Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 6 - Były dowódca

– Johnny, John! Wstawaj! – Donośny głos nad jego uchem momentalnie postawił go na nogi.

– Co... co się stało? – wymamrotał, rozglądając się po salonie.

– Zrobiłam zakupy! – krzyknęła z kuchni.

– Harry, nie krzycz... Moja głowa – wyjęczał, pocierając skronie. Krótko obcięta blondynka, wychyliła się zza framugi i zmierzyła brata poważnym wzrokiem.

– Wiem co ci pomoże na kaca – oświadczyła i znów zaszyła się w kuchni. Po kilku minutach wróciła dzierżąc w ręku dziwnie wyglądający napój.

– Wypij – poleciła, podając Johnowi szklankę z gęstą mazią.

– Co to jest? – zapytał, krzywiąc się na sam zapach.

– Nie ważne. Grunt, że działa. Stawia na nogi raz dwa.

– Nie wątpię. Już mam ochotę biec do łazienki – mruknął, przyglądając się napojowi.

– Nie gadaj, tylko pij. Do dna! – Harry przysunęła mu szklankę do twarzy.

– Chyba nie chcesz mnie otruć? – „W sumie, to byłbym ci wdzięczny" – dodał w myślach.

– Idiota z ciebie. Nie chcesz, to nie pij, ale łeb będzie cię bolał, a ja nie zamierzam być cicho – odparła, demonstracyjnie wyrywając mu szklankę i odstawiając ją na stolik z głośnym brzdękiem.

– Dobrze już – burknął, biorąc miksturę. Szybko połknął zawartość szklanki, krzywiąc się przy tym.
Harry z zadowoleniem obserwowała jego zmagania, po czym zabrała pustą szklankę i zaczęła buszować w lodówce, układając w niej przyniesione rzeczy.

John oblizał usta z niesmakiem i spojrzał na butelkę stojącą na stoliku. Była pełna do połowy. Wypił aż tyle i tego nie pamiętał?

– Harry, chodź na chwilę – zawołał ją chłodnym tonem. – Co to ma znaczyć? – dodał, kiedy stanęła obok kanapy.

– Co? Twoja szkocka, którą próbowałeś zapić smutki – odparła bez zawahania.

– Nie wypiłem aż tyle – rzucił zirytowany.

– Skąd wiesz? Ległeś na kanapie i spałeś pół dnia. Masz słabą głowę, braciszku.

– Za to ty jesteś w tym zahartowana – odparł, marszcząc brwi. Harry zacisnęła usta w wąską linię i spojrzała na niego wzrokiem, który momentalnie sprawił, że Johnowi zrobiło się głupio.

– Jeżeli zamierzasz się na mnie wyżywać, to znajdź sobie kogoś innego, bo ja nie będę tego słuchać – powiedziała z wyczuwalnym w głosie rozżaleniem i skierowała się do przedpokoju.

„Cudownie, jesteś skończonym dupkiem" – skarcił się w myślach.

– Harry! Zaczekaj! – Pobiegł za nią.

– Wiem, że to dla ciebie trudny czas, ale ochłoń trochę i wtedy zadzwoń – odrzekła, zakładając płaszcz. Naciągnęła kaptur na głowę i wyszła z mieszkania, zostawiając Johna samego w pustym domu.

***

Sherlock siedział skurczony w fotelu i przyciskał do piersi skrzypce, od czasu do czasu pociągając za ich struny. Chaotyczne dźwięki, które przez to powstawały, rozchodziły się po ogarniętym półmrokiem pokoju. Zamknął oczy i wsłuchał się w odgłos dudniącego o parapety deszczu. Wyraźny obraz pełnego złości i żalu Johna nie mógł zniknąć z jego głowy. Sentymenty, emocje, ludzkie słabości. Już wcześniej zdał sobie sprawę z tego, że go dopadły. John Watson to jego słabość. Słabość do Johna jest i będzie jego przekleństwem.
Postanowił skupić się na jedynej słusznej w tych okolicznościach myśli: Musi dopaść Moriarty'ego i Morana dla bezpieczeństwa kraju, dla zemsty, dla swojej własnej satysfakcji, ale przede wszystkim dla Johna.

***

Promienie porannego słońca wdzierały się przez okna, rozświetlając salon. Holmes otworzył oczy i namierzył wzrokiem brzęczący telefon.

– Mów – rzucił, spojrzawszy wcześniej na wyświetlacz.

Trochę kultury, Sherlocku. A gdzie "dzień dobry"? – W tonie Mycrofta wyczuł udawane rozczarowanie.

– Będzie dobry, jeśli masz coś istotnego dla sprawy – burknął, siadając w fotelu.

Mam. Znaleźliśmy Sholto. Niestety już nic nam nie powie. Powiesił się w lesie, koło Wisley. Samochód już czeka.

Zamiast odpowiedzi Sherlocka, usłyszał tylko szmery i stukot w słuchawce, a potem odgłosy ulicy.

Zadzwoń jak będziesz na miejscu – dodał. Odpowiedział mu sygnał zakończonego połączenia.

***

Sherlock wysiadł z auta i skierował się do ogrodzonego taśmą obszaru. Obok taśmy stał policjant pilnujący porządku. W środku lasy nie miał jednak zbyt dużo pracy, bo oprócz pary z psem, która znalazła zwłoki, nikt nie kręcił się w okolicy. Zobaczywszy zbliżającego się Holmesa, zatrzymał go gestem ręki.

– A pan dokąd?

Detektyw zmierzył go chłodnym spojrzeniem i machnął plakietką, zabraną kiedyś Lestrade'owi. Policjant wyglądał jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Sherlock nie czekał na jego reakcję. Wprawnie przeszedł pod taśmą i podszedł do ciała zapakowanego już w czarny worek.

– Pan Holmes, prawda? – Usłyszał nad sobą kobiecy głos. Zaprzestał analizowania zwłok i obrócił się w kierunku, z którego padło pytanie.

– Komisarz Nina Wright. Uprzedzono mnie, że pan przyjedzie.

Holmes wstał od ciała i otrzepał kolano z piasku.

– Znaleziono coś przy nim? – zapytał, nie siląc się na uprzejmości.

– Tak, list pożegnalny. Wygląda na to, że nie będzie miał pan dużo pracy. To samobójstwo.

Brunet spojrzał na komisarz z nieskrywaną pogardą.

– Zabójstwo – mruknął.

– Wszystko wygląda jednak na sam... – Sherlock przerwał jej, zirytowany brakiem kompetencji.

– Darujmy sobie tłumaczenie. Proszę pokazać mi ten list.

– Panie Holmes, jest tu pan, bo mnie o to poproszono, ale to nie oznacza, że nie mogę pana wyprosić.

Brunet westchnął głośno.

– Twierdzi pani, że to samobójstwo. Dlaczego były wojskowy miałby przyjść do lasu i powiesić się w takim miejscu? Skoro chciał się zabić, bardziej odpowiednie byłoby strzelenie sobie w głowę. Brak śladu kory pod paznokciami wskazuje, że nie dostał się na drzewo wpinając się, a nie widzę w pobliżu niczego co mogłoby posłużyć za podnóżek. Więc jakim magicznym sposobem dostał się tam – wskazał palcem na zwisający z konaru kawałek liny – przywiązał sznur i zeskoczył na dół, nie łamiąc sobie karku? Udusił się, wskazują na to wybroczyny na twarzy, przekrwione oczy i zasinienie na szyi. Kręgi są całe. Chce pani jeszcze coś dodać? Teoria o znikającej grabinie albo szybko rosnącym drzewie?

– Mógł... – zacisnęła usta, wbijając wzrok w ziemię. – List jest w radiowozie – powiedziała pokonanym tonem.

Holmes ignorując przybitą komisarz, podszedł do auta i wyjął leżącą na tylnym siedzeniu kartkę w foliowej torebce.

Przeszłość dopada każdego. Dłużej już nie mogę się przed nią chować. Wybacz.

Major J.S.

List zaadresowano do Johna.

– Kazał mu napisać list, więc musi mieć znaczenie. Co chciał przekazać? – mamrotał pod nosem, przechadzając się z kartką w tę i z powrotem. – Major J.S.... Użył inicjałów, ale dlaczego w liście pożegnalnym podpisał się tak oficjalnie, skoro łączyły go z Johnem bliskie relacje? – Podniósł list do światła i obejrzał dokładnie z każdej strony. Nic podejrzanego nie zrzuciło mu się jednak w oczy. Rozejrzał się po okolicy, ignorując śledzące go spojrzenia miejscowych policjantów.

– Skończył pan już? – Komisarz podeszła do wpatrzonego w ziemię detektywa.

– Tak – odparł krótko, nie odrywając wzroku od podłoża. Kobieta chciała powiedzieć coś jeszcze, ale nie zdążyła, gdyż Holmes obrócił się na pięcie i oddalił bez jakichkolwiek wyjaśnień.

– Panie Holmes! List! – krzyknęła za nim, kiedy uświadomiła sobie, że nie odłożył go na miejsce, ale było już za późno. Brunet zatrzasnął drzwi czarnego Lande Rovera, a auto ruszyło szybko, wzbijając w powietrze tuman kurzu.
Przez całą drogę powrotną Sherlock gapił się na opieczętowany folią kawałek papieru, układając w głowie spostrzeżenia i wnioski.

„Zatarty ślad opon, 16 Freelander, napęd 4 na 4... Nieistotne.
Lina pleciona, nylonowa... Nieistotne.
Przybliżony czas zgonu – 18 godzin temu.
Papier produkcji francuskiej, list pisany wiecznym piórem, stalówka prosta ok. 1 mm. Atrament Parkera. Charakter pisma zgodny z oryginałem..."

***

W brązowym blacie baru odbijało się światło słoneczne, wpadające przez duże okna. John zamieszał resztkami piwa w kuflu i wrócił wzrokiem do siedzącego obok Mike'a.

– Jeszcze raz dzięki, że przyszedłeś.

– Nie ma za co. Jeśli chcesz o czymś pogadać...?

– Nie, nie. Piwo i twoje towarzystwo w zupełności mi wystarczy.

– To co się stało to... Chciałbym ci jakoś pomóc.

– Naprawdę Mike, napij się ze mną i porozmawiaj o wczorajszym meczu. Nic więcej nie chcę.

– Dobra, jasne. – Stamford skinął na barmana, który dolał im piwa.

– Nie sądziłem, że jestem idealnym kompanem do picia, ale miło mi, że mnie wybrałeś.

– Jesteś bardzo uprzejmy, ale siedzenie w barze z zrzędliwy żałobnikiem, w podłym humorze i z niebywale rozwijającym się talentem do kłócenia się ze wszystkimi, to chyba nie najlepszy sposób spędzania wolnego popołudnia.

– Ze mną się jeszcze nie pokłóciłeś.

– Tylko dlatego, że od pół godziny zamieniliśmy ze sobą ze trzy zdania.

– Cóż, fakt, ale kumplowi się nie odmawia – zaśmiał się Mike.

– Dobrze, że mam takiego kolegę jak ty, bo mój najlepszy przyjaciel okazał się zakłamanym dupkiem.

– Mówisz o Sherlocku?

– Taa, a kto inny jest egoistycznym, pozbawionym uczuć, przemądrzałym, zadufanym w sobie kretynem.

– Widzę, że mieliście ostre spięcie. Nie wiem czy powinienem pytać, ale co się stało?

– Chcesz wiedzieć co się stało? Moja żona i dziecko nie żyją i to jego wina. – Stamford uniósł brwi w zdziwieniu.

– Wspaniały, genialny Sherlock Holmes – prychnął. – Obiecał, że będzie nas chronił, że zrobi wszystko co w jego mocy, aby były bezpieczne i co? Nie uratował ich! Ratuje tylu przeciętnych ludzi, rozwiązuje najtrudniejsze sprawy, a nie potrafił zapobiec jej śmierci.

– John, nie zrozum mnie źle, ale on jest tylko człowiekiem.

– O nie, on jest pieprzonym Sherlockiem Holmesem! Powinien je uratować! – wykrzyczał, przyciągając uwagę siedzącej przy stoliku obok pary i barmana, który zerkał w jego stronę od czasu do czasu, kontrolując czy nie szykuje się rozróba. Napotkawszy gniewny wzrok Johna, wrócił do wycierania szklanki.
– Ja powinienem – dodał cicho z żalem w głosie. Wlepił smutne spojrzenie w kufel pełen piwa. – Zawiodłem je. Powinienem być przy niej, co ze mnie za mąż? – jęknął, upiwszy łyk trunku.

– To nie twoja wina. – Mike poklepał go po ramieniu w geście wsparcia. John nie odpowiedział, skrzywiwszy się jakby coś go zabolało.

– Nie umiałem uratować osób, które były dla mnie najważniejsze. Jestem beznadziejny – wymamrotał do kufla i pociągnął kolejny łyk.

– Nie mogłeś tego przewidzieć, ani temu zapobiec. Nie możesz się obwiniać. – Obrzucił Watsona zmartwionym spojrzeniem, po czym dodał spoglądając na piwo: – Myślę, że na dziś wystarczy.

– Przepraszam – odparł blondyn zrezygnowanym tonem. – Przepraszam, że musiałeś tego słuchać. Poniosło mnie. Już mi przeszło – dodał, przecierając ręką twarz.

– Słuchaj, powinieneś jechać do domu i trochę się przespać. Wyglądasz jakbyś był na nogach od co najmniej dwudziestu czterech godzin. – Zerknął na zegarek. – Cholera. Muszę już iść. Żona mnie zabije, jeśli się spóźnię na obiad u teściów. Poradzisz sobie?

– Jasne – mruknął, dopijając resztkę piwa.

– Jak coś, to dzwoń – odrzekł Mike i ścisnął ramię Watsona pokrzepiająco. Wziął kurtkę z krzesła i zarzucił na siebie, oglądając się przez ramię na skurczonego przy barze Johna, który wpatrywał się przybitym wzrokiem w blat. Westchnął cicho i otworzył drzwi.
Na zewnątrz rozpętała się ulewa, więc usilnie próbował otworzyć parasolkę, która się zacięła. Po kilku próbach, w końcu mu się udało. Odwrócił się, aby ruszyć w obranym kierunku, kiedy wpadł na niego zakapturzony mężczyzna. Mike zachwiał się, poczuwszy kujący ból w szyi. Musiał coś nadciągnąć w czasie zderzenia z nieznajomym, pomyślał. Mężczyzna w kapturze rzucił niewyraźne przeprosiny i oddalił się szybkim krokiem w przeciwnym kierunku. Stamford ruszył do samochodu zaparkowanego w pobliżu, kiedy usłyszał wibrującą w kieszeni komórkę. Na ekranie wyświetlił się nieznany numer.

~~~~~~

Mam nadzieję, że się Wam spodoba. ^^

Komentujcie śmiało!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro