Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Niegojąca się rana


Malik jak zwykle pogrążony był w pracy, mijało leniwe południe, kiedy nagle przez świetlik bardzo cicho wpadło coś wyjątkowo mokrego. Było to wyjątkowo ciche plaśnięcie, ale było. Malik zmarszczył brwi. Nie miał pewności, ale podejrzewał, że to Altair. Gdyby nie ten dziwnie nieprzyjemny, mokry odgłos, to w ogóle nie usłyszałby, że ktoś wskoczył przez świetlik, ale oczywiście mógł się mylić. Zdarzało mu się to wyjątkowo rzadko, ale się zdarzało. Po nieznośnie długiej chwili w wejściu pojawiła się postać asasyna najwyższego rangą. Był tak mokry, że nie dość, iż ubranie się do niego bardzo ściśle przylepiło, wręcz krępując ruchy, to jeszcze dosłownie ociekał wodą. Przód kaptura przylepił mu się do twarzy niemal uniemożliwiając widzenie. Postać wchodząc zaklęła szpetnie. Malik uśmiechnął się w duchu. Nie rozpoznał go po wiązance klątw, ale po glosie. Wszędzie poznałby ten głos i te oczy. Kiedy wodny potworek się zbliżył do jego biurka mógł je ujrzeć. Lśniące złowrogo, złote oczy. Uśmiechnął się lekko i zagadnął.

- Widzę, że ciągle pada dość zaciekle.

-  Tia. Od trzech kurewskich dni i nawet na godzinę nie przestało. Jak ja nienawidzę deszczu.

-  Doprawdy nie wiem, skąd ten wodowstręt u ciebie.

- Po prostu nienawidzę być mokry.

-  A ja myślę, że lubisz.- mruknął cicho Malik tak namiętnym głosem, że Altaira aż ciarki przeszły i poczuł ucisk w portkach mocno opiętych przez ilość wody, którą nasiąkły.

-  Ale nie tak.- warknął, chociaż kryła się tam jakaś nuta tego jego rozkosznego jęku.

Malik zaśmiał się krótko. Niby wiedział, że złotookiemu  wiele nie potrzeba, ale nie mógł się do tego jakoś przyzwyczaić i często go to rozbawiało. W sumie schlebiało mu to nawet, że aż tak działa na tego zimnokrwistego asasyna, który udaje, że nic i nikt go nie obchodzi. 

-  Idź się przebrać, bo się przeziębisz.

- Od trzech, pierońskich dni w tym latam, chwila dłużej nie zaszkodzi mi bardziej.- rzucił nachylając się w stronę czarnookiego.

-  Sio. Zamoczysz mi mapy. Sio mówię. Ja nie żartuję, gruźlicy dostaniesz i umrzesz.

-  No i? Bardzo być się zmartwił, gdybym umarł?- zapytał przeciągając wyrazy w ten swój denerwujący sposób, kiedy nachodziło go, by się droczyć.

Malik zwinął wszystkie mapy trochę niedbale, ale jak najszybciej, by nachylający się nie nakapał na nie. Tusz mógłby się rozmyć i mapy byłyby już po pierwsze nie wiele warte, a po drugie musiałby zaczynać swoją pracę od początku, co bywało irytujące. Westchnął, bo wiedział, że złotooki będzie go dręczył póki nie usłyszy tego, czego chce. A Malik zbyt dobrze wiedział, co ten chce usłyszeć. Zastanawiał się czasem jak to jest możliwe, że aż tak łaknie odrobiny czułości.

-  No pewnie głupku, że bym się zmartwił. Bądź więc tak łaskaw i się przebierz w coś suchego, żebyś mi zmartwień nie dokładał. Zachowujesz się jak jakiś nowicjusz.

-  Taaak? A może się nie będę ubierał, hmmm?- mruknął tuż przed twarzą Malika ściskającego swoje mapy.

-  Sio.- niemal warknął i niespodziewanie cmoknął złotookiego w usta.

Ten cofnął się zaskoczony i zarumienił. Nagle na jego twarzy rozkwitł ten szelmowski, szeroki uśmiech i roześmiał się posyłając Malikowi wiecznie głodne spojrzenie. Zniknął za drzwiami pozostawiając za sobą kilka większych i mniejszych kałuż. Malik westchnął zrezygnowany. Odłożył mapy i szybko wytarł biurko z wody, którą nakapał złotooki. Następnie na powrót porozkładał na nim mapy i wrócił do pracy. Jednak wciąż go rozpraszało wspomnienie przemoczonego Altaira. Jak seksownie mokra materia opinała się na tym kształtnym umięśnionym ciele....

Wtem zdał sobie sprawę, że coś za długo go nie ma. Rzucił nerwowe spojrzenie w stronę drzwi nie orientując nawet, że wgapia się w nie w napięciu i to już dłuższą chwilę.

Wreszcie w drzwiach pojawił się Altair w suchym ubraniu z zadziorną miną. Malik zamrugał aż oczami z niedowierzania. Altair stał oparty kusząco o framugę drzwi. Twarz Malika zmieniała się w miarę jak docierało do niego, co Altair ma na sobie.

-  Coś ty, kurna, na siebie włożył.- Malik niemal wysyczał te słowa.

-  A znalazłem w garderobie i pomyślałem, że skoro i tak ciągle wyzywasz mnie od nowicjuszy, to mogę nim być specjalnie dla ciebie przez caaałą dłuuugą noc.- to mówiąc podszedł do Malika, miękkim krokiem drapieżcy i objął go w talii.

-  Ściągaj to.- warknął twardo i odpychając od siebie kochanka.

-  Uuu... już tak od razu?- mruknął zmysłowo i oblizał wargi.

-  Przestań się wydurniać.

-  Ale chciałem...

-  To... te rzeczy...

-  Coś się stało? Malik?

Malik zacisnął pięść. W jego oczach mieszała się wściekłość i ból. Były nienaturalnie wilgotne.

-  To ubranie należało do Kadara.- wydusił z siebie lekko już łamiącym się głosem.

Altair zamarł w bezruchu. Z jego twarzy zniknął drapieżny śmieszek. Jego miejsce zastąpiło przerażenie, jakie niewyobrażalnie trudno u niego zobaczyć. Twarz mu pobladła, a wargi zbielały. Malik patrzył na niego z mieszanymi uczuciami walcząc ze sobą, by się nie rozpłakać. Po chwili Altair drżącymi rękami zaczął zrzucać z siebie szare szaty i kaptur. Został właściwie w samych spodniach. Spuścił głowę z poczuciem winy i tego, że znów przez niego Malik cierpi. Odwrócił się do niego plecami i szepnął tylko.

-  Przepraszam, nie wiedziałem.

-  Tia...- mruknął Malik.

Złotooki pochylił się i pozbierał zrzucone z grzbietu ubrania. Ruszył w stronę garderoby. Myślał już tylko o tym, że znowu schrzanił. Malik pewnie znowu nie będzie do niego odzywał przez miesiąc. Może powinien pojechać do Masyafu zobaczyć, co się tam zmieniło? Zniknąć czarnookiemu z oczu na jakiś czas? A może na zawsze? Zbyt dobrze zdawał sobie sprawę, a przynajmniej tak sądził, z tego, że Malik widząc go wciąż musiał cierpieć. Mimo, że jakimś cudem byli razem, spali razem i się nawet kochali, to zdecydowanie zbyt często Malik wstawał po nocy i szedł do ogrodu wspominając tamte chwile. Zbyt wiele razy po jego śniadych policzka płynęły łzy. Fizycznie może i byli razem, ale w duszy wciąż go musiał nienawidzić i słusznie obwiniać o śmierć brata. Poszedł do garderoby i ułożył ubrania tam, skąd je wziął. Nie siląc się na ubieranie usiadł na parapecie i wbił wzrok w zakratowane okno. Gapił się przez nie na tłum płynący ulicą. Patrzył, ale nic nie widział. Przed oczami miał tylko tamte sceny i obrazy z nocnych koszmarów. Czuł się taki przygnębiony i zmęczony. Pragnął zasnąć i już nigdy więcej się nie obudzić. Malik powiedział, że zmartwiłby się, gdyby on umarł, ale Altair sądził, że ten powiedział, to na odczepnego. Żeby go więcej nie nękać. A może byłby znacznie szczęśliwszy? Może odetchnąłby wreszcie z ulgą? Może wtedy wreszcie mógłby zapomnieć? Przestałby cierpieć? Na pewno by sobie kogoś znalazł. Kogoś lepszego. Kogoś... kogoś podobnego sobie. Kogoś posłusznego, pozbawionego wspólnej, przykrej przeszłości... ten cały Gijas, byłby dobry. Byłby odpowiedni. Malik widocznie go lubi, a ten zdradza skłonności do kochania się z mężczyznami.

Wściekle otarł łzy cisnące mu się do oczu. Miał ochotę coś rozwalić. Rzucić się w wir walki. Cokolwiek, byleby o tym nie myśleć. Byleby tylko o tym zapomnieć. Ale nie mógł. Nie potrafił zapomnieć. Mimo wszystko Kadar wiele dla niego znaczył. Był jedynym nowicjuszem, z którym chciał cokolwiek robić, z którym mógł wyruszyć na misje, z którym mógł trenować i dzielić się z nim swoją wiedzą i umiejętnościami. I to przez niego to wszystko się stało. To on: Altair. Mistrz miecza. Najlepszy człowiek swego mistrza. Pozwolił mu zginąć. Nie mógł nic zrobić. Był bezsilny i bezradny. To on go zabił. Zabił go rękami niewiernych. Jest tylko głupim mordercą. Tylko....

Te jego rozmyślania przerwało wtargnięcie do garderoby intruza. Rzucił na niego nieprzyjaznym wzrokiem. Odwrócił głowę dając do zrozumienia, że nie ma ochoty na rozmowę i chce zostać sam. Intruz podszedł całkiem blisko ignorując altairową wiadomość.

-  Altair... ja...

-  Nie.

-  Dasz mi skończyć?

-  Jasne. Ja nie mam uczuć. Jestem tylko głupim mordercą.

-  Co ty znowu do cholery, wygadujesz?

-  Nic. Chciałeś mi coś powiedzieć.

-  O co ci chodzi?

-  O nic.

-  To ja powinienem być wkurzony za to co zrobiłeś.

-  Nie jestem. Wybacz, że nie wiedziałem, że trzymasz tu jego rzeczy. Myślałem, że to zapasowe dla nowicjuszy, gdyby zaistniała taka potrzeba.

Ku malikowemu zaskoczeniu nie wybuchł gniewem. Mówił ściszonym głosem i jakimś takim przepraszającym tonem. Wciąż uporczywie wpatrywał się w okno.

-  Długo tu będziesz tak siedział?

-  Nie wiem. A co? Trzeba coś zrobić? Masz dla mnie jakąś ważną misję?

-  Nie, ale będę cię potrzebował.

-  Do czego niby?

-  Do tego, co chciałeś godzinę temu.

-  Wybacz, ale jestem zmęczony. Nie spałem trzy dni i cztery noce.

-  Godzinę temu nie byłeś. Co ty sobie znowu ubzdurałeś w tym głupim łbie, co?

-  Po prostu nie chcę żebyś więcej przeze mnie cierpiał. Jeśli chcesz zniknę jeszcze dziś.

-  Niby czemu miałbym chcieć?

-  Nie jestem ślepy. Moja obecność tylko rozdrapuje starą ranę. A ja bardzo nie chcę byś więcej cierpiał. Zwłaszcza przeze mnie. Chciałbym zniknąć.

-  Już dawno ci wybaczyłem. Wtedy byłeś innym człowiekiem.

-  Jakoś tego nie widać. Za każdym razem, gdy się pojawiam, w twoich oczach jest smutek i wiadomość, że burzę twój spokój. Nie cieszysz się kiedy przychodzę. Myślisz, że nie widziałem? Nie wiem czy robisz to za każdym razem, ale widziałem. Wtedy pierwszy raz to zobaczyłem. Było tak dobrze. A bynajmniej mi było, bo ty nigdy nie mówisz czy było co dobrze czy źle czy cokolwiek innego. Niedługo po tym jak zasnąłem wyszedłeś do ogrodu. Nie wiem co mnie obudziło, ale zobaczyłem cię wychodzącego. Gapiłeś się nie wiadomo na co, a w oczach miałeś łzy. Wyglądałeś na tak nieszczęśliwego jak wtedy, gdy się obudziłeś w twierdzy. Tak. Wtedy też cię widziałem. Właśnie wracałem z miską z czystymi okładami i opatrunkami. Medyk nie pozwolił mi wejść, kiedy byłeś przytomny. Poza tym cały czas byłem przy tobie. Wciąż mnie za to nienawidzisz. I wcale ci się nie dziwię. Właściwie czuję to samo.

-  To przeszłość. Kiedy wreszcie zrozumiesz, że ci wybaczyłem, że jesteś dla mnie kimś ważnym, że nie chcę cię stracić. Tylko ty mi zostałeś, głupku. Nie sądziłem, że wpadniesz na taki pomysł i że się do tego dokopiesz. - powiedział obejmując go ramieniem.

-  Ale ja nie potrafię wybaczyć sobie! To ja go zabiłem. Zabiłem go rękami niewiernych. Nie potrzebnie powiedziałem mistrzowi, że on się już nadaje, że jest gotowy i że jest jedynym nowicjuszem, którego mógłbym ze sobą zabierać i szkolić. I jak ja mam to sobie wybaczyć?! Ufał mi a ja go zawiodłem. Przez moje... moje.... On zginął, ty straciłeś dawne życie... a ja...

-  Zapomnij. Jesteś innym człowiekiem. Tamten Altair już nie istnieje. Ja kocham tego mężczyznę, którego właśnie trzymam w objęciach. Postaram się okazać więcej radości. Rozumiesz?

-  Jestem taki zmęczony. Chcę już tylko zasnąć. - mruknął przytulając się, a Malik zobaczył wtedy, że ten ma mokre oczy. Westchnął ciężko. Doprawdy wciąż się się zachowuje jak dzieciak. 

-  To nie tutaj. Jesteś niereformowalny. Sio do łóżka. Pogadamy jak się wyśpisz, dobrze?

Odpowiedziało mu naprawdę zmęczone kiwnięcie głową. Widział, że emocje i adrenalina opadły, a nieprzespane noce odbijały się nie tylko na jego twarzy, ale i w oczach, choć próbował to skrywać. Jednak on znał go zbyt dobrze. Wszystkich innych mógł oszukać, ale nie jego. Jako jedyny znał "prawdziwego" Altaira i pewnie właśnie to go zgubiło. Naprawdę kochał tą czułą, delikatną stronę złotookiego idioty. Jednocześnie wkurwiał i podniecał. Rozpalał w nim pożądanie jakiego nigdy do nikogo nie czuł. Jego duże, szorstkie dłonie potrafiły tak delikatnie muskać, że gdyby go nie znał to nigdy by nie powiedział, że jest zimnokrwistym skrytobójcą. Odprowadził go wzrokiem. Wyszedł zaraz za nim i patrzył czy polezie spać czy będzie robił cokolwiek innego. Ten jednak usiadł na łóżku i zdjąwszy buty położył się. Odwrócił plecami i już po chwili Malik usłyszał jego cichy, głęboki oddech. Podszedł i okrył go kocem. Cmoknął w ciepły policzek i wrócił do pracy.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro