leżał plackiem na piachu z wywieszonym jęzorem, a Cody wyglądał i zachowywał się nie lepiej od nich, ale to właśnie u niego uśmiech zwycięstwa tańczył na ustach. Nasz zwycięzca. Niedaleko od nich stały szeroko uśmiechnięte Harriet oraz Brenda, patrząc na nich z kpiną. Ich wszystkich rozbawionym wzrokiem obserwował Vince. Obok niego, na drewnianej skrzynce z bronią, siedział i przeżuwał kanapkę Jorge.
— Jesteście do bani — skwitował wreszcie Vince. Spojrzał na zegarek na nadgarstku i coś na nim kliknął. — Poparzeńcy by was dogonili już na etapie dołku. A to właściwie początek trasy!
— Poparzeńcy są durni i pierwsi by w ten dołek powpadali — odezwał się Tommy, rzężąc jak stara Berta Jorge.
— No chyba że byłbym tobą lub Newtem — uśmiechnął się złośliwe Minho, pijąc do dnia, w którym uciekliśmy z siedziby DRESZCZ-u i trafiliśmy do miasta. — Uuu, wtedy biada.
Uśmiech samoistnie wpełzł na moje usta, a ciepło rozlało się po sercu. Tamten dzień był jednym z moim ulubionych wspomnień. W nim poznałem Ellie.
— No racja, lepiej dyndać na linie pod latarnią — odparłem niewzruszony.
Minho zacisnął wąsko usta, nic więcej już do mnie nie mówiąc. Zamiast tego podniósł się do siadu i złapał za kolano, gdzie na portkach miał sporawą dziurę, rozdartą zapewne na trasie. Zajrzał przez nią i skrzywił się na to, co zobaczył.
— Mam gagę. Newt, nie utniesz mi fiuta po tym, jak Ellie mnie zoperuje, co nie?
Towarzystwo zalała salwa śmiechu, ale ja się nie zaśmiałem. Wiedziałem, że żartował. Na ten temat bardzo często lubiano sobie żartować. Mnie jednak w takich chwilach nigdy nie był na myśli śmiech. Zamiast tego czułem potężny napływ złości, który spinał moje mięśnie i zaciskał wszystko, co dało się zacisnąć – pięści, oczy, szczękę, usta – aż do białości skóry. W takich momentach odcinano mnie od zdrowego rozsądku na rzecz głosu, który tylko szeptał przywal mu, no już. I jeszcze nie bądź pizdą, on dowala się do twojej dziewczyny. Nie ważne, kim był ten dowalający się. Ja zawsze miałem ochotę przyfasolić mu z piąchy w zęby.
Ale musiała minąć chwila, aby to wszystko minęło. Bo w Labiryncie nauczyłem się panować nad emocjami i zduszać je w zarodku, nawet te najsilniejsze i najbardziej uparte. Ogień furii zadeptywałem, na kolejną falę budowałem tamę. Bo przecież nie mogłem pokazywać, że jedną z moich słabości były emocje.
Przecież Ellie sześć lat temu wybrała mnie. I nawet wtedy, gdy prawie wbiłem sztylet w cały mój świat, jakim była ona, moja Ellie mi wybaczyła i dalej była przy mnie.
Po kilkunastu sekundach więc nie byłem już zły na Minho. Ale na jego zaczepkę nie odpowiedziałem.
W pewnym momencie Gally dźwignął się gwałtownie na nogi i po kolei wskazując to na mnie, to na Brendę i Harriet, otwierał i zamykał gębę, nadal nie dając sobie radę z oddychaniem. Oczy Gally'ego mówiły jednak, że Gally był naprawdę zły. W końcu ogarnął oddech na tyle, aby powiedzieć nam o tym słowami.
— Kanciarze z was. Purewscy kanciarze — wypluł z jadem. Widocznie nie potrafił pogodzić się z przegraną. — Graliście na moją niekorzyść.
Oburzona jego oskarżeniami Brenda skrzyżowała ręce przy piersiach, mierząc go surowym spojrzeniem. Podobnie zareagowała Harriet. Stojący obok mnie Jorge zamlaskał ze współczuciem.
— Kopną go w jaja — skomentował przed gryzem.
— Co ci świszczy w tym pustym łbie? — burknęła wojowniczo Brenda. — No dawaj, wal.
— A to, że ty grałaś na rzecz Thomasa — wbił palucha w Brendę. Dziewczyna nieco się zachwiała, burząc swoją pewną postawę. Następnie przeniósł go na Harriet i mówił dalej: — Ty na wygodę Minho. Raz mu nawet ustawiłaś kładkę nad dziurą, aby spokojnie sobie przelazł! — wyrzucił ręce w powietrze, podczas gdy mulatka zaczerwieniła się nieco, ale do niczego się nie przyznała. W ostatniej kolejności palec i wściekły wzrok wylądował prosto na mnie. — Za to ty po prostu jesteś fujem.
Uśmiechnąłem się i mrugnąłem do niego okiem, na co żyłka na jego szyi zaczęła pulsować na fioletowo. Ciekawiło mnie, czy da nam zobaczyć to widowisko i pozwoli jej wybuchnąć przy nas, czy dopiero na osobności.
Widziałem, że Gally obu dziewczynom nieźle zszargał nerwy. Nim jednak rozdrażniona Brenda zaczęła kląć lub zanim rozjuszona Harriet rzuciła się mu do pyska, pomiędzy nich wskoczył zachwycony Cody, którego zielone oczy błyszczały jak perełki. Wyszczerzony po same uszy, wypiął z dumą pierś.
— Wychodzi na to, że jeśli nie kantujecie, to kanty dostajecie — mówiąc to, szatyn rozejrzał się po wszystkich. Potem poklepał się po piersi. — To dlatego wygrał najlepszy. Nikt mi nie przeszkadzał ani nikt nie pomagał.
— Bo nikt cię nie lubi. Na ogół staramy się nie zwracać na ciebie uwagi.
Wszyscy się roześmiali, podczas gdy Cody próbował wzrokiem wbić w piach uśmiechniętego Minho. Każdy z nich zdawał się już mieć za sobą pierwsze oznaki potreningowe; kolejne czekały ich dopiero następnego dnia, kiedy ich mięśnie miały jęczeć i kłuć przy najmniejszym ruchu. W tym samym czasie Jorge, skończywszy swoją kanapkę, zeskoczył ze skrzynki i otrzepał dłonie, po czym zakręcił kluczykami na palcu.
— No, pośmiali się, a teraz pakować dupy na wóz — zarządził Latynos, bekając pomiędzy słowami. — Przed chwilą żałowałem, że nie mam więcej bekonu. To słońce chce ze mnie ten bekon zrobić, dlatego zmywamy się, muchachos.
Żaden nie protestował. Wręcz przeciwnie – wszyscy prędko hycnęli na nogi, nagle odzyskawszy ukradzioną im przez tor siłę. Nie minęła chwila, a ich już nie było, pozostawiając po sobie chmury kurzu oraz ślady ich pośladków odbitych w piasku. Gally też próbował się wtopić w tłum i zmyć, ale w ostatniej chwili Vince złapał go za kołnierz koszuli i pchnął w przeciwną stronę od tej, w której stały nasze jeepy. Mina blondyna była niezbyt wesoła. To sprawiło, że ja uśmiechnąłem się jeszcze szerzej.
— Znasz zasady, gagatku — rzekł poważnie Vince. — Kto przegrywa, ten obrywa. Dzisiaj to ty zostaniesz ze mną i z Newtem, by pochować wszystkie graty na noc.
Blondyn niechętnie rzucił na mnie okiem i burknął coś tam pod nosem. Ja natomiast zagryzłem wargę, myślami będąc już w Przystani, przy mojej Ellie. Znacznie bardziej wolałbym przy niej być cieleśnie, ale taka bliskość też nie była zła.
Bycie inwalidą równało się z korzyściami, takimi jak lekkie traktowanie na treningach, ale jeszcze więcej było tego wad. Nie mogłem chodzić na patrole do Ula, bo w przypadku zagrożenia nie dałbym rady zwiać przed Poparzeńcami i znów skończyłbym jak niespełna sześć lat temu, a może nawet i gorzej. Nie mogłem robić niektórych prac w wiosce, które wymagały dobrej sprawności fizycznej, a którą ja zostawiłem dobrowolnie w Labiryncie, skacząc z tamtejszego muru. Nie mogłem robić tylu rzeczy z Ellie, jak zwykłe noszenie jej na rękach, przynajmniej nie dłużej niż dwie minuty. To tak mnie dobijało, że często w nocy nie mogłem spać, bo wypominałem sobie wszystkie moje cholerne błędy z przeszłości, za które musiałem wtedy płacić.
Bycie inwalidą i nieuczestniczenie w treningach równało się także z sprzątaniem po nich. Dlatego to ja zawsze byłem przegranym na torze, nawet nie mając szansy zawalczyć o wygraną.
— Bierzmy się do roboty, bo...
Vince nigdy nie zdołał skończyć, bo przerwał mu głośny wrzask i jazgot. Chwilę później po Piaskownicy rozniósł się szczęk metalu i trzask klapy. Całą trójką spojrzeliśmy na Ul; na piętrzące się od zachodu góry, w których bokach widniały kopalniane dziury. Czerwony alarm zawył z tyłu mojej głowy, a po krótkiej wymianie spojrzeń pojąłem, że nie tylko w mojej.
— Jak myślicie... — Gally się zawahał. — ...co się tam dzieje?
— Nie wiem, ale trzeba to sprawdzić.
To były moje słowa. Ekscytowała mnie sama myśl, że wreszcie mógłbym zwiedzić sławetne kopalnie, a nie jak zwykle jeździć po płaskim terenie, który z każdej strony wyglądał tak samo. Bo pustynia, choć była płaska i bezkresna, była jednocześnie szczytem, na który pozwalano mi się wspiąć. Wyżej zabraniano mi spoglądać. Nie pozwalano mi nawet myśleć o tym, że kiedykolwiek mógłbym dostać się wyżej.
Bo nie byłem tylko inwalidą. Oprócz tego byłem jeszcze nieodporny.
A w kopalniach mieszkali Poparzeńcy, którzy kiedyś też byli tylko nieodporni i zapewne nie byli inwalidami.
Już schylałem się po swój plecak, już zarzucałem sobie go na ramię, kiedy silna dłoń mnie od tego powstrzymała. Z westchnięciem spojrzałem w bok. Łapa Vince'a ciążyła mi na ramieniu, a poważny wzrok wgapiał się prosto w moje oczy, próbując ostudzić zapał, od którego już zdążyłem zapłonąć. I niezależnie od pogadanki, jaką dla mnie szykował, ja nie zamierzałem odpuścić.
Bo chciałem wspiąć się wyżej. Wejść do kopalni.
— Wiesz, że to nie jest dla ciebie najlepsze miejsce — powiedział tylko. Vince był człowiekiem, który nie lubił za dużo gadać, więc kiedy nie musiał, to tego nie robił. Bo wtedy nie musiał; o tym, że nie powinienem włazić do kopalni, mówiono mi tyle razy, że chyba zrzygałbym się po kolejnym razie. — Poza tym, jest nas tylko trzech. Nie damy sobie rady.
— Tylko zajrzymy.
— Ellie mnie zabije.
— Ale najpierw zabije mnie. Może po mnie jej przejdzie i cię zostawi.
— Wierzysz w to?
— Nie.
— Halo? — Gally chrząknął tuż zza ramienia Vince'a. — Jakbyście zapomnieli, to ja też tu jestem.
Mężczyzna już chciał coś dodać, ale przerwał mu kolejny świst metalu i ryk Poparzeńców. Krótko zerknął w stronę Ula, przy tym drapiąc się po swojej brodzie, jakby to pomagało mu podjąć decyzję. Wiedziałem, że wewnątrz prowadził walkę między tym, co dla nas bezpieczne, a własną ciekawością. Za nim Gally gibał się na piętach, również zerkając w tamtą stronę. Bo odgłosy Poparzeńców dobiegały stamtąd notorycznie. Ale rzadko się zdarzało, aby coś tam pracowało. A tamtego dnia zdecydowanie tak było.
Kolejny szczęk łańcucha przesądził o wszystkim.
···
MINHO
Purwa-pikolona-cholerna-purewska-mać.
No, to dowaliłem w blachę.
Siedziałem na przyczepie jeepa z Tommym Idiotą przy boku oraz Codym Kretynem naprzeciw. Z drugiej strony metal od kabiny kierowcy smyrgał mnie po ramieniu, w której dodatkowo siedział Jorge Szaleniec za kółkiem, co śpiewał jakieś hiszpańskie ballady. Za to koniec przyczepki zajmowały Brenda oraz Harriet Pleciugi. Jak to na pleciugi przystało, te dwie szeptały sobie cichaczem słówka do uszek.
Cyrk na kółkach – pełen pakiet!
Zagryzłem ponownie wargę, aby nie syknąć z bólu i nie wyjść na mięczaka. Moja gaga na kolanie okazała się nie być taka mała, za jaką wcześniej ją wziąłem. I chyba usłyszała to, jak umniejszam jej wielkości i groźności, bo całą drogę szczypała i ropiała, jakbym szurał kolanami po szkle, a nie piachu. Czułem to w samym środku mnie. To szkło miałem w kościach! Nie ważne, że nie istniało.
To nie była gaga. To było potężne kuku.
Chętnie przeprosiłbym ją za wcześniejszą zniewagę i się poprawił, bo wtedy może dałaby mi spokój i przestała tak napurwiać, ale wokół siebie miałem tyle gapiów, że wolałem zacisnąć zęby i jakoś to przetrwać.
Droga była wyboista i pełna dziur, przez co wszyscy podskakiwaliśmy jak na trampolinie. To źle wpływało na mój żołądek, który przed wyprawą napełniłem kanapkami i różnymi takimi, a w którym w tamtej chwili zdawała się trwać jakaś wojna. Może tuńczyk nie bardzo dogadywał się z mortadelą? Cokolwiek tam siedziało i się burzyło, powoli szło gardłem w górę, bardzo chcąc przenieść walki poza mój organizm. Na przykład na buty Cody'ego.
Czy byłoby mi szkoda butów Cody'ego? Nie.
Czy żałowałbym swojego żarcia? Jeszcze jak.
To był kolejny powód do mocnego zaciskania zębów.
— Stary, leci ci krew — odezwał się Cody, który miał idealny wgląd na moje potężne kuku. Wskazał na nie paluchem, prawie go, purwa, macając, więc trzepnąłem go po łapach.
— Wara mi od tego — warknąłem, po czym zajrzałem przez dziurkę w spodniach. Faktycznie, leciała mi krew.
Purwa mać, leciała mi krew! To dlatego czułem się słabszy. Na torze się na coś nadziałem, co odkorkowało mnie jak balonik; zrobiło dziurę w takim miejscu, którym nigdy się nie przejmowałem, aby siły powoli spieprzały tą właśnie dziurką na wolność. Żebym ja czuł się potem jak flak.
— Pssst, dziewczyny — Tommy zwrócił się do dziewczyn, które z początku całkiem go olały. Czyli nic nowego. — Ej, pleciuchy! — rzucił głośniej.
Zassałem ze świstem powietrze przez usta. W głowie mogłem sobie myśleć o nich co chciałem, bo swoim głębokim myślom nigdy nie powalałem polatać z wiatrem, poza moją czachą. Tommy natomiast zagrał bardzo odważnie, nieostrożnie i głupio zarazem, zwracając się do nich per pleciuchy. Ciekawiło mnie, czy miał w ogóle jakieś asy w rękawie. Czy w ogóle miał dobrą talię?
Ale przecież mowa była o Tommym. On zawsze grał z niczym na koncie.
Dziewczyny zamilkły i obrzuciły bruneta zirytowanym wzrokiem, który nawet nie był kierowany do mnie, a i tak wgniótł mnie w siedzenie pod tyłkiem. Tommy chyba też zaczął żałować, bo przełknął głośno ślinę. Leciał jednak z tematem dalej:
— Macie jakieś bandaże? — spytał już nie tak pewnym głosem. Kciukiem wskazał na mnie, siedzącego tuż obok. — Minho się skaleczył.
Wytrzeszczyłem na niego oczy. Gdy patrzył na dziewczyny, ja widziałem tył jego łba, ale słowo daję, że widziałem tamto drżenie jego warg w uśmieszku. Krótas. Myślał, że byłem pizdą.
O fuj, byłem pizdą.
Jak dobrze, że nie było tam z nami Ellie. Udupiła by mnie od razu, jeszcze siary narobiła.
Nie oddałbym za to choćby palca, ale zdawało mi się, że po słowach Tommy'ego w twarzy Harriet coś się zmieniło. Całe napięcie z niej zeszło, a usta przestały imitować drwiący uśmiech. I jeszcze to coś w jej oczach. Coś, przez co jej ciemne oczy nie biły już furią, a najzwyklejszą troską. A może to nie było to? Co było w jej oczach?
Byłem fujowy w odczytywaniu ludzkich emocji; przekonałem się o tym sześć lat wcześniej, kiedy za późno zrozumiałem uczucia, jakimi darzyła mnie inna osoba. Dla mnie ludzie byli zamkniętą księgą, bo ich oczy nic do mnie nie mówiły. Jej oczy. Ona uważała, że to było takie jasne, podczas gdy wokół mnie wszystko było ciemne; włącznie z jej oczami. Wiedziałem, że czułem wtedy to samo, a moje serce, jakkolwiek żałośnie to nie zabrzmi, robiło bum-bum równocześnie z bum-bum jej serca. Mimo tego bałem się wyrzucić to z siebie, bo byłem w tym całkiem zielony. Nie odnajdywałem się. Nikt mnie tego nie nauczył. Nie pokazał, jak tamte uczucia pielęgnować. W końcu wyrosły tak nagle. A kiedy wreszcie nabrałem odwagi, by choćby spróbować je poznać, poznać razem z nią, było już za późno.
Jej serce na zawsze przestało robić bum-bum. Po tamtej chwili moje już nigdy nie odnalazło spójnego rytmu, jakby się popsuło. A bolało jak... purewsko bolało.
Ból był wielki jak to jej morze. I plaża. I każdy ogród, jaki istniał czy dopiero miał powstać. To wszystko i jeszcze więcej przerastał właśnie mój ból.
Nienawidziłem zbyt długo siedzieć w swojej głowie. Tam oglądałem wszystkie tamte wspomnienia, które niby chciałem zachować, ale głęboko i pod kluczem, aby nikt ich nie mógł oglądać. Nawet ja sam. Bo choć były sercu miłe, były też jego gwoździem. Brudnym, zardzewiałym i ostrym.
Poważnie się zrobiło. Ale wspomnienia wymagały powagi. Nawet u mnie.
Ocknąłem się, kiedy poczułem dotyk. Przez długie niemruganie świat przed oczami miał na sobie smugi, ale choćby lało jak z cebra, dalej widziałbym Harriet kucającą tuż przede mną i doglądającą poważne kuku. Wyraźnie się speszyła na moje gapienie się. Poliki jej sczerwieniały. Czemu?
Przecież patrzyłem na nią tak, jak na wszystkich innych.
Harriet skrzywiła się na widok, jaki zobaczyła w dziurce w moich portkach, po czym uśmiechnęła się łagodnie. Harriet. Babka, która miała więcej krzepy w łapie od niejednego kolesia w wiosce. Co obracała bronią jak Patelniak łyżką... nie, ona robiła to lepiej od niego! Harriet, którą jako pierwszą ciągnęło do bitki. Właśnie ta Harriet uśmiechała się łagodnie i... spokojnie.
Spokojem była woda. Był nim kwiat na łące, motyl na wietrze. Plaża przy oceanie była spokojem.
Zoey też była spokojem.
Harriet zawsze kojarzyła mi się z ziemią i wojną. Czasem była harmonią natury, czasem żądzą zemsty. Jej atrybutem była broń. Jakakolwiek broń. Ale nie spokój. Tego jedynego jej brakowało.
O rany, jak miałem zabić tego poetę wewnątrz mnie? Wpurwiał mnie.
— Nie jest głęboka — stwierdziła mulatka ze spokojem, który do niej nie pasował. Nie powinna była ruszać czegoś, co należało do kogoś innego. — Ale może wdać się zakażenie. Brenda.
Jak na rozkaz, Brenda walnęła kilka razy pięścią w kabinę, skąd Jorge dalej prowadził nas przez wyboje. Coś gruchnęło, chyba czyjaś głowa, a hiszpańską balladę zastąpiło siarczyste przekleństwo.
— Joder! — o! To znałem! Znaczyło tyle co purwa. (Nie ma za co, ziomale). — Te, żartownisie! Bo zaraz przywiąże jednego do maski i przejadę przez Busz!
Wzdrygnąłem się. Buszem była gęstwina drzew, krzaczorów i jeszcze mniejszych krzaczorów, do której nie wchodziło się bez siekiery, kosy ani piły mechanicznej. Nigdy moja noga tam nie postała i w życiu miała tam nie postać, ale byłem w stanie sobie wyobrazić tamtejsze ścierwo, które się kitrało na gałązkach. Węże, pająki, żuki... święty Stwórco, zniszcz wszystkie żuki. Znów usłyszałem bzyczenie gdzieś we łbie.
Jeśli po śmierci istniało piekło, moim byłby właśnie taki Busz. Nie plaża.
— Nie pluj się, tylko kopsnij no apteczkę! — westchnęła znudzona Brenda. Znudzenie do niej pasowało.
Nie minęła chwila, a coś ze świstem śmignęło tuż przed naszymi nosami i trafiło prosto w nochal Cody'ego. Szatyn jęknął i schował twarz w dłoniach. Puszka z plusem na środku wylądowała na jego kolanach, lśniąc w słońcu. Ja natomiast wraz z Tommym zaczęliśmy rechotać na cały głos.
Jorge był moim ulubionym z bitchachos, bez dwóch zdań!
— Purwa mać! Krwawię! — wydarł się Cody, któremu z nosa rzeczywiście spływała krew.
— Odchyl głowę w tył! — poleciłem. — Tylko tak mocno, aż za przyczepkę!
— Wtedy rypnie o gałąź.
No załamać się można było.
— Brenda, czy ty musisz wszystko psuć?
Jedynie Harriet nie była zani... zatri... purwa, za-in-te-re-so-wa-na (fujowe słowo) krzywdą Cody'ego. Właściwie, to miała na niego całkowitą wyjebkę. Zgarnęła z jego kolan apteczkę, otworzyła ją i zaczęła w niej grzebać, co jakiś czas lukając na moje kolano. Nie wiedzieć czemu, zaczynałem się stresować. Stres ściskał mój żołądek, stres tkwił i rósł w moim gardle, stres poganiał moje serce do bicia szybciej, szybciej i szybciej. Skurwiel był we mnie. Wszędzie.
Gdy dziewczyna już chciała przyłożyć jakiś puszek do potężnego kuku, w głowie zapaliła mi się czerwona migawka. Ona spowodowała, że przyciągnąłem gwałtownie nogi do siebie, waląc przy okazji Tommy'ego w brzuch. To mnie jednak najmniej obchodziło. Nie obchodził mnie nawet palący skórę ból.
Nie chciałem pomocy.
Nie od niej.
I od nikogo innego też nie.
Harriet zmarszczyła zdziwiona brwi. Tuż za nią Brenda gapiła się jak na idiotów raz na mnie, a raz na pojękującego i smarkatego od krwi Cody'ego. Tommy natomiast przytulał się do ławki, masując sobie brzuch. I to ja miałem być tam największym dziwakiem?
— Co ty robisz? — spytała Harriet. — Dawaj, to ci to obmyję.
— Nie trzeba — mruknąłem, starając się hamować złość. Nie byłem na nią zły, bo po co miałbym być na Harriet zły? (Nie była nią). — Zajmij się Codym. Głośniej beczy.
Zaciętość ciemnych oczu mulatki nie przestawała wiercić mi dziur w czole, kiedy ta delikatnie pociągnęła mnie za kostkę. Starałem sobie wmówić, że pod żadnym pozorem jej nie kopnę. Choć moje spinające się mięśniaki gotowały się właśnie do zrobienia tego, czego robić nie miałem.
— Chcę się zająć tobą — upierała się.
— Nie musisz.
— Dawaj to.
— Daj se siana, Rietta.
— Wda się zakażenie i...
— Odwal się!
Dwa słowa. Dwa durne słowa wystarczyły, aby między nami zawisła głucha cisza. Nawet stara Berta zdawała się ciszej charczeć z silnika, aby dołożyć się cegiełką do zbudowania dramaturgii tamtej sceny. Wzrok każdego skupił się na mnie. Każde ciemne i te jedne zielone oczy paliły moją skórę, podczas gdy ja wpatrywałem się w tylko jedne. Również ciemne, wtedy pełne bólu i zwątpienia, które wywołałem dwoma cholernymi słowami.
Ale nie zamierzałem ich cofnąć. Bo to były słowa mojego zepsutego od dawien serca.
— Daj mi spokój, Harriet — powtórzyłem dobitnie, wiedząc, że byłem fujem. Widziałem ten nóż, który z każdym słowem pchałem głębiej w jej drżącą pierś. — Zostaw mnie.
Harriet zacisnęła mocno oczy i wzięła urywany wdech, ale żadna z łez nie spłynęła jej po twarzy. Radziła sobie, bo była twarda. Była ziemią oraz wojną. Nie łatwo było wycisnąć z nich łzy, dlatego Harriet też nie pozwoliła sobie na ani jedną.
A kiedy z powrotem otworzyła oczy, po bólu oraz zwątpieniu nie było już śladu. Zakryła je obojętnością, która udzieliła się i mi. Byliśmy obojętni na zewnątrz.
Wewnątrz też taki byłem, ale nie znałem środka Harriet. I poznawać nie chciałem.
Bo jedną panią doktor w swoim życiu już poznałem. Pozwoliłem jej zaleczyć drobne rany, takie jak zadrapanie na kolanie, by potem oddać się jej całej i... jakby to powiedziała Emily? Zezwolić jej ocalić swoją duszę. Bo dusza każdego została zniszczona przez nasz życiodajny świat. I Zoey przez jakiś czas naprawdę ratowała moją duszę, bo jej była tuż obok. Pasowały do siebie. I ja chciałem móc ocalić tą jej.
Ale wiesz co, pikolony świecie?
Nie zdążyłem. Bo zanim się za to zabrałem, jej dusza uleciała z zimnego już ciała.
Po prostu zmarła.
···
GALLY
To nie był mój pierwszy raz, kiedy byłem w kopalni.
Pamiętałem tamten dzień tak dobrze, jak dobrze się pamiętało przywalenie sobie młotkiem w palec. Najlepsi z najlepszych właśnie wyjechali na dwudniowy patrol na północ od wioski, kiedy z Ula zaczął się cowieczorny koncert jazgotów oraz skrzeków Poparzeńców. I normalnie olalibyśmy to jak zawsze, ale tamtego wieczora koncert przekroczył swoją zwykłą porę na koniec i oklaski. Uszy od niego pękały.
Z tego powodu Vince zebrał grupkę odpornych, którzy nie byli najgorszej sprawności fizycznej i zabrał ją ze sobą w góry, nazywane Ulem. Szeregi tamtej wymarzonej drużyny zasilali Aris i Sonya (nierozłączna parka), jeden z rolników, bezzębny Fill, wioskowy Rozpruwacz – marna podróba Winstona oraz gnojarz z widłami (ten był najlepszy).
A no tak. Byłem też tam ja.
Gdy stanęliśmy przed wejściem do kopalni, które utrzymywały liche stropy ze zbutwiałego drewna oraz zardzewiałych gwoździ, (na ich widok moja ręka Budola aż mi zdrętwiała, a młotek sam otwierał się w kieszeni), pot pocieknął mi po dupie. Starałem się jednak nie pokazywać tego przed resztą. Że nogi miałem jak z galarety, a grdyka mi latała w górę i w dół, jakbym zaraz miał gęgać jak jakaś gęś. Dlatego czaiłem się z tyłu. Bym to ja mógł oglądać, jak innym włosy na karku stawały dęba.
A potem weszliśmy w ciemną, wilgotną otchłań.
Tamten dzień nie różnił się za wiele od tego, w którym byliśmy tam tylko we trzech. Ja, Vince i Newt.
T r z e c h.
Przynajmniej na Grzebarzysku nie będą mieli za dużo do roboty.
Wystrój kopalni nie zmienił się od poprzedniego razu. Im głębiej się wchodziło, tym więcej wody wsiąkało w nasze buty z podłogi. Z sufitu co chwilę jakieś szczyny skapywały nam na głowy, żłobiąc również wilgotne korytarze na pomarszczonych ścianach. Niegodne zaufania stropy dalej świszczały tam i siam, siam i tam. Przez to nie dało się stwierdzić, który z nich tak z dupy postanowi się na nas zawalić i zmiażdżyć w mokrą plamę krwi. Było tam ciemno. Światło zostawało daleko za nami, przy wyjściu, a ja coraz bardziej miałem ochotę zawrócić i wziąć nogi za pas. Do światełka.
Ale znów byłbym uznany za zdrajcę. A zdrajcą nie byłem.
Cisza odbijała się od ścian. Było jej na tyle dużo, że zwykłe kapanie kropli z korytarza na lewo, ostrożne i skupione kroki a nawet nasze nierówne oddechy zdawały się być głośniejsze od dźwięków z głośnika. Serce waliło mi o pierś. Jak taran w drzwi.
Byłem odporny; mimo tego czułem w płucach dziwne drapanie, jakby wirus próbował przedrzeć się przez tą barierę, która chroniła mnie od narodzin. Newt i Vince przed wejściem musieli założyć maski gazowe. Oni nie chcieli pozamieniać się w krwiożercze bestie, natomiast ja nie chciałem być przez nich zjedzony.
Poprawiłem pod pachą broń. Naboje w magazynku zagrzechotały, przez co Newt posłał mi surowe spojrzenie zza swojego ramienia. Oni szli z przodu, gdy ja znów osłaniałem tyły.
— Purwa, przestać się wydurniać, bo tu zginiemy.
— To ty chciałeś tu wleźć, a nie ja.
Blondyn przewrócił oczami, ale nic więcej już nie powiedział. Wiedział, że miałem rację.
Miałem rację, no co za dzień.
Kapanie kropli, nasze kroki, nierówne oddechy. Powoli te wszystkie dźwięki zaczynały rozłupywać mi czaszkę od środka. Ciemność wokół, ciemność wszędzie. Widziałem tylko białą koszulę Newta oraz granatową kapotę Vince'a. Czyli to, co było ledwie dwa kroki przede mną.
Ani śladu Poparzeńców. Żadnego skrzeku, jęku. Z bliska ani z daleka.
— Niczego tu nie ma — szepnąłem z wielką gulą w gardle. Kłak strachu. — Może wraca...
Wtem rozległ się huk. Niezbyt głośny, ale echo i tak rozniosło go po sieci kopalnianej. Dobiegał z bardzo bliska. Jakieś dziesięć kroków od nas. Byłem przekonany, że ten jeden dźwięk wybudził z drzemki wszystkie stwory, które lada chwila rzucą się na nas i rozszarpią na kawałki.
Wierzyłem, że Newt był rozsądny. W końcu był prawą ręką Alby'ego w Strefie. Ten jednak, zamiast zasuwać gdzie pieprz rośnie, byle jak najdalej od tamtego miejsca, wyciągnął zza pasa latarkę i zaświecił nią w miejsce, będące źródłem hałasu. Przełknąłem głośno ślinę.
Tamto miejsce było rogiem zawalonym przed drewniane skrzynie. Smuga światła badała każda z nich po kolei, aż wreszcie natrafiła na robotniczy kask leżący u stóp jednej z nich. Musiał spaść z jej pokrywki. Kask był twórcą hałasu, który mógł być gwizdkiem dla śmierci. Naszej śmierci.
Czy kask mógł spaść sam?
Najwidoczniej to samo pytanie narodziło się w głowie Newta, bo blondyn zaczął wolnymi krokami podchodzić do zagraconego rogu. Jedną ręką nadal trzymał latarkę, oświetlającą robotniczy kask, a w drugiej dzierżył naładowany rewolwer maszynowy. Wraz z Vincem ustawiliśmy się w jednej linii za nim, gotowi go asekurować.
Znaczy się, kto był gotowy ten był. Serce swoim biciem dalej próbowało mi zmiażdżyć żebra. Kolana obijały się o siebie. Spocone ręce trzymały śliski karabin.
Czy ja w ogóle umiałem z niego strzelać?
Jak ja mogłem o tym myśleć w takiej chwili?!
Newt był coraz bliżej. Z każdym jego kolejnym krokiem mój puls skakał o jeden stopień. Wreszcie był na tyle blisko, że mógł kopnąć lekko kask. Plastik obił się z brzdękiem o twardą skałę pod nami.
Cisza. Nie na długo.
To był ułamek sekundy. Blondyn nie zdążył wykonać choćby jednego kroku w tył, kiedy coś wyskoczyło na niego zza jednej ze skrzyń. Podskoczyłem razem ze swoim sercem, które znalazło się na początku mojego gardła, ściskając mocniej broń. Palcem złapałem za spust.
Byłem pewny, że to był Poparzeniec. Bo kogo innego mogliśmy spotkać w tamtej ciemnej dziurze?
Ale Poparzeńcy nie potrafili tak prosto stać. Bez najmniejszego drgnięcia. Nie mieli tak jednolitej skóry, jaką ona miała, choć wtedy obklejał ją brud, pot i krew. Lepsze jednak brud, pot i krew od bąbli, ropiejący ran oraz widocznych spod mięcha kości. Poparzeńcy nie wymierzaliby w kogoś broni, tak niezachwianie i pewnie, jakby mieli w tym wprawę, bo ich wystarczającą bronią niosącą śmierć były zęby oraz pazury.
A co najważniejsze – Poparzeńcy nie mieli tak intensywnie szmaragdowych oczu oraz płomienia, który by tańczył wokół ich głowy i ciała.
Ona za to miała to wszystko, czego Poparzeńcy nie mieli.
Tamten dzień, w którym weszliśmy do kopalni różnił się jeszcze czymś od dnia, gdy była nas cała grupa.
Grupą nie znaleźliśmy nic.
We trzech znaleźliśmy za to dziewczynę.
···
a/n: ten rozdział był pisany totalnie na szybko. tej nocy nie mogłam spać, więc wzięłam się za niego z nadmiaru wolnego czasu. będą lepsze
jeśli nie wiesz kim jest Zoey, o której mówi Minho - odsyłam cię do Doktorka i Szczurka. Jego znajomość będzie konieczna do ogarnięcia następnego rozdziału
nie wstawię już nic jutro, więc mam nadzieję, że wasze świadectwa was zadowolą. wreszcie wakacje, guys!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro