Piekło na Akuze
Moja, luźna wersja wydarzeń na planecie Akuze, gdzie po ataku wrogich jednostek okazało się że jedynym żołnierzem Przymierza, który przetrwał piekło był młody Shepard.
******
Zadanie zostało wykonane. Dwa tuziny żołnierzy Przymierza czekało na transport. Jeden prom już wylądował. Sześciu żołnierzy weszło na pokład. Tuż za nim drugi prom właśnie podchodził do lądowania. Shepard rozglądał się wokół. Euforia zwycięstwa powoli mijała. Zostało ich tak niewielu. Zwycięstwo okupione takimi stratami nie było zbyt chwalebne. Wzrokiem szukał dowódcy. Musi powiedzieć mu coś ważnego. Zauważył go wreszcie. Stał kilkanaście kroków dalej rozmawiając raczej wesoło z grupką żołnierzy. Już miał podejść, kiedy poczuł na policzku czyjś delikatny dotyk. Znajome muśniecie. Odwrócił się. Zobaczył uśmiechniętą twarz Steve'a bardzo blisko swojej. Dowódca może poczekać. Uśmiechnął się zmęczony. Steve szturchnął go ponownie nosem zachęcająco. Shepard postanowił pozwolić sobie na chwilę odprężenia. Zaraz wsiądą na prom i po chwili będą na pokładzie statku. Krótka odprawa, a potem rozkoszny prysznic i będą sami w kajucie. Zasłużyli na te parę chwil rozkoszy. Steve pocałował go. Dotknął jego ramienia.
-Bardzo boli, Saszka?- zapytał pieszczotliwie z nutą troski.
-Już nie tak bardzo, Steve. - odpowiedział.
-Pocałuj mnie. Nie wytrzymam do powrotu. Chociaż raz. Proooszę... A potem zaopiekuję się twoim ramieniem, dobrze?
-Yhm...- wyartykułował Sasza składając pocałunek na ustach kochanka.
Ktoś zaśmiał się, że nie mogą już wytrzymać i doczekać się powrotu do domu, kiedy ziemia zadrżała. Prom z szóstką żołnierzy na pokładzie właśnie się unosił. Ziemia zadrżała tak silnie, że żołnierze mało się nie poprzewracali. Steve przestraszył się. Złapał Sheparda za ramię i mocno się do niego przytulił. Ktoś rzucił.
-Co u licha?
Wtem ziemia rozstąpiła się przewracając kilku najbliżej stojących. Ze szczeliny wyskoczył stwór podobny do przerośniętego wija i rozwarłszy potężne szczęki chwyciły podnoszący się prom. Rzucił dwa razy głową na boki i wciągnął prom z ludźmi na pokładzie, pod ziemię.
Niemal w tym samym momencie drugi taki sam potwór chwycił drugi prom tylko z pilotem i zniszczył go. Wśród żołnierzy wybuchła panika. Shepard nie wiele myśląc dobył karabinu i otworzył ogień do bestii. Kilku żołnierzy poszło w jego ślady i również otworzyło ogień. Niestety nie wiele to dało. Pociski nie robiły wielkiego wrażenia na bestiach.
-To miażdżypaszcze! Uciekajmy!- krzyknął ktoś i część żołnierzy zaczęła uciekać.
-Wycofać się do najbliższych gór!- zagrzmiał głos dowódcy.
Wszyscy rzucili się do chaotycznego odwrotu. Shepard strzelał osłaniając ich. Czuł przyczepionego kurczowo Steve'a i jego lęk. Zaczął mu się udzielać. Wokół unosił się lekki rudy pył. Ziemia drżała. Ludzie krzyczeli w panicznej ucieczce. Tupot podkutych butów dudnił mu w uszach. Przez chwilę czuł się zdezorientowany. Zobaczył trzy przerośnięte wije zmierzające w ich stronę. Schował karabin. Wyciągnął zza pasa ostatni granat termiczny i rzucił w ich stronę. To na chwilę zatrzymał potwory dając czas na ucieczkę obu mężczyznom. Shepard złapał struchlałego Steve'a za ramię i pociągnął. Biegł jak oszalały ciągnąc kochanka. Zapomniał o bólu zranionego ramienia. Tylko jedna myśl została w jego głowie: uratować Steve'a za wszelką cenę. Szarżując w stronę góry rzucał wzrokiem na boki. W czerwonym kurzu dostrzegał pozostałych żołnierzy. Ziemia wciąż drżała złowrogo; raz mocniej raz słabiej. Co jakiś czas widział jak biegnący żołnierz znika pod ziemią chwycony przez zakrzywione do środka zębiska miażdżypaszczy. Powoli zaczynało mu brakować tchu. Coraz ciężej było mu ciągnąć Steve'a, który nie nadążał za nim. Dyszał. Góry wydawały się być nieosiągalnie daleko. Ziemia drżała eksplodując raz bliżej raz dalej. Czuł się jak podczas samobójczej szarży na umocnione pozycje wroga uzbrojonego w działa i granatniki.
Szkoda, że nie wziął ze sobą żadnej naprawdę ciężkiej broni. Może udałoby się za jej pomocą przegonić te paskudztwa. Zyskać więcej czasu na ewakuację. Myślał gorączkowo. Po czasie, który wydawał się wiecznością miał wrażenie, że wyprzedzili pozostałych żołnierzy. Rdzawy kurz opadł na tyle, że zobaczył poszarpane, niskie góry już całkiem blisko. Dyszał ciężko i słyszał, że mężczyzna obok ledwo dyszy. Słyszał jak z trudem łapie powietrze. Czuł jak drży ze strachu i wysiłku. Byli zbyt blisko celu by się tak po prostu poddać. Nie miał sił, by słowami pocieszyć Steve'a, więc opanował własny strach i wzmocnił chwyt. Przyciągnął go bliżej siebie. Miał nadzieję, że to wystarczy. Przynajmniej na razie nim nie dotrą go względnie bezpiecznej kryjówki, jakimi są wysokie skały. Za nimi wciąż podążał przynajmniej jeden potwór. Ziemia drżała im pod stopami. Potwór był coraz bliżej. Grudy czerwonej ziemi zaczęły usypywać się im spod nóg. Nie mieli już zupełnie sił, by przyśpieszyć. Shepard desperackim ruchem zdjął swój plecak z zapasami i rzucił do tyłu. Potwór wystrzelił z ziemi i chwycił go. Zniknął pod ziemią. Zyskali parę chwil. Wreszcie dobiegli do podnóży gór. Ściany na szczęście były wystarczająco popękane, by móc się po nich wdrapać. Bezpieczna półka była na wysokości półtorego wzrostu Saszy.
-Szybko... musimy się tam wdrapać. Dasz radę?
-Tak. Sasza...
-Później. Szybko. Na górę, Steve.- Sasza przerwał mu ponaglając go. Nie wiedział, że miał już nigdy się nie dowiedzieć się, co kochanek chciał mu powiedzieć w tej dramatycznej chwili.
Zaczął szybko wspinać się na górę. Wdrapał się na półkę. Leżał krótką chwilę z trudem łapiąc powietrze. Steve'a jeszcze nie było. Zaniepokoił się. Adrenalina tchnęła w niego odrobinę energii. Rzucił się do krawędzi. Steve wciąż się osuwał nie mogąc znaleźć oparcia dla zmęczonych nóg. Shepard przechylił się przez krawędź półki. Wyciągnął ręce do niego.
-Złap mnie za ręce, Steve! Szybko! Zbliża się! Steve!!- krzyknął.
Wyprężył się jak mógł najmocniej, by go chwycić. Steve podskoczył i złapał go opuszkami palców. Sasza podciągał go do góry. Jego mięśnie drżały z nieludzkiego wysiłku. Gęsty pot wystąpił mu na czoło. Zaczął mu spływać po skroniach. Dłonie zrobiły mu się mokre i śliskie od potu. Mężczyzna zaczął mu się wyślizgiwać. Rozpaczliwie próbował chwycić go mocniej.
-Złap mnie mocniej, Steve, bo cię nie utrzymam!- krzyknął zrozpaczonym głosem.
-Staram się Saszka!- odkrzyknął i próbował chwycić go wyżej.
W tym momencie dogoniła ich miażdżypaszcza. Zatrzymała się pod sama górą i wystrzeliła w górę. Chwyciła Steve za nogi. Krzyknął jak opętany czując zaciskające się mu kły na łydkach.
-Steve! Steve!- ryknął Sasza ile sił w płucach czując jak ześlizguje się z półki.
-Uciekaj, Sasza! Uciekaj!- Steve wiedział, że się nie uwolni i że już po nim.
-NIE! STEVE! NIE ZOSTAWIĘ CIĘ!- ryczał Shepard ciągnąc jak oszalały.
Potwór był silniejszy. Wyrwał kochanka z jego rąk.
-Kocham cię, Sasza!- krzyknął Steve i umilkł.
-NIE! STEVE!
Wyciągnął zza pleców strzelbę i zaczął ładować w bestię drąc się jak potępieniec. Potwór potrząsnął ciałem na boki. Potem podrzucił je do góry i chwycił połykając niemal w całości. Strzelba zaczęła się przegrzewać, ale on nie zwrócił na to uwagi. Strzelał dalej. Lufa rozgrzała się przyjmując barwę rdzawego pyłu unoszącego się w powietrzu. Zaczęła piszczeć ostrzegająco i zacinać się. On jednak był niewzruszony. Rozgrzany metal zaczął topić jego rękawice ochronne i parzyć w dłonie. Shepard zdawał się nic nie czuć. Zranił bestię, ale ta tylko wizgnęła przeraźliwie i zrobiwszy niesamowity zwrot zniknęła pod ziemią wraz ze swym łupem. Obwody broni stopiły się. Broń przestała strzelać, choć jego palec spazmatycznie, niemal automatycznie naciskał spust. Stał jak skamieniały z zepsutą bronią w rękach całe trzy godziny. Jedyny ruch wykonywały jego szczęki wciąż drąc się za potworem, który porwał mu najukochańszego człowieka w całej galaktyce. Po dwóch godzinach całkiem zdarł gardło. Szczęki wciąż poruszały się w niemym krzyku rozpaczy. Wykończony stracił przytomność i osunął się na półkę cicho jak ścięte drzewo. Chciał już tylko umrzeć.
Tymczasem na statku analizowano szczątkowe dane, które dotarły do nich z powierzchni planety. Po sześciu godzinach od tragedii postanowili wysłać tam ekipę ratunkową. Może ktoś jednak przeżył. Góry nie były znowu tak daleko a bestie, które zaatakowały żołnierzy nie mogły być tak szybkie i liczne. Zbierano ekipy poszukiwawcze. Na planecie byli dopiero 12 godzin po ataku miażdżypaszcz. Zorganizowano sześć grup poszukiwawczych. Po kolejnych trzech godzinach poszukiwań jedna z grup znalazła nieprzytomnego Sheparda na półce skalnej wciąż kurczowo trzymającego przegrzaną broń. Wezwali prom ratunkowy. Podleciał do wskazanej półki. Wyszło z niego trzech mężczyzn. Dwóch stanęło z bronią gotową do strzału. Trzeci uklęknął przy nieprzytomnym. Omnikluczem zbadał czy żyje. Żył, chodź odczyty były niepokojące. Wyglądało na to, że jedyny żołnierz, który przeżył, powoli umiera.
-Szybko. Trzeba zabrać go natychmiast do ambulatorium. Może da się go uratować.
Mężczyźni schowali broń i unieśli nieprzytomnego. Ten jakby poczuł dotyk i ocknął się. Poruszył spieczonymi ustami, ale żaden dźwięk się z nich nie wydobył. Patrzył beznamiętnie półprzytomnym wzrokiem na niebo podobne do płynnego żelaza. Jak się przesuwa, lekko faluje i znika za brudno białym sufitem promu. Zamknął oczy. Pogrążył się w płytkim śnie. Byli już na orbicie planety, kiedy znów się ocknął. Spojrzał na sufit promu. Poczuł jak ktoś poprawia mu maskę tlenowa na twarzy. Z wysiłkiem obrócił głowę w jego stronę z nadzieją, że to Steve. Sanitariusz uśmiechnął się do niego życzliwie.
Zaraz będziesz w domu. Tam się tobą zajmą. Jak się nazywacie żołnierzu?
-... ja...- wydusił z siebie bardzo cicho.- ...gdzie Steve?... reszta...- wydawał się nieobecny.
-Spokojnie. Pozostałe promy ratunkowe też już lecą na statek.
-Ekhu...ekhu...- chciał coś powiedzieć, ale kaszel zdusił słowa.
-Musisz wypocząć. Spróbuj się zdrzemnąć.
Sasza patrzył na niego bezmyślnie jakby nie rozumiejąc, co do niego mówią. Sanitariusz podał mu środek usypiający. Shepard poddał się mu. Zamknął zmęczone oczy. Pogrążył się w sztucznym śnie pozbawionym treści.
-Jest gorzej niż się spodziewałem. Jest skrajnie wykończony i ma zupełnie zdarte gardło od krzyku. Brakuje mu woli walki o życie.
-To dziwne. Zdaje się nie wiedzieć, że tylko on przeżył jakimś cudem.
-Albo nie chce tego przyjąć do świadomości. Jeśli czegoś nie zrobimy, jego własna podświadomość go zabije.
Dotarli do statku. Wylądowali w hangarze, gdzie już na nich czekano. Sanitariusze przejęli nieprzytomnego. Położyli go delikatnie na noszach i zanieśli do ambulatorium. Tam zdjęto z niego pancerz i wyciągnięto wreszcie z jego zaciśniętej dłoni przegrzaną broń. Główny lekarz: doktor Karen Chakwas zajęła się nim. Opatrzyła jego ramię i dłonie. Ma szyi położyła okład ze związkami kojącymi gardło. Podłączyła odpowiednią kroplówkę. Było źle.
-Co z nim, doktor Chakwas?- zapytał Anderson pojawiając się jak cień.
-Jest źle. Bardzo źle. Nie wiem jak długo jeszcze pociągnie. Nie ma w nim woli życia.
-Czy można coś dla niego zrobić?
-Myślę, że on potrzebuje jakiegoś psychicznego bodźca. Na przykład obecności kogoś bliskiego... rodziny, przyjaciela, ukochanego...
-Rozumiem. Zobaczę, co się da zrobić.
To powiedziawszy wyszedł zmartwiony. Matka była na drugim końcu Galaktyki, a ojciec nie żył od trzech lat. Nie miał zbyt wielu przyjaciół poza oddziałem, a jedyna bliska mu osoba zginęła razem z pozostałymi na tej przeklętej planecie. Admirał postanowił poszukać kogoś, kto go przynajmniej lubił. Może to by wystarczyło.
Najwyraźniej chłopak potrzebuje czyjegoś ciepła.- pomyślał.
Postanowił zacząć w oficerskiej mesie. Na pewno ktoś lubił młodego porucznika Sheparda.
Doktor Chakwas zajmowała się troskliwie swoim pacjentem. Kiedy nie miała nic do roboty siadała przy nim i mówiąc do niego ciepłym kojącym głosem. Trzeciego dnia ocknął się. Poczuł czyjąś delikatną dłoń na swoim policzku.
-Steve?...- jego głos wciąż był mocno ochrypnięty.
Mówienie widocznie sprawiało mu ból, gdyż nie próbował wyartykułować więcej słów.
-Nie. Jestem doktor Chakwas. Jesteś w ambulatorium na pokładzie Normandii. Jesteś jeszcze słaby. Musisz odpoczywać.
-Gdzie...- porucznik zaryzykował nadwyrężenie gardła.- Steve...
-Jak chcesz, to go poszukam.
-Tak... proszę...- był naprawdę zmęczony.
Zamknął oczy i pogrążył się w gorączkowym śnie. Chakwas zmieniła kroplówkę i wyszła z ambulatorium. Odszukała admirała i powiedziała.
-Wiem, kto może mu pomóc.
-Kto?
-Pamięta pan tego chłopaka, który zawsze za nim chodził? Taki czarnowłosy, ciemna karnacja, o głowę niższy. Miał na imię Steve. Trzeba go znaleźć i sprowadzić...
-Pamiętam.- uciął sucho.- On zginął pani doktor. Na tej przeklętej planecie, razem ze wszystkimi innymi. Nic nie możemy zrobić. Czy on umrze?
-Nie. Ale pewnie będzie wrakiem człowieka. Jego psychika wydaje się być w strzępach.
-Nie macie jakichś sztuczek, technik w rękawie? Nie dałoby się jakoś usunąć tych wspomnień, albo zastąpić ich czymś?
-Dałoby się, ale wykasowanie tych wspomnień równałoby się z wykasowaniem jakichś ostatnich trzech lat jego życia. Mógłby się poczuć zbyt zagubiony. Mógłby zacząć szukać śladów wydarzeń z tych trzech lat. W końcu dotarłby do tego wydarzenia...
-Może okaże się silniejszy niż przypuszczamy.
-Nawet, jeśli się z tym pogodzi, nie będzie już tym samym człowiekiem, admirale.
-Rozumiem. Musimy jednak spróbować. Mam pomysł. Musi pani odkryć jak Steve go uspokajał. Porucznik Shepard zawsze miał stalowe nerwy, ale każdy musi kiedyś odreagowywać. Ma pani pewnie stare nagrania kamer w ambulatorium?
-Powinno coś się znaleźć. Dlaczego pan pyta, admirale?
-Shepard był kilka razy ranny. Kiedy leżał w ambulatorium Steve był przy nim. Proszę zobaczyć jak się zachowywał. Mój plan polega na tym, żeby robiła pani dokładnie to samo. Podświadomie weźmie panią za niego i wyciągniemy go z tego. Potem będzie już za silny, by umrzeć. Wtedy obmyślimy dalszy plan.
-Rozumiem, admirale. To może się udać. Proszę już zacząć obmyślać druga część planu. Ten chłopak potrafi zaskakująco szybko wracać do zdrowia.
Anderson skinął głową, że rozumie. Karen wróciła do ambulatorium, by poszukać starych nagrań z kamer. Kilka znalazła. Szukała na nich fragmentów, gdzie Steve odwiedzał Saszę.
Zaobserwowała, że na większości z nich Steve nie robi nic nadzwyczajnego. Po prostu siedzi przy nim i trzyma swoją rękę na brzuchu Shepard. Najwyraźniej to go uspokajało. Z zamyślenia wyrwał ją niespokojny, przerywany oddech pacjenta. Postanowiła wypróbować to. Odetchnęła głęboko. Odrzuciła wszelkie negatywne emocje i usiadła przy nim. położyła mu delikatnie rękę na brzuchu. Przypomniała sobie, że Steve był wiecznie wesoły. Zaczęła ściszonym głosem opowiadać jakiś dowcip podśmiewywać się. To widocznie zadziałało. Sasza zaczął się uspokajać. Po raz pierwszy od wielu dni zapadł w spokojny sen.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro