Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

La bella Venezia


Venezia. La bella Venezia.

Tu się wszystko zaczęło i pewnie się skończy.
Była ciepła i duszna od prochowego dymu noc upojona karnawałowym szaleństwem. W powietrzu unosiły się dźwięki skocznej muzyki, radosne śmiechy i wybuchy sztucznych ogni. Wszyscy mieszkańcy i goście wylegli na ulice Wenecji w okazałych, czasem i dziwacznych strojach z barwnymi maskami na twarzach.

Na głównych ulicach i placach zorganizowano wiele zabaw dla bawiących się.
Domy stały puste, a ludzie stracili swą czujność upojeni zabawą i alkoholem.

Pomyślałem, że tym razem mi się powiedzie. Wszystko szło gładko. Zrobiłem nawet kilka udanych kursów z domów arystokratów do swej kryjówki. Znalazło się tam sporo cennych przedmiotów, które będę mógł z powodzeniem sprzedać u handlarzy tego typu dobrami.

Właśnie siedziałem na dachu jednego z budynków zawijając dobra, aby nie wypadły, kiedy będę schodził po ścianie. Podszedłem do krawędzi i zobaczyłem trzech mężczyzn w ciemnym ubraniu przypominającym sutannę klechy, napierających na wysokiego i bardzo szczupłego mężczyznę w białym renesansowym ubraniu. Zawahałem się chwilę, czy aby mu nie pomóc. Co prawda miałem tylko sztylet, ale gdybym uderzył z zaskoczenia, to może trafiłbym jednego i dał tym samym sposobność do ucieczki. Sam też był drapnął. Osiągnąłem w tym prawdziwe mistrzostwo, bo nie tak łatwo uciec i skryć się przed miejskimi strażnikami i rozwścieczonymi obrabowanymi. Zobaczyłem jak mężczyzna w bieli niemal przyparty do ściany przeciwległego budynku unosi w górę dłoń i gwiżdże przeciągle. Ten gwizd wydał mi się znajomy. Ten człowiek naśladował ptaka, tylko nie mogłem sobie przypomnieć, jakiego.

Nie dane mi było się nad tym głębiej zastanowić, gdyż z pozoru pustych uliczek i domów wyskoczyło czterech biało odzianych ludzi. Wyglądali prawie identycznie jak przyparty do muru. Rozległ się huk. Mocno czerwone fajerwerki rozerwały ciemność nocnego nieba przez chwilę rozświetlając ulice. Znów spojrzałem w dół. Trzech wojowniczych klechów złapało się za piersi. Po krótkiej chwili osunęli się na ziemię. Wzrokiem poszukałem nowo przybyłych. Stali nieruchomo, z wyciągniętymi rękoma, jak posągi. Trzymali małe pistolety, takie, jakich używają paniczykowie pojedynkując się o damę, a z ich cienkich luf unosił się szary dym. Renesansowy mężczyzna przywołał towarzyszy. Coś im szybko tłumaczył. Nie usłyszałem, co, bo huk coraz to nowych fajerwerków skutecznie zagłuszał ich głosy.

Wtedy jeden z nich obejrzał się i spojrzał w górę. Wystraszyłem się, że mnie zobaczył i też będą chcieli zabić, więc zerwałem się i pobiegłem w przeciwnym kierunku. Dachówki były śliskie od deszczu, który jak na złość zaczął padać. Większość swej uwagi poświęciłem utrzymaniu równowagi. Upadek z takiej wysokości mógłby się okazać śmiertelny. Przez chwilę zdawało mi się, że słyszę za sobą miękkie, szybkie kroki pościgu. Stanąłem. Obejrzałem się, ale nikogo nie za mną nie było, lub ten ktoś bardzo dobrze się skrył. Powoli i jak najciszej dotarłem za komin. Tam się ukryłem. Czekałem tam skulony, przemoknięty i zmarznięty do pierwszych godzin świtu. Nikt na mnie nie czyhał. Ostrożnie wróciłem do kryjówki, by ogrzać się i wysuszyć ubranie. Brało mnie na katar. Kichałem raz za razem i szybko zmieniałem odzienie. Rozpaliłem w kominku i odgrzałem sobie wczorajszy obiad.

Po tym skromnym posiłku zakopałem się w posłanie i zasnąłem od razu pocieszając się myślą, że może o to los się wreszcie do mnie uśmiechnął i nie będę już głodny i obdarty.

Następnego dnia sprzedałem kilka rzeczy. Dostałem za nie sporo pieniędzy, choć myślę, że kupiec i tak mnie oszukał na ich wartości. Jeszcze tego samego dnia poszedłem zrobić małe zakupy. Udałem się do jednego z tańszych sklepów i kupiłem sobie nowe, czyste ubranie.

Następnie zakupiłem trochę żywności, dwa talerze ;płaski i głęboki; kubek i komplet sztućców. Cóż za luksus. Już nie będę jadł palcami. Uradowany nowymi nabytkami wróciłem do mego schronienia. Cieszyłem się myślą, że już nie muszę kraść, by przeżyć. Muszę sprzedać większość rzeczy przed końcem karnawału, nim możni tego miasta otrzeźwieją i spostrzegą swe straty. Kiedy będą szukać swych zgub ja będę żył spokojnie za pieniądze z ich sprzedaży.

Piątego dnia ostatniego tygodnia karnawału trafiłem na dość dziwacznego kupca. Nie interesowały go zwykłe przedmioty, które były bardzo duzo warte, ale te, które wydały mi się najmniej wartościowe. Dziwny gust, ale oferował bardzo dużo pieniędzy za ich sprzedaż. To była oferta tak kusząca, że nie mogłem się oprzeć i sprzedałem mu wszystko, oprócz jednej rzeczy- małej, misternie rzeźbionej mizerykordii. Nie wiem dlaczego ją zachowałem. Po prostu nie mogłem się z nią rozstać. Za pozostałe rzeczy otrzymałem pokaźny majątek. Teraz mogłem żyć jak król. Miałem tyle pieniędzy, że nie wiedziałem, co z nimi zrobić.

Poszedłem, więc przejść się i przemyśleć to. Oczywiście przed wyjściem pieczołowicie ukryłem pieniądze. Jak to mówią: przezorny zawsze ubezpieczony.


Wędrowałem sobie po ulicach pięknej Wenecji przepełnionej barwnymi przebierańcami, kiedy wpadł mi do głowy pomysł. Wybuduję warsztat albo sklep. Tylko jaki? Usiadłem na ławeczce na przeciw bazyliki i zatopiłem się w rozmyślaniach.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro