Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział dziewiąty, w którym dotkniemy kalejdoskopu uczuć


27 października 2009 r.

Dochodziła prawie piętnasta, a Janek był już dosłownie o dwa oddechy od rwania sobie włosów z głowy. Karolina dalej nie odbierała telefonu, a jej zmiana miała się zacząć równo za czterdzieści pięć minut. Miał straszą nadzieję, że dziewczyna zastąpi go jednak trochę wcześniej, ale jak na złość, od rana nie było z nią kontaktu. Janek pluł sobie w brodę, że w ogóle zgodził się zmienić Agatę, a nie powiedział jej po prostu, że najwyżej dzisiaj nie otworzą, jednak dziewczyna była tak spanikowana, że nie da rady przyjść do pracy, że Janek nie chciał jej dodatkowo dokładać i tego. A poza tym sam czuł ścisk żołądka na myśl, że mógłby się wypiąć na swoje obowiązki służbowe i tak po prostu pozwolić, żeby kawiarnia była zamknięta. To aż wołało o dyscyplinarkę. Chociaż w sumie nawet nie dlatego się zgodził. Po prostu jego natura służbisty nie pozwalała mu tego olać.

Teraz jednak jego nerwy były już w strzępkach. Obiecał Kubie, że wróci do domu koło drugiej. Wyobraźnia podpowiadała mu niestworzone rzeczy, jakie jego bracia mogli wyprawiać. Co jak co, ale trochę już znał chłopaków i wiedział jak potrafili wejść na głowę. Miał tylko nadzieję, że Kubę potraktują ulgowo, przez wzgląd na to, że niezbyt go znali. W końcu zawsze byli spokojniejsi, kiedy w domu akurat byli goście.

Swoją drogą, czuł ogromne wyrzuty sumienia przez to, że poprosił Dąbrowskiego o pomoc. O szóstej rano wydawało mu się to, jeżeli nie niezłym pomysłem, to przynajmniej jedynym rozsądnym wyjściem. Ale kiedy już zastanowił się nad całą sytuacją na spokojnie, doszedł do wniosku, że równie dobrze mógł poprosić tatę, żeby podjechał i zabrał dzieciaki do szpitala, skąd on by je odebrał po skończonej pracy. Niestety najlepsze pomysły przychodziły jak zawsze po fakcie.

Z frustracją spojrzał na duży ścienny zegar, wiszący nad kontuarem, zaklinając go w myślach, żeby wybiła już godzina zero. Cisza w lokalu była tak napięta, że kiedy nagle rozdzwoniła się jego komórka, podskoczył jak opatrzony. Nie patrząc nawet na wyświetlacz, od razu odebrał i krzyknął do telefonu:

— Kuba? — Pierwszą myślą, która przyszła mu do głowy było, że to jak nic dzieciaki coś zmajstrowały i jego współlokator dzwonił po wsparcie. W sumie to nawet się tego spodziewał i to już od kilku godzin.

— Co? — zapytał roześmiany, dziewczęcy głos po drugiej stronie. — Tu Karolina, też na "K" i też ścięta po męsku, więc mogę zrozumieć skąd ta pomyłka... — dodała z wyczuwalną kpiną w głosie. — Dzwoniłeś do mnie osiem razy, więc oddzwaniam.

— Karolina! — wykrzyknął Janek uradowany, od razu puszczając mimo uszu komentarz dziewczyny. — Boże, nareszcie! Gdzieś ty była?

Co jak co, ale na Karol zawsze można było polegać i taki brak kontaktu z nią, przez tyle godzin, zupełnie do niej nie pasował.

— No spokojnie, bo jeszcze pomyślę, że się o mnie martwisz — zażartowała managerka. — Wczoraj zostawiłam telefon u brata i dopiero teraz po niego zaszłam. Coś się stało, że tak wydzwaniałeś? — dopytała.

— Cholera — rzucił Janek z bezsilności. To nie była wina Karol, że podziała gdzieś telefon, ale nie mógł nic poradzić na to, że czuł złość. To ona jako managerka powinna odpowiadać za kawiarnię i jej otwarcie w takiej awaryjnej sytuacji, a nie on. — Jestem w Kofiszocie — oznajmił krótko. — Agata jest chora, dlatego ją zastąpiłem, skoro do ciebie nie dało się dodzwonić — dodał nieco zbyt ostro, tak, że po chwili aż zrobiło mu się głupio. — W mieszkaniu zostawiłem braci — powiedział, żeby jakoś usprawiedliwić swój nieprzyjemny ton.

— Co? — odpowiedział mu płaski głos w słuchawce. — Nic nie mówiłeś, że przyjeżdżają... — mówiła wolno, jakby wciąż do niej nie docierał sens słów kolegi. — Janek, zostawiłeś ich samych?! — krzyknęła nagle. — Leć do nich, natychmiast! — wydarła się do aparatu, a chłopak aż musiał odsunąć telefon od ucha. Z drugiej strony, to właśnie była cała Karol, kochana dziewczyna.

— Nie, nie, jest ok — uspokoił ją od razu Tomaszewski. Z roztargnieniem przetarł ladę ściereczką, chociaż była idealnie czysta, bo od dobrej godziny w kawiarni nie pojawiła się żywa dusza. — Mój współlokator z nimi siedzi.

— Współlokator? — powtórzyła Karolina, nie kryjąc zdziwienia. No cóż, do tej pory Janek nie mówił zbyt dobrze o swoich dotychczasowych współlokatorach, a o Kubie to właściwie nawet nie wspominał. Trochę się wstydził i nie chciał się przyznawać Karol, że drogi znów mu się skrzyżowały z tamtym bezczelnym dzieciakiem, który zrobił mu awanturę w pracy pierwszego dnia semestru i to jeszcze skrzyżowały w taki krępujący sposób. No i nie czuł też jakiejś większej potrzeby, żeby się dziewczynie zwierzać z podobnych rzeczy, więc po prostu temat przemilczał.

— No zgodził się ich popilnować, ale miałem wrócić trochę wcześniej... — wyjaśnił.

— Okej, to w takim razie zbieraj się już — zarządziła, a Janek zdębiał. No jak „zbieraj się", jak ktoś musiał zostać w kawiarni?

— Co? — zapytał bezmyślnie.

— Serio, leć. Masz tam jakichś klientów? — Tomaszewski zupełnie niepotrzebnie rozejrzał się po pustej sali.

— Nie — odpowiedział. — Ale nie mogę przecież tak po prostu zamknąć kawiarni w ciągu dnia. A co jak akurat zajrzy tu właściciel? — Bo to byłaby chyba najgorsza możliwa opcja. Pan Bogdan był strasznym nerwusem i potrafił zrobić awanturę z niczego, a kawiarnia, zamknięta zupełnie bez powodu w godzinach szczytu, doprowadziłaby go chyba do białej furii.

— Daj spokój. Będę na Kortowie w mniej niż w pół godziny, po prostu przyczep na drzwiach kartkę, że zaraz wracasz. A jak Bogdan się dowie, to wezmę to na siebie — zapewniła dziarsko dziewczyna.

Janek zamarł, bo doskonale wiedział, że Karolina tylko grała taką pewną siebie. Może i była w Kofiszocie managerką, ale wcale nie oznaczało to, że Bogdan traktował ją jakoś lepiej niż resztę załogi. Wprost przeciwnie, to na ogół na niej się zbierały jego wybuchy gniewu i dziewczyna wcale tego dobrze nie znosiła.

— Jesteś pewna? — zapytał jednak, bo naprawdę chciał już biec do mieszkania, ale nie mógł tak po prostu się zgodzić, bez ostatecznego potwierdzenia od Karoliny.

— Jasne, zmykaj już. I pozdrów ode mnie dzieciaki.

Do domu Janek po raz pierwszy, odkąd mieszkał na Profesorskiej, wrócił autobusem. Niby tylko dwa przystanki, ale zawsze dziesięć minut w kieszeni. Z przystanku ruszył pędem, a jako że drzwi do klatki było otwarte na oścież, nie musiał się nawet zatrzymywać, żeby wbić kod do domofonu, za to od razu mógł pognać do mieszkania, przeskakując po dwa stopnie na raz. Kiedy dobiegł już na ich piętro, miał lekką zadyszkę, ale nawet się tym nie przejmował. Z pośpiechem dopadł do drzwi i tak szybko, jak tylko potrafił, wparował do mieszkania. Spodziewał się najgorszego — miał już przed oczami scenę z konającym Kubą na ziemi i młodymi Tomaszewskimi wokół niego, przyjmującymi pozy zwycięzców, albo nawet zwłoki dzieciaków i jego współlokatora stojącego nad nimi z mściwym uśmiechem satysfakcji na twarzy, ale na pewno nie tego, co ujrzał, gdy tylko skierował oczy na środek kuchni... gdzie dzieciaki z uśmiechami na umorusanych gębach siedziały przy stole i zajadały coś z talerzy tak, że im się uszy trzęsły.

— Co...? — zapytał zszokowany, kiedy dostrzegł Kubę kręcącego się przy kuchennym blacie. Jego głos momentalnie zwrócił uwagę zarówno Dąbrowskiego jak i chłopaków.

— Janek! — krzyknęły dzieciaki chórkiem.

— Kuba nam zrobił naleśniki — pochwalił się zaraz Kamil.

— I pozwolił nam pomagać, Janek! Ja normalnie sypałem mąkę i wbiłem jajka, i tylko jedna skorupka mi wpadła, i Kuba ją wyjął widelcem prawie całą, i teraz prawie nie trzeszczy jak się gryzie!

— A ja zrobiłem polewę do dekoracji i śmietanę ubiłem! — dodał dumnie drugi z braci.

— Ale tylko dlatego, że jestem za mały na mikser — wtrącił od razu Mati — A Kuba obiecał, że następnym razem zrobimy ubijaczką do piany, to będę mógł też ubijać.

Janek wolno podniósł zdziwiony wzrok na swojego współlokatora, który skończył się już krzątać po kuchni i stał obrócony do niego przodem, badając czujnie jego reakcję.

— Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, że zrobiliśmy już obiad? — zapytał w końcu brunet niepewnym głosem. Chyba nie mógł do końca rozgryźć enigmatycznej miny drugiego mężczyzny, ale Tomaszewski nie był zły. Po prostu nie mógł uwierzyć, że ktoś zrobił coś tak... miłego dla jego braci. Czym innym było przypilnowanie, żeby gówniarze się nie wykończyli do jego powrotu z pracy, a czym innym to — obiad. I wspólna, angażująca zabawa.

— Ja... — zaczął, ale w głowie miał pustkę. Jak miał powiedzieć, że był mu dozgonnie wdzięczny i wzruszony, i przejęty, ale tak, żeby się przy tym nie ośmieszyć i nie wyjść na mięczaka? — Nie trzeba było — powiedział w końcu płasko i widząc jak z twarzy Kuby znika uśmiech, od razu poczuł się głupio sam ze sobą.

Czym prędzej poszedł do swojego pokoju, żeby tam zostawić rzeczy i wykorzystać tę chwilę samotności na ochłonięcie. Kiedy wrócił do kuchni, czuł się już trochę lepiej.

— W ogóle sorry, że to tyle trwało, nie mogłem się wyrwać z kawiarni.

— Żaden problem — odpowiedział sucho Dąbrowski po czym obrócił się do niego plecami, podszedł do zlewu i jakby nigdy nic... zaczął zmywać. Sam z siebie.

Janek aż zagwizdał.

— Czy ja dobrze widzę? — zakpił. — Nie spadnie ci od tego koronka z główki?

— Co? — zapytał Kuba na poły z roztargnieniem, a na poły z irytacją. — O co ci znowu chodzi?

— No to po prostu taki niecodzienny widok, ty zmywający gary, że aż sam nie wiem, czy mogę wierzyć własnym oczom — wyjaśnił Janek z bezczelnym uśmieszkiem na ustach, co chyba tylko jeszcze bardziej rozzłościło Kubę. Jakaś część w Janku aż zadrżała z zadowolenia na ten widok.

— Cmoknij się, Tomaszewski — uciął krótko brunet i wrócił do zmywania, a drugi lokator po prostu się na to zaśmiał. Nawet dzieciaki oderwały się od swoich naleśników, żeby przyjrzeć się bratu. To nie był taki codzienny widok, żeby Janek śmiał się w głos. — Zresztą, zmywam po twoich braciach, więc może powinienem to rzucić w cholerę i kazać tobie skończyć — dodał po chwili zirytowany, bo najwidoczniej nie potrafił odpuścić.

— Tak? — zapytał Janek z ironią. — Czyli jednak boisz się o tę koronę? Spokojnie, z tego co widzę, mocno się trzyma.

— Dupek — wymamrotał Kuba pod nosem, chyba siląc się, żeby dzieciaki nie usłyszały. Janek ponownie się na to zaśmiał, ale kiedy zauważył, że chłopak faktycznie przez dłuższą chwilę się już nie odezwał, zamiast tego tylko ze złością trzaskając talerzami, trochę się zaniepokoił.

Wstał więc i przeszedł przez kuchnię, żeby stanąć trochę bliżej zlewu.

— To daj, ja już pomyję do końca — zaproponował płasko, ale Kuba nawet nie zareagował na tę jego słabą próbę naprawiania atmosfery. — Słyszysz? Mówię daj, odejdź, ja skończę.

— Teraz to w pompie mam twoją pomoc — odparł buńczucznie drugi mężczyzna, a Janek nerwowo spojrzał się na swoich braci, żeby upewnić się, że dzieciaki się im nie przysłuchiwały, a były zajęte swoją własną rozmową i jedzeniem. Jakoś głupio by się czuł, gdyby Kamil i Mati byli świadkami tej dość prywatnej rozmowy, szczególnie, że tym razem Kuba wyglądał na naprawdę wkurzonego, a przecież w sumie Janek był jego dłużnikiem po tym, co dzisiaj Dąbrowski zrobił dla jego rodziny.

— No daj — powiedział więc z irytacją i przepchnął się koło Kuby, żeby wyciągnąć mu z rąk mokry talerz.

— Ej — zaprotestował od razu brunet i sięgnął po wyrwany mu chwilę wcześniej porcelanowy łup. — Spadaj!

— Już nie bądź taką primadonną — zirytował się ponownie Janek i pociągnął za talerz mocniej. Kiedy naczynie ponownie wyślizgnęło się z mokrych rąk Kuby, ten, niewiele myśląc, drugą ręką nabrał wody z wciąż otwartego kranu i chlusnął nią z impetem w Janka.

Janek przez kilka krótkich sekund stał jak wryty, z mokrą twarzą i przodem bluzy, nie mogąc dojść do tego, co cię właśnie stało, po czym jak na autopilocie jego wolna ręka sięgnęła do drugiej komory zlewu, gdzie była woda z płynem do naczyń, i zgarnęła pianę, po czym zamaszystym ruchem strząsnęła to wszystko na głowę Kuby. Chłopak otworzył usta jak ryba bez wody, a później zupełnie zapominając o talerzu, od którego zaczęła się ta kłótnia rzucił się obiema dłońmi do zlewu, żeby zebrać jak najwięcej mydlin, Janek jednak szybko mu to udaremnił, łapiąc jego dłonie w nadgarstkach i siłując się z nim przez chwilę, żeby piana ponownie wylądowała na Kubie, a nie na mim.

— Długo się będziecie jeszcze tak przytulać? — zapytał nagle Kamil znudzonym głosem i jak na komendę, zarówno Janek jak i Kuba, spojrzeli w stronę stołu, gdzie dwie dziecięce buzie zwróciły się w ich kierunku, żeby wgapiać się w nich ze zdziwieniem. Odskoczyli od siebie momentalnie.

Co im właśnie strzeliło do łbów?

— To może faktycznie dokończ, a ja idę się przebrać, bo pomoczyłem rękawy — powiedział Dąbrowski ze stoickim spokojem, jakby właśnie nie stało się nic dziwnego i nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź ruszył do swojego pokoju. Gdy zamykał za sobą drzwi, na włosach sterczał mu jeszcze stożek z baniek mydlanych.

***

Oskar poprawił pasek od torby na aparat, który nieprzyjemnie wrzynał mu się w ramię i ruszył w stronę Wysokiej Bramy. Wtorki na uczelni były dość luźne, tylko trzy wykłady i żadnych ćwiczeń, choć część jego grupy miała jeszcze wychowanie fizyczne, z którego on był zwolniony, ponieważ... Ponieważ był okropnym leniem i do tego nadawał się do sportu jak pięść do nosa, więc załatwił sobie lewe zwolnienie lekarskie. Niemniej mocno się dzisiaj wynudził, bo cały dzień nie było Kuby, który wcześnie rano napisał, że coś mu wypadło, przez co nie pojawi się na uczelni. To w sumie było zabawne jak szybko obecność Dąbrowskiego zdefiniowała co dla Oskara było przyjemnym dniem na kampusie, a co nie. Aż czasami ciężko było uwierzyć, że znali się z Kubą dopiero niecały miesiąc.

Po zajęciach Oskar ruszył na miasto napstrykać trochę fotek, korzystając z sytuacji, że wciąż było dość jasno. Powoli jednak czas względnej widoczności zmierzał ku końcowi, a na dodatek zza horyzontu nadciągały burzowe chmury, co oznaczało, że i pora robienia zdjęć przemijała, więc Oskar właściwie mógł ogłosić fajrant. Kiedy jednak maszerował przez miasto, próbując wyłapać jak najwięcej pozytywnych wibracji z otaczającej go jesiennej aury, jego spojrzenie przykuła znajoma postać. W jego kierunku zmierzał nie kto inny, a ten przystojny bramkarz z Iskry, którego puknął kilka tygodni temu. Och, jaki on był do schrupania, aż się Oskarowi cieplej zrobiło. Błażej, bo tak miał chyba chłopak na imię, nawet go nie zauważył. Wyglądało na to, że wychodził właśnie z galerii handlowej i szedł w stronę Starówki, czyli wprost na Oskara.

W pierwszym odruchu Okoye chciał zwiać. Nie nawykł do utrzymywania kontaktu ze swoimi łóżkowymi zdobyczami. Było coś niewłaściwego nawet w oglądaniu ich w świetle dziennym. Bo o czym niby można było rozmawiać z takim facetem? Wspominać orgazmy? Porównywać kutasy? Może niektórzy potrafili to robić, ale on wolał przelecieć i zapomnieć. Szczególnie, że nie uznawał wtórności jednonocnych kochanków. To z założenia mieli być goście na raz, jak sama nazwa wskazywała i nie było sensu się później w tym babrać i przeciągać ich ponownie przez swoją pościel i życie.

Ale gdyby nagle zawrócił na środku chodnika, to już na pewno przyciągnąłby spojrzenie mężczyzny, który na razie zdawał się go nie zauważyć, Oskar postanowił więc spróbować szczęścia i przemknąć się koło niego niepostrzeżenie. Niestety była jedna rzecz, która naprawdę utrudniała anonimowość komuś takiemu jak on — jego niezdarność. Bo kiedy był już na tyle blisko Błażeja, że mógł swobodnie schylić głowę i koło niego przejść, podwinęła mu się stopa i runął jak długi wprost pod nogi bramkarza. Gdyby na tym świecie istniała chociaż krztyna sprawiedliwości, to mężczyzna po prostu by go minął bez słowa, ale jak na złość, musiał okazać się dobrym Samarytaninem i od razu nachylił się nad nim z troską pytając, czy nic mu nie jest. Oskar najpierw niezdarnie podniósł się na czworaki, po czym zadarł głowę, tylko po to, żeby ujrzeć tę cholernie przystojną twarz, jak w jakimś tandetnym romansie. Jaki czort?

— Nic ci nie... to ty? — chłopak zmienił pytanie w trakcie, nagle rozpoznając w nieznajomej pokrace u swych stóp chłopaka, którego miał w łóżku nie dalej jak dwa tygodnie temu.

— Uch — jęknęła wspominania pokraka zbolałym głosem, więc Byku czym prędzej ruszył, żeby pomóc chłopakowi podnieść się na nogi.

Kiedy Oskar złapał już pion, stali tak jeszcze przez krótką chwilę, z Błażejem podtrzymującym go za łokcie i stanowczo zbyt blisko siebie, żeby uznać to za normalne, po czym Mulat odsunął się speszony.

— Więc... — zaczął niezręczne Byczkowski. — Jeżeli aż tak ci zależało na spotkaniu ze mną, mogłeś po prostu poprosić mnie o numer telefonu, nie musiałeś mi się od razu rzucać do stóp.

Oskar wzruszył ramionami. Wciąż czuł się trochę skrępowany nie tylko konfrontacją z byłym kochankiem, ale też tym żenującym popisem braku koordynacji, rodem z przedszkolnego placu zabaw.

— Nigdy nie unikam sytuacji, w której mogę klęknąć przed przystojnym mężczyzną — powiedział jednak zaczepnie i nerwowo przeczesał palcami swoją kędzierzawą czuprynę.

Błażej zaśmiał się hucznie i było w tym głośnym śmiechu coś, co do niego pasowało. Nie był to jakiś wybitnie ładny śmiech, raczej taki szorstki i męski, jak sam Błażej. To wystarczyło, żeby Oskar ponownie zagapił się na mężczyznę o sekundę dłużej niż wypadało.

— Planowałem iść na obiad — rzucił Błażej luźno, po czym dodał bystrzej: — Może zjemy razem?

Przez tak bezpośrednio zadane pytanie, Oskar aż na chwilę stracił rezon. Szybko jednak odzyskał animusz i przywołując na twarz miły uśmiech, pokręcił głową.

— Obiad czeka na mnie w domu — uciął krótko i nie przegapił faktu, że z Błażeja lekko uszło powietrze. — Poza tym nie sądzę, żeby taki byczek jak ty był zadowolony z tego, co może zjeść moim towarzystwie.

Błażej ponownie wybuchł tym swoim niskim, chropowatym śmiechem, a Okoye z lekkim zdziwieniem odnotował, że dostawał od tego dźwięku gęsiej skórki. To była nowość...

— Jak mnie nazwałeś? — zapytał bramkarz rozbawionym tonem.

— No... byczek — powtórzył Oskar niepewnie. Dopiero za drugim razem poczuł jak faktycznie to głupio brzmiało. — Kurde, serio, przepraszam. Miałem na myśli, że jesteś taki duży, umięśniony, znaczy się... — zaczął się nieporadnie tłumaczyć, co Błażej przyjął kolejną salwą śmiechu, chociaż tym razem uspokoił się nieco szybciej.

— Nie, nie. To zupełnie nie chodziło o to, że słowo mi nie pasuje. Po prostu ja się nazywam Byczkowski. Byku. Tak wszyscy na mnie wołają i to po prostu głupi zbieg okoliczności, że ze wszystkich lamerskich przezwisk na koksa, wybrałeś akurat to.... O „koks", to jest dopiero głupie.

— No — zgodził się chłopak. — Faktycznie dziwny zbieg okoliczności. Czyli... Byku?

— Byku! — ucieszył się ponownie mężczyzna. — To teraz spowiadaj się, co jest nie tak z twoimi kubkami smakowymi?

— Słucham? — zdziwił się Oskar. Bo niby co to za impertynencja?

— No powiedziałeś, że nie będę zadowolony z tego, co mogę zjeść w twoim towarzystwie... chociaż szczerze to wątpię — zaryzykował i spróbował flirtu. Aczkolwiek flirtowanie w jego wydaniu zawsze było koślawe. O wiele lepiej wychodziło mu podchodzenie do chłopaka, mierzenie go ognistym spojrzeniem i pytanie, u którego z nich będą się pieprzyć.

— A, to. To dlatego, że zakładam, że jesteś mięsożercą. W końcu takich mięśni ciężko się dorobić na sałacie. A ja nie jem mięsa, czego się zresztą można domyślić — wyznał, klepiąc się po swojej zapadniętej klacie. Cóż, nie dało się ukryć, że Oskar nie był typem sportowca, a Błażej niedawno wykupił sobie bilet w pierwszym rzędzie na ten spektakl i mógł z bliska policzyć każde jego wystające żebro, więc nie było sensu owijać w bawełnę.

Byku jednak ani nie chwilę nie spuścił oczu z jego twarzy, a na ustach błąkał mu się miły uśmiech.

— Zdziwiłbyś się, jakie rzeczy jedzą sportowcy. Odpowiednio zaplanowana wegańska kuchnia wcale nie jest zła, niezależnie od tego, czy jest się na masie, czy redukcji. A koło teatru jest zarąbista wegańska burgerownia. Jadłeś kiedyś burgera z kaszy kuskus z sojowym majonezem?

Oskar zdębiał. Jadł, i z kaszy, i z ciecierzycy, i nawet z buraka. Tylko akurat nie spodziewał się, że taki facet będzie miał cokolwiek na ten temat do powiedzenia. Z drugiej strony nawet nie znał tego człowieka, więc wszystko, co o nim wiedział, było jego własnymi wyobrażeniami o Błażeju. Bo spójrzmy prawdzie w oczy, oni wtedy niewiele rozmawiali. Zaledwie tyle, co trzeba, żeby trafić do łóżka pod jednym adresem. A potem to już w ogóle ich dialog ograniczył się do zdyszanego „szybciej" i ginącego w pościeli „dobrze?".

Ale na pierwszy rzut oka Błażej wyglądał... no, jak typowy byczek. Mocno napakowany, krótko ścięty, w bluzie z kapturem i w miękkich, dresowych spodniach. Niezbyt wystylizowany, za to ze sportową torbą przerzuconą przez plecy. Może nie przystojny w taki oczywisty sposób, ale bardzo pociągający i męski. Pewnie mało osób przypisywało mu jakiekolwiek inne zainteresowania niż siłownia i piwko pod blokiem. Chociaż, z drugiej strony, pewnie też mało kto przypisywał mu sympatię do penisów innych niż jego własny, a tutaj taka niespodzianka.

— Czyli co, też jesteś weganinem? — upewnił się, a drugi mężczyzna od razu pokręcił głową.

— Nie, nie. Lubię mięso. Ale jem zdrowo i różnorodnie, przeliczam sobie makro, a od czasu do czasu próbuję wprowadzać do diety wegetariańskie żarcie. A wegańskie burgery są nieziemskie. Także nie mam najmniejszego problemu z zaproszeniem cię na taki obiad, co ty na to? — zapytał z bezczelnym uśmiechem, po czym spojrzał z niezadowoleniem w niebo. — Tylko decyduj się szybko, bo zaraz zacznie lać — zawyrokował.

Co on na to? Chciał zwiewać, gdzie pieprz rośnie. Chciał powiedzieć, że nic z tego nie będzie, bo nie puka się dwa razy w tej samej rzece. Chciał powiedzieć Błażejowi, że za bardzo się starał. Zanim zdążył jednak się zastanowić, gdzieś bardzo niedaleko nich grzmotnął piorun i momentalnie z nieba lunął deszcz. Spojrzał zdezorientowany na śmiejącego i wyciągającego w kierunku deszczu ręce Błażeja i wzruszył ramionami, niezdolny wyartykułować tego, co miał w głowie. Po prostu pozwolił się zaprowadzić na obiad, na który nawet nie miał ochoty.

***

Oskar siedział naprzeciwko niego i chyba się chwalił swoimi imponującymi zdolnościami otwierania paszczy. Zupełnie niepotrzebnie, bo Błażej wciąż pamiętał jak szeroko te usta potrafiły się rozchylić... niemniej jednak był pełen podziwu dla sposobu, w jaki Oskar jadł. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się postawić facetowi obiadu, ale zawsze sądził, że kiedy już do tego dojdzie, po obu stronach powinno być trochę skrępowania i mnóstwo starań, żeby jeść ładnie. Tymczasem Oskar pałaszował swojego burgera jak głodny dzieciak, nie zważając, że warzywa wypadają mu na talerz, a sos leci po dłoniach. I za każdym razem gdy wgryzał się w swoją bezglutenową bułę, robił taką minę, jakby szedł się z obiadem siłować na śmierć i życie.

Widząc, że Oskar sobie nie szczędzi, sam pałaszował swojego burgera ze smakiem, bez zastanawiania się, jak nieelegancko wyglądał. Miło było tak przy kimś wyluzować. Czuł się z tym chłopakiem o wiele bardziej jak z kumplem, niż jak z kochankiem, a to sprawiało, że w głowie pojawiały mu się dziwne myśli... Do tej pory trzymał swoich facetów w bardzo konkretnych ramach. Nie wiązał się z nimi na zbyt długo, chociaż preferował sypiać z jednym, stałym partnerem przynajmniej przez jakiś czas. Tak było łatwiej — nie musiał się każdej nocy skupiać na szukaniu sobie kompana do łóżka i nie musiał się później martwić jak go spławić. Nigdy jednak nie wyciągał tych relacji poza sypialnię. Nie wyobrażał sobie nawet co by zrobił, gdyby ktoś z jego otoczenia dowiedział się o jego preferencjach.

Ale kiedy tak siedział z Oskarem, to przez myśl mu przeszło, że to mogłoby wyglądać właśnie tak — łatwo. Mogliby chodzić razem na wegańskie burgery jak kumple i bzykać się za zamkniętymi drzwiami. Nikt by nie musiał wiedzieć. I chyba po raz pierwszy w życiu pozwolił sobie czegoś takiego zapragnąć. Tak realnie.

— Smakuje? — zapytał z domyślnym uśmiechem.

— Jest mega — odparł chłopak z wciąż pełną buzią, jednak po chwili przełknął jedzenie i przetarł usta wierzchem dłoni. — Nawet nie sądziłem, że jestem taki głodny. Albo po prostu łakomy.

— No kto jak kto, ale ty sobie możesz pozwolić na dowolne zaspokajanie swojego apetytu — osądził Błażej, mając na myśli wyjątkową szczupłość chłopaka. Zdaje się, że był on jednym z tych ludzi, co mogli w siebie wrzucić konia z kopytami, a i tak pozostawali chudzi jak patyk. Chociaż w jego przypadku raczej nie konia, tylko jakiś jego wegański odpowiednik. Może wiadro humusu?

— I pozwalam sobie — odpowiedział Oskar zaczepienie. — Na wielu różnych poziomach — dodał i puścił oczko.

Błażej prychnął, bo ten dzieciak był po prostu niemożliwy. Czy on naprawdę planował do każdego zdania wciskać jakiś podtekst seksualny? Z drugiej strony Byku nie zamierzał narzekać. Cholernie elektryzowała go ta gra.

Chyłkiem rozejrzał się po sali i kiedy upewnił się, że nikt nie zwracał na nich uwagi, nachylił się w stronę chłopaka z drapieżnym uśmiechem.

— Z tego co pamiętam, faktycznie jesteś dość wygłodniały.

Oskar odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się głośno, przy okazji prezentując swoją piękną, smukłą szyję. To mógłby być nowy fetysz Błażeja.

— Tak — zgodził się młodszy. — Pod tym względem też jestem wiecznie nienasycony — powiedział ze śmiechem i wsunął do ust ostatni kawałek burgera, po czym zlizał koniuszkiem języka trochę sosu, który zatrzymał się na jego górnej wardze. Byku przez cały czas chciwie śledził ten ruch wzrokiem.

— W takim razie, może dasz się zaprosić do mnie... na deser?

Tak już czasami jest, że na każdym spotkaniu dwóch zainteresowanych sobą nawzajem osób, ktoś w końcu musi się przełamać i postawić wszystko na jedną kartę. To zawsze jest swoisty hazard — bo co, jeśli ta druga osoba pokręci głową, wyśmieje albo, nie daj Boże, się szczerze zdziwi, bo ona od początku nie traktowała tego w ten sposób? Ale jeżeli ma coś z tego być, trzeba się w końcu przełamać, żeby się dowiedzieć jak historia potoczy się dalej. I kiedy już padnie pytanie, które ma podzielić rzeczywistość na dwie równe części — na to co było wcześniej i co będzie później — na jedną krótką chwilę czas staje. I tak właśnie poczuł się Błażej, kiedy w końcu zadał to pytanie. Jak w zwolnionym tempie widział, jak Oskar przełknął ślinę, poniósł na niego wzrok, a z jego ust milimetr po milimetrze znikał rozbawiony uśmiech. Już nie musiał odpowiadać, już wszystko było jasne.

— Słuchaj... — zaczął, ale Błażej wszedł mu w słowo.

— Nie, nie ma sprawy — uciął krótko. — To i tak była taka luźna propozycja — usprawiedliwił się od razu.

Oskar zapatrzył się na własne dłonie, teraz splecione na stole i ponuro pokiwał głową, po czym podniósł na niego oczy.

— Jest mi głupio, bo z natury unikam takich sytuacji. Ja po prostu się do tego nie nadaję.

— Do czego? — zapytał Byku ze zdziwieniem.

— No, do tego — wyjaśnił Oskar z frustracją, żwawo gestykulując pomiędzy ich ciałami, jakby chciał w powietrzu zarysować jakiś kształt. — Do związku, spotykania się z kimś... stabilności. To nie dla mnie — uściślił.

Błażej wypuścił ze świstem powietrze i nerwowo rozejrzał się po pomieszczeniu, aby upewnić się, że dalej ich nikt nie słuchał. Nigdy nie sądził, że będzie prowadzić taką rozmowę i to jeszcze w publicznym miejscu. To było bardzo, bardzo krępujące.

— Ja też nie i nawet ci tego nie proponuję. Serio — dodał, widząc powątpiewającą minę rozmówcy. — Miałem na myśli seks, nic więcej. Układ, ale nie spotykanie się i na pewno nie związek.

— To... — zawahał się przez chwilę — chyba też nie dla mnie.

— Okej — odparł Błażej po prostu i jak nigdy nic sięgnął po swoje frytki.

Nie mógł powiedzieć, że nie poczuł zawodu, bo jednak chłopak mu się podobał i liczył na powtórkę ich ostatnich wygłupów. Ale nie miał też zamiaru za nim latać, jak jakaś panna na wydaniu.

— To co w ogóle studiujesz? — zmienił temat, nawiązując do rozmowy, którą prowadzili, zanim kelnerka podała im jedzenie. Oskar wspominał, że miał za sobą nudy dzień na uczelni.

— Zarządzanie i marketing — powiedział Okoye i sięgnął po jedną z frytek Błażeja, a ten bez słowa przesunął opakowanie na środek stołu.

— Brzmi... no dla mnie nudno, ale mam nadzieje, że tobie się podoba? — ciągnął temat dalej.

Twarz Oskara delikatnie pojaśniała i jeżeli ktoś mu się akurat przyglądał, jak robił to właśnie Błażej, to nie dało się nie zauważyć, że mówienie na ten temat sprawiało mu prawdziwą przyjemność.

— Wiesz, na razie dopiero pierwszy miesiąc, więc wszystko się może zdarzyć — zaczął chłopak już na wstępie się usprawiedliwiając. — Ale wszystko wskazuje na to, że znalazłem wreszcie kierunek dla siebie.

— A wcześniej już studiowałeś? — podłapał temat Byczkowski.

— Tak — odparł Oskar markotnie. — Ale to głupie. Wybrałem idiotyczny kierunek.

— Głupszy niż fizjoterapia? — zagadnął Błażej i wyszczerzył się, jakby opowiadał dobry dowcip. Brwi Oskara podjechały do góry w wyrazie zdziwienia.

— Jesteś po fizjoterapii? — zapytał.

Błażej nie spuszczając z niego wzroku i nie tracąc delikatnego uśmiechu, który błąkał mu się po ustach, pokręcił głową.

— Tego nie mogę powiedzieć — oznajmił ze stoickim spokojem, a Okoye wybuchł śmiechem. — Ale miałem swoją przygodę ze studiowaniem. Rzuciłem na drugim roku.

Oskar pokiwał głową, żeby dać znać, że rozumie sytuację.

— To nic złego szukać swojego kierunku — powiedział, jakby chciał pocieszyć Błażeja. — Ja za pierwszym razem totalnie chybiłem z wyborem. Też rzuciłem studia, ale szukałem dalej i teraz chyba znalazłem. Wiesz, chciałem czegoś... co mi będzie pasować. Co bym mógł robić w przyszłości. A marketing, reklama, to mi się wydaje nawet fajnie. To albo fotografia, chyba trzeba poczekać i zobaczyć w praniu, z czego będzie więcej kasy. Ale — zawiesił się, po czym ponownie spojrzał Błażejowi w oczy. — Chcę powiedzieć, że nie ma się czego wstydzić i że wciąż nie jest za późno, żeby znaleźć jakiś kierunek dla siebie.

Błażej przez chwilę czuł się bardzo na widoku pod ostrzałem tych niesamowicie, nienaturalnie wręcz jasnych, na tle ciemnej cery, oczu. Miał wrażenie, że kiedy Oskar tak wbijał w niego wzrok, to naprawdę na niego patrzył i jakkolwiek głupio to brzmiało, widział go. A chłopakowi z Zatorza, który zawodowo obija pijaków po nocach i sprzedaje odżywki koksom raczej się coś takiego nie zdarza.

Może to właśnie dlatego jego usta same się otworzyły i zupełnie bez jego woli powiedziały to, czego nie mówiły nigdy nikomu innemu.

— Ale ja nie chcę studiować. — Przez chwilę obaj milczeli, patrząc na siebie w napięciu, jakby każdy z nich wyczuł, że to ważne wyznanie. — Może to banalne, może wychodzi, że jestem głupi, ale studia nie są dla mnie. I nie chodzi o kierunek, bo fizjoterapia była spoko. Chodzi o mnie. Ja się nie nadaję na studenta, nie umiem się uczyć z książek, nie chcę zdawać egzaminów, kół, tych całych rzeczy. Na studiach miałem wrażenie, że te wszystkie dzieciaki są tam tylko dla zabawy, towarzystwa, chlania, imprez. Mnie to nie kręciło. Dalej nie kręci.

Oskar powoli kiwnął głową.

— Rozumiem — powiedział. — No, może nie do końca potrafiłbym to dostosować do mnie, bo ja jednak wierzę w system edukacji w tym kraju — dodał żartobliwie i żeby to podkreślić puścił oczko. — Ale rozumiem. I wcale nie uważam, żeby to znaczyło, że jesteś głupi.

Błażej uśmiechnął się i spuścił wzrok na stół. Czuł się trochę zażenowany, że rozmawiali o takich rzeczach i to jeszcze w taniej burgerowni. Ale jednak musiał przyznać, że z Oskarem rozmawiało się świetnie.

W międzyczasie sprzątnęli wszystko, co mieli na talerzach, więc gdy obaj nie mieli już co jeść, Byku poszedł zapłacić rachunek. Oskar dość mocno się przy tym buntował, twierdząc, że stać go na zapłacenie za własny obiad, ale Błażej nawet go nie słuchał.

— Ty dalej wierz w ten swój system edukacji i pozwól dorosłym, tyrającym od rana do nocy, płacić, szczególnie, kiedy zapraszali.

W końcu Oskar skapitulował i ramię w ramię opuścili lokal. Na dworze było naprawdę nieprzyjemnie. Co prawda najgorsza ulewa już minęła, ale z nieba wciąż siąpiło, a aura zrobiła się tak szara i smutna, że aż ciężko było uwierzyć, że jeszcze godzinę wcześniej świeciło piękne słońce. Cóż, warmińska jesień.

— Podwieźć cię do domu? — zapytał Błażej, ot tak, po prostu. Oskar zdębiał. — Spokojnie, nie mam zamiaru cię stalkować, po prostu proponuję podwózkę, nic więcej. Pogoda pod psem.

— Ja... — zawahał się chłopak. — Wiesz, co? Przejdę się jednak — oznajmił po chwili zastanowienia.

Ponownie Błażej zachował kamienną minę, chociaż tym razem to poczuł się już dotknięty. Nawet gdyby się dowiedział, gdzie chłopak mieszkał, to co on niby miał z tą wiedzą zrobić? Koczować pod jego klatką? Wysyłać mu róże kwiatowym kurierem z rozpaczliwymi prośbami o spotkanie? Już bez przesady.

Z drugiej strony po głowie wciąż mu kołatał ten tajemniczy współlokator. Co prawda Oskar nigdy nie sprecyzował, że chodzi o partnera, ale w sumie o kogo innego mogło chodzić? Może więc jednak to całe gadanie, że nie nadawał się do "tych" rzeczy było tylko zasłoną dymną, a w rzeczywistości w domu czekał na niego jakiś miły chłopak?

— No dobra, jak chcesz — skwitował sucho.

Kusiło go jeszcze, żeby zapytać Oskara o numer telefonu, ale już dość miał koszy na jeden dzień, dlatego koniec końców pożegnali się i każdy ruszył w swoją stronę.

***

Reszta popołudnia upłynęła im we względnym spokoju i lekkiej niezręczności. Janek faktycznie pozmywał po obiedzie i nawet sam podjadł kilka pozostałych naleśników. Musiał przyznać, że były dobre. Aura nie dopisywała — niedługo po obiedzie zaczęła się burza i za oknem było szaro i brzydko, a jeszcze trzeba było wyłączyć telewizor z kontaktu, żeby nie strzelił w niego piorun. Ile było w tym prawdy Janek nie wiedział, ale to była stara szkoła jego mamy. Chłopaki chcieli dokończyć grać na laptopie Kuby, tyle że ich brat się nie zgodził, co zapowiadało nadejście kolejnej awantury. Sytuację ponownie uratował Dąbrowski, wyłaniając się ze swojej sypialni i pytając, czy dzieciaki chcą może jego komputer, bo mieli tam zapisaną grę, a on i tak musiał uczyć się na mikroekonomię.

Rozładowało to po części tę dziwną atmosferę między nimi i pozwoliło Jankowi na spędzenie w miarę spokojnego czasu ze swoim rodzeństwem. Dzieciaki wciąż jeszcze grały, gdy wczesnym wieczorem na progu mieszkania pojawił się ich ojciec. Mężczyzna nie chciał wchodzić na zbyt długo, bo w samochodzie została mama wraz z Zosią, która zasnęła zaraz po tym, jak wsiadła do samochodu. Szpitale zawsze tak ją męczyły.

Zostawiając Matiego i Kamila samych w kuchni, Janek i tata poszli do sypialni chłopaka, żeby pozbierać porozrzucane rzeczy młodszych Tomaszewskich.

— Więc... co mówili w szpitalu? — Janek zaczął w końcu temat, na który żaden z nich nie chciał rozmawiać, ale obaj wiedzieli, że żadne milczenie świata nie zmieni tego, jaka była rzeczywistość. Zosia miała jakieś zmiany w jelicie i niezależnie od tego czy był to nawrót choroby, czy coś zupełnie nowego, coś złego się działo z jej zdrowiem i należało to sprawdzić.

Ojciec westchnął, a było w tym tyle zbolałej niepewności i żalu, że już właściwie wszystko było jasne.

— Na razie jeszcze nie wiadomo do końca, trzeba poczekać na wyniki biopsji, ale ze wstępnych badań wynika, że to nawrót.

Nawrót.

Czyli wyrok.

Cały świat zamarł na chwilę, by zaraz ruszyć, głośny i nieprzyjemny, o wiele straszniejszy niż jeszcze chwilę temu.

— To... co... cholera — powiedział Janek nieskładnie i obrócił się ze złością, żeby ukryć swoją twarz przed tatą. Mężczyzna położył mu dłoń na ramieniu i ścisnął pokrzepiająco.

— Jeszcze nie wiadomo na sto procent. Ale guz został szybko wykryty, zaraz jak będą wyniki biopsji to ustalimy, czy da się go po prostu wyciąć, czy trzeba najpierw chemię. Zosia trzyma się nieźle, jak na zaistniałą sytuację, gorzej z mamą.

Janek zdusił napływające mu do oczu łzy. Odkąd nie był już dzieckiem, nie pozwalał sobie na płakanie, a już w ogóle absolutnie nie do przyjęcia było płakanie w obecności drugiego mężczyzny. Zamrugał więc, żeby się uspokoić i kiedy był już zupełnie pewny, że nic po nim nie widać, wrócił do przerwanej czynności, czyli pakowania rzeczy chłopaków.

— Jeżeli będzie cokolwiek trzeba, pieniędzy, jakieś zbiórki krwi... dajcie znać.

— Tak, dzieciaku, jasne — odpowiedział starszy Tomaszewski, ale ewidentnie był myślami w swoim własnym świecie. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że dzisiaj się dowiedział, że jego jedyna córka ma się zmierzyć ze śmiertelną chorobą. Po raz drugi. A nie miała jeszcze trzynastu lat.

Janek spojrzał na ojca, żeby ze zdziwieniem odkryć, że on też przeżywał właśnie swój moment załamania. Nie płakał ani nie rwał włosów z głowy, ale wyglądał, jakby cały świat ze swoimi problemami spoczął nagle na jego barkach. I pewnie tak było, a za chwilę miał wsiąść do samochodu i stać się dla swojej żony i dzieci opoką, która nie okazuje po sobie żadnych zmartwień. Chłopak postanowił dać mu chwilę na pozbieranie się w samotności, bo wiedział, że kiedy rodzice wrócą do Lulek, tata nie będzie miał już takiej możliwości.

Złożył jeszcze kilka porozrzucanych ubrań i ruszył do kuchni.

— Mati, Kamil, zbierajcie się — powiedział.

— Już?

— Ale chcemy się jeszcze pożegnać z Kubą! — zaczęli jeden przez drugiego.

Janek zdębiał. Czy wypadało teraz jeszcze przeszkadzać Kubie po tym, jak chłopak poświęcił im dzisiaj tyle swojego wolnego czasu? Zanim zdążył jednak podjąć decyzję, z tego dylematu „wybawił" go Mateusz, który, nie wiedzieć kiedy, doskoczył do sypialni Dąbrowskiego i waląc piąstką w drzwi krzyknął:

— Kuba, Kuba, bo my już idziemy, chodź się z nami pożegnać, bo jak już pojedziemy to się nie spotkamy — tłumaczył z dziecięcą logiką i entuzjazmem.

Nim Janek zdołał chociażby uciszyć brata, uchyliły się drzwi i wyjrzała zza nich rozczochrana głowa jego współlokatora. Kuba ocenił szybko sytuację i uśmiechnął się ciepło do dzieciaków, po czym wszedł do kuchni, żeby faktycznie się z nimi pożegnać. Przykucnął nawet przy nich, żeby każdemu, po męsku, podać dłoń na do widzenia.

— Mam nadzieję, że dobrze się bawiliście?

— No jasne! — krzyknął Kamil, a brat mu zawtórował.

— To nie zapomnijcie podziękować! — upomniał ich surowo Janek, zaplatając ramię na ramię, udając, że nie widzi kpiącego spojrzenia swojego współlokatora

— Nie no, nie ma sprawy — wtrącił Kuba w stronę chłopaków, zupełnie zmieniając ton, ale zamilkł pod wpływem krzyku obu chłopców.

— Dziękujemy!

— Dziękujemy bardzo! Za naleśniki i laptopa, i chowanego, i że nie krzyczałeś jak zbiłem wazon...

— Jaki wazon?! — wrzasnął od razu Janek, ale został zignorowany

— ... i za słodycze, i piosenki, i że pozwoliłeś nam nie myć zębów! — dokończył swoją litanię Mateusz, a Kuba zaśmiał się na to i poczochrał mu włosy, po czym, podniósł wzrok, a jego mina z rozbawionej zmieniła się na zdziwioną, po czym poważniejszym tonem powiedział:

— Dzień dobry. — Kiedy Janek się obejrzał przez ramię zobaczył, że faktycznie jego tata stał już w progu, trzymając torbę podróżną chłopaków.

— Dzień dobry — odpowiedział pan Tomaszewski dobrotliwym tonem. — No ładne rzeczy. Czyli i słodycze i niemycie zębów? — upewnił się

— Tak! — krzyknął z entuzjazmem Mati, a Kuba wyraźnie się zawstydził.

— Tak jakoś wyszło — wyjaśnił płasko, ale ojciec chłopaków tylko pokręcił głową z rozbawieniem.

— Zbyszek Tomaszewski — przedstawił się, podając chłopakowi rękę. — A ty musisz być nowym współlokatorem Janka?

— Tak — przytaknął Kuba od razu i migiem podniósł się z klęczek, żeby uścisnąć dłoń mężczyzny. — Jakub Dąbrowski, miło mi.

Pan Tomaszewski poklepał chłopaka po ramieniu w ojcowskim geście. — To mi miło — dodał od siebie. — Fajnie, że Janek w końcu trafił na jakiegoś porządnego kolegę, bo do tej pory tylko narzekał na współlokatorów. Nie, Jaśko? — poszukał poparcia u syna, ale ten tylko lekko się zarumienił i z upartością wbił wzrok w podłogę. — No — podsumował więc starszy mężczyzna sam do siebie. — My będziemy lecieć. Co złego to nie my i trzymajcie się ciepło, chłopaki!

— Pa — krzyknął Kamil, a Mateusz chyba zaskoczył wszystkich, kiedy nagle cofnął się spod drzwi, żeby podbiec do Kuby, objąć go w pasie i zadzierając głowę mocno do góry, spojrzeć na starszego chłopaka, mówiąc: — Będę za tobą tęsknił, bo jesteś bardzo fajny, prawie tak fajny jak Janek, a on jest najfajniejszy.

— Ja... — wydukał Kuba zdziwiony i potoczył zaskoczonym wzrokiem po równie zdziwionych co on Tomaszewskich. W końcu ocknął się z tego letargu, potargał włosy chłopca i dodał: — Też jesteś super i będę tęsknić. Następnym razem znowu coś ugotujemy, obiecuję. A teraz już leć do taty.

Kiedy uradowani malcy wraz z ich ojcem zniknęli za progiem, w mieszkaniu ponownie zapanowała cisza.

— Czyli na wszystkich swoich współlokatorów tak psioczyłeś jak na mnie? — zaczął Kuba z psotnym uśmiechem, patrząc na niego przez zmrużone oczy.

Janek wzruszył ramionami.

— Nie myśl, że jesteś taki wyjątkowy — odciął się.

— Dla mnie jesteś jedynym facetem, z którym się kłócę, więc sądziłem, że jesteśmy na wyłączność — zapewnił brunet prześmiewczo i puścił mu oczko.

Zapadła pomiędzy nimi miła cisza. Przez chwilę Janek walczył sam ze sobą, żeby podziękować Kubie za wszystko, ale moment nagle zniknął, gdy młodszy chłopak zaczął się krzątać po kuchni, by po chwili osiąść przy stole z podręcznikiem, więc Janek postanowił mu nie przeszkadzać i zmył się do własnej sypialni.

Kiedy godzinę później wyszedł zrobić sobie herbatę, zastał Kubę w dokładnie takiej samej pozycji w jakiej go zostawiał — pochylonego nad podręcznikiem, otoczonego murem z brudnopisów i z przerażoną miną.

— Mikro nie wchodzi? — zagaił rozmowę.

— Hm? — mruknął półprzytomnie Kuba. Sytuacja wyglądała dziwnie, bo przecież ostatnie tygodnie spędzili na dokuczaniu sobie nawzajem i raczej nie było między nimi przyjaźni, czy nawet koleżeństwa. Nie mógł tego zmienić jeden dzień miłych uczynków i niezręcznych przepychanek.

Prawda?

Ale... pomimo swoich najszczerszych chęci nawet Janek widział, że to, jak ze sobą rozmawiali nie miało już takiej mocy jak chociażby to, co było między nimi jeszcze dzień wcześniej. I Kuba też to chyba czuł, skoro odpowiedział mu tak po prostu: — Nic z tego nie rozumiem. Jutro mam koło, pierwsze w życiu koło, i jak nic je obleję, bo nie rozumiem czym jest to „Q" w zadaniach i co to jest negatywna selekcja. Już po mnie.

— „Q" to popyt i na to jest wzór — odpowiedział Janek bezrefleksyjnie. — A negatywna selekcja jest wtedy jak gorszy produkt wypiera z rynku lepszy, przez brak wystarczających informacji — dodał wolno, po czym dotarło do niego, że może faktycznie nie wiedział jak podziękować Kubie za jego pomoc dzisiaj, ale z całą pewnością wiedział jak mógł mu się odwdzięczyć.

Niepomny na zdziwienie chłopaka przysunął sobie krzesło i usiadł koło niego, po czym sięgnął po jego notatki.

— Zacznijmy od początku. Z kim masz zajęcia? Z Tokarską? Ona mnie uwielbiała — oznajmił i błysnął nieskromnym uśmiechem. — Jedyny na roku miałem u niej pięć na koniec — pochwalił się i otworzył zbiór zadań chłopaka, żeby zobaczyć z czym miał do czynienia, po czym aż gwizdnął widząc pokreślone na wszystkie strony równania. — A teraz lepiej zaparz sobie herbatę, bo trochę nad tym posiedzimy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro