Rozdział 5 - Czarne parasole
John siedział na kanapie i oglądał wiadomości, a raczej wpatrywał się w telewizor, gdyż nie mógł skupić się na słowach reportera, kiedy monotonie tę przerwał dzwonek do drzwi.
***
Detektyw wparował do gabinetu, nie zważając na głośne protesty sekretarki.
Mycroft podniósł wzrok znad przeglądanych właśnie dokumentów i spojrzał na brata.
– Jednak postanowiłeś się do mnie pofatygować – stwierdził z wyczuwalną satysfakcją w głosie. Brunet podszedł do dużego, dębowego biurka.
– Gdzie go masz? – rzucił zirytowanym tonem.
– Po co te nerwy, braciszku? – zapytał ze stoickim spokojem. W tym samym momencie do pokoju wpadło dwóch barczystych mężczyzn i błyskawicznie doskoczyło do Sherlocka. Zanim jednak zdążyli złapać go z zamiarem wyprowadzenia, Mycroft zastopował ich gestem ręki.
– W porządku – odezwał się do strażników, którzy lekko speszeni brakiem szybszej reakcji na wtargnięcie intruza, wyszli z gabinetu.
– Musisz zainwestować w lepszą ochronę – odgryzł się młodszy Holmes.
– Kulturalnie byłoby się zapowiedzieć, drogi bracie – odparł, spoglądając w papiery rozłożone na biurku.
– Potrzebuję strzykawki, a nie twoich moralizatorskich nauk.
– Dowód numer 1 – mruknął Mycroft, przerzucając kilka kartek z jednego stosu na drugi. – Nie ma takiej potrzeby. Został już przeanalizowany.
– Na jednym ze zdjęć widać zarys jakiegoś kształtu, prawdopodobnie to napis. Ujawnił się pod wpływem ciepła, gdy jeden z policjantów trzymał ją przez chwilę, oglądając. Muszę się jej przyjrzeć dokładnie, żeby ustalić co to za tekst.
Mycroft ostentacyjnie podsunął mu jeden z dokumentów.
– Już to sprawdziłem – odrzekł. Sherlock wziął do ręki kartkę i szybko przebiegł po niej wzrokiem.
– In Arduis Fidelis – przeczytał.
– Wierny w nieszczęściu – przetłumaczył straszy z Holmesów. – Dewiza kapitana Watsona, nieprawdaż?
Sherlock przymarszczył brwi. Oczywiście Mycroft musiał pokazać, że jest lepszy, ale nie to jest teraz istotne, pomyślał.
– To wskazówka kto będzie kolejną ofiarą – stwierdził profesjonalnie.
– John jest bezpieczny. Ubezpiecza go pięciu agentów.
Sherlock posłał mu pełne wyrzutów spojrzenie.
– Mary też miała być bezpieczna.
– Poinformuję cię o wynikach – odparł, ignorując ostatnie słowa brata.
– Radziłbym poszukać w pierwszej kolejności majora Jamesa Sholto.
– Dowódca Johna, który ubarwił jego wesele – powiedział z minimalnym uśmieszkiem. – Tak, jest priorytetowym celem.
Brunet przewrócił oczami, w duchu pragnąc już zakończyć konwersację i wyjść.
– Jak widzisz mam wszystko pod kontrolą, więc nie komplikuj sprawy i zajmij się życiem osobistym.
– Nie mam życia osobistego. Przez ciebie jego namiastka legła w gruzach – parsknął ze złością.
– Nie dramatyzuj, braciszku. – Młodszy z Holmesów obrzucił go gniewnym spojrzeniem i ruszył do drzwi.
– Wierny w nieszczęściu – dodał Mycroft, gdy Sherlock był już przy drzwiach. W odpowiedzi usłyszał tylko głośne trzaśnięcie.
***
W progu stał kurier z paczką w rękach.
– Pan John Watson?
– Tak.
– To dla pana – odparł, wręczając mu pakunek.
– Ale ja niczego nie zamawiałem.
– Przesyłka jest opłacona.
John spojrzał na pudełko. Brak nadawcy, tylko jego imię i nazwisko napisane czarnym markerem na tekturze, a pod spodem mniejszymi literami jego adres.
– Od kogo ta paczka? – zapytał kuriera. Chłopak wzruszył ramionami.
– Przykro mi, ale nie wiem. Ja tylko dostarczam. Życzę miłego dnia – odparł i odszedł szybkim krokiem, zerkając na zegarek.
Watson przypatrywał się chwilę pakunkowi.
„Nic nie tyka, więc może nie wylecę w powietrze" – pomyślał, zamykając za sobą drzwi.
Rozciął ostrożnie taśmę klejącą i podniósł tekturowe wieczko. W środku znajdowało się zafoliowane ludzkie serce. Obok mała karteczka i gałązka lawendy. John skrzywił się na widok nieoczekiwanego podarku. Wyjął kartkę i rozchylił, aby przeczytać co jest w środku.
Moje kondolencje.
M.
Zmarszczył czoło, czując, że ogarnia go wściekłość. Zmiął papier w dłoni i rzucił na podłogę. Wziął dwa głębsze oddechy i spojrzał na leżący w paczce organ. Łudził się, że może to tylko świńskie serce, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się nie miał wątpliwości, że kiedyś należało do człowieka. Zauważył, że z lewej strony było lekko nadpalone.
Sięgnął po telefon i wybrał numer.
– Cześć, Greg. Przed chwilą dostałem nietypową paczkę i przydałaby mi się twoja pomoc oraz ekipa policyjnych techników.
***
– Obiekt odebrał paczkę – powiedział mężczyzna, siedzący w zaparkowanym niedaleko domu Watsona aucie.
– Zabezpieczyć i przejąć. – Usłyszał w odpowiedzi, przez słuchawkę w uchu.
– Tak jest, sir.
– Co z kurierem?
– Potwierdzam, że został już zatrzymany.
***
5 dni później
– Tak, rozumiem... Nie. Nie twoja sprawa, Mycroft. – Nie słuchał dłużej wywodu swojego brata i rozłączył się. Telefon rzucił na ławę, a sam opadł na kanapę. Wpatrywanie się w jej oparcie przerwała pani Hudson, która weszła do pokoju. Omiotła szybko wzrokiem leżącego tyłem do niej bruneta. Nieład na jego głowie wskazywał, że na pewno się nie czesał. Wyglądał jakby dopiero co wstał, gdyż oprócz sterczących na wszystkie strony loków, wskazywały na to spodnie od piżamy, wymięty podkoszulek i zwisający częściowo na podłogę szlafrok.
– Jeszcze niegotowy? – zapytała, stając przy kanapie.
– Na co? – mruknął, nie racząc się nawet odwrócić.
– Żartujesz sobie? Dziś jest pogrzeb Mary.
– A, to.
– Chyba nie chcesz tak iść? Ubieraj się.
– Nigdzie nie jadę – odparł stanowczo i owinął się szlafrokiem.
– Jak to nie jedziesz? Zamówiłam już taksówkę.
– Nie jestem zainteresowany, a za taksówkę pani oddam.
– Sherlocku Holmesie, masz natychmiast się podnieść i wyszykować! – Pani Hudson potrafiła być stanowcza i przekonująca. Holmes odwrócił się i spojrzał na ubraną w czarną garsonkę starszą panią. Jej mina wskazywała, że nie zamierza się powtarzać.
– Nie sądzę, żeby John chciał mnie widzieć – odparł, widząc że nie odpuści. Westchnęła i usiadła na skraju kanapy.
– Nie wiem co ci dokładnie powiedział, ale ludzie mówią w emocjach różne rzeczy, których potem żałują.
– On wyraził się jasno i nie sadzę, żeby powiedział to bez zastanowienia.
– A jeśli się mylisz? Trzeba dać sobie szansę. Kto jak kto, ale Sherlock Holmes nie poddaje się tak łatwo, nieprawdaż?
Detektyw spojrzał na nią z czającym się w oczach zastanowieniem.
– Oczywiście, że nie – odparł stanowczo.
– W takim razie, czekam na dole. Mamy mało czasu.
Kiedy znikła za drzwiami, podniósł się i skierował do sypialni.
Może rzeczywiście ma ona rację i tym razem się pomylił. Nie powinien się poddawać, to do niego nie podobne. Przecież zawsze jest cień nadziei. Mała szansa, że wszystko wróci do normy. On i John tak jak za dawnych czasów. Razem przeciwko światu.
Otworzył szafę i wybrał odpowiedni garnitur.
„To się nie uda." – Ta myśl rozbrzmiewała mu w głowie, przygniatając cząstkę nadziei, która tliła się w głębi. Wbrew logice i własnym myślą, zszedł jednak na dół i dołączył do pani Hudson.
Przejechali drogę w milczeniu. Wszyscy byli już na miejscu. Pani Hudson posłała Sherlockowi krzepiący uśmiech i podeszli do reszty zebranych. Spóźnili się na mszę, co Holmes przyjął z ulgą. Zdążyli na sam pochówek. Zaczynało kropić. Śnieg z deszczem uprzykrzał zebranym ceremonię. Mimo zachęt ze strony pani Hudson, Sherlock postanowił pozostać z boku. Zebrani zaczęli się rozchodzić, czarne parasole rozpierzchły się po cmentarzu. Koło świeżo wykopanego grobu stała już tylko jedna osoba.
John wpatrywał się w rozmoczoną ziemię. Nie przyjął oferowanej mu parasolki, pozwalając zimnym kroplom spływać po twarzy.
Holmes stał z tyłu, rozważając odwrót, gdy pani Hudson dla otuchy poklepała go po plecach.
– No dalej. Idź z nim porozmawiać.
Brunet popatrzył jej w oczy. Chciałby mieć tyle optymizmu co ona, ale wiedział, że nie jest w stanie oszukać faktów. Zrobił w końcu pierwszy krok i po kilkunastu kolejnych stał obok Watsona.
Czarne płótno przykryło niebo nad nimi, blokując zmieszane z deszczem płatki śniegu. John zacisnął szczękę. „Sherlock..." – przemknęło mu w myślach.
Detektyw stał chwilę w milczeniu. Nienawidził sytuacji, gdy brakowało mu słów. Przecież zawsze wiedział co powiedzieć. Czemu teraz nie potrafił wydusić z siebie nic, poza:
– John.
– Po co przyszedłeś? – zapytał cicho blondyn.
– Ja... Sądzę, że powinniśmy sobie wszystko wyjaśnić. Wtedy byłeś zdenerwowany i rozżalony, nie myślałeś trzeźwo. – Holmes zerknął na Watsona. Ten zdawał się skurczyć na deszczu, jego zamglone oczy pociemniały, kiedy na niego spojrzał.
– Jak możesz? – wysyczał. – Co mamy sobie wytłumaczyć? Co wspaniałomyślnego chcesz mi powiedzieć? Że taki był plan, że to było nieuniknione, że mimo starań coś poszło nie tak?
Holmes zmarszczył brwi w wyrazie skupienia. Nie najlepiej zaczął. Powinien powiedzieć, że mu przykro, tak się robi w takich sytuacjach. Skarcił się za to w myślach.
– Gdybym tylko wiedział, zrobiłbym wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Przykro mi.
– Przykro? Zdaje mi się, że wcale nie jest ci przykro. Nie tego chciałeś?
– Oczywiście, że nie! Nigdy nie chciałem, żeby coś stało się Mary. Jeżeli mam być szczery, to nie byłem zachwycony faktem, że się z nią żenisz, ale zaakceptowałem to skoro byłeś z nią szczęśliwy.
– Och, dziękuję za przyzwolenie, Sherlocku.
– Najlepiej będzie, jeśli wrócisz na Baker Street. Twój dom nie jesteś bezpieczny, do tego w tym stanie nie powinieneś być sam. Tak będzie mi łatwiej mieć wszystko na oku. – Holmes spojrzał na grób Mary. Woda spływała powoli po szarym granicie. Watson cofnął się krok w tył, wychodząc spod parasola, który trzymał detektyw.
– Pieprzony, samolubny drań! Zawsze wszystko musi być po twojemu, ale tak się składa, że przejrzałem na oczy i nie zamierzam brnąć w to od nowa. Jeżeli Moriarty i jego ludzie zamierzają po mnie przyjść, to proszę bardzo. Mam to gdzieś! – Wziął głębszy oddech, po czym dodał:
– A tak dla ścisłości nie jestem rzeczą i nigdy nie byłem „twój". – Odwrócił się energicznie i szybkim krokiem oddalił się w stronę głównej alei. Sherlock patrzył jak jego sylwetka znika za drzewami. Złożył parasol i zerknął raz jeszcze na szary nagrobek.
– Muszę go chronić, nawet jeśli on tego nie chce. Zgodziłabyś się ze mną, prawda? – powiedział cicho, moment później stwierdzając w myślach, że zachowuje się niedorzecznie i chyba zaczyna wariować, skoro zadaje pytanie zimnemu nagrobkowi. Wolnym krokiem skierował się na główną aleję, do wyjścia. Pani Hudson czekała na niego w taksówce. Gdy zobaczyła jak John szybko wychodzi z cmentarza, zaczęła szukać wzrokiem Sherlocka. Ten zjawił się kilka minut później. Cały przemoczony, wyglądał jak swój własny cień. Pani Hudson otworzyła drzwi i zawołała go, kiedy mijał taksówkę jak zwykle głęboko zamyślony.
– Sherlocku! Tutaj. – Zamachała do niego i przesunęła się w bok, robiąc mu miejsce. Holmes bez słowa wsiadł do środka i od razu wlepił wzrok w okno, za którym przesuwał się smutny, zimowy krajobraz Londynu, kiedy taksówka ruszyła na Baker Street.
***
John trzasnął drzwiami i rzucił mokrą kurtkę na wieszak. Po drodze do kanapy zabrał butelkę szkockiej i szklankę. Nalał sobie porządną ilość i wypił dwoma haustami. Po opróżnieniu jednej trzeciej butelki, wsparł głowę o oparcie i przyglądał się zapłakanym oknom salonu, dopóki nie zmorzył go sen.
~~~~~~
Angstowania ciąg dalszy.
Mam nadzieję, że rozdział się Wam podoba. ^^ Jeśli tak, to pozostawicie po sobie ślad. ;)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro