Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8 - O jeden kufel za dużo

Inspektor zaparkował auto i obaj udali się do budynku, z wiszącym nad drzwiami szyldem „Lowlander". Pierwszy próg baru przestąpił Lestrade i od razu dostrzegł Johna chrapiącego przy barze. Sherlock stanął w połowie drogi, czekając na działania ze strony Grega.

– John? Hej, John! Obudź się. – Potrząsnął doktora za ramię, aby wzmocnić efekt. W odpowiedzi usłyszał niewyraźne bełkotanie, które brzmiało jak: Eszcze troche, mamo. Gdyby nie fakt, że mieli zapobiec morderstwu, byłaby to zabawna sytuacja, pomyślał. Ponowił próbę obudzenia Watsona.

– Co? Cocosie stało? – wychrypiał blondyn, podnosząc głowę z nad blatu. Błądzący wzrok napotkał twarz inspektora. – Greg? Co? Gdzie? – Przetarł ręką twarz, starając się opanować zamglony obraz pomieszczenia. W skupieniu na słowach inspektora nie pomagało też nieprzyjemne łupanie w głowie.

– Ale się zaprawiłeś – odparł Lestrade i zerknął przez ramię na Holmesa. Ten jednak nie miał zamiaru mu pomagać. Przypatrywał się wszystkiemu z bezpiecznej odległości. – John, słyszysz mnie? – dodał.

– Ummyy – mruknął blondyn, pocierając skronie.

– Jesteś w barze. Trochę przesadziłeś z piwem – odparł, przyglądając się zmarnowanemu Watsonowi, który mruknął coś w odpowiedzi.

– Sherlock, o co tu chodzi? Co z tym Stamfordem? – zwrócił się do detektywa. Ten jednak nie zdążył odpowiedzieć, bo dopadł go gniewny wzrok Johna.

– Ty, Ty! – wybełkotał blondyn, podnosząc się gwałtownie z krzesła, przez co o mały włos się nie przewrócił.

– Łoł, John. Spokojnie – odezwał się Greg, asekurując blondyna, który odzyskał równowagę i chwiejnym krokiem zbliżył się do Sherlocka.

– Czego eszcze chcesz?! – rzucił ostro, marszcząc brwi.

Holmes wziął głębszy oddech, po czym spojrzał na Lestrade'a, który wzruszył ramionami i zajął się uregulowaniem rachunku.

– Proszę go zabrać, nie chce tu żadnej awantury – oznajmił barman, przyjmując należność od inspektora.

– Jasne, już nas nie ma – odparł Greg i szybko doszedł do Johna, wpatrzonego wściekle w Holmesa, który nie odezwał się do tej pory ani słowem.

– No, idziemy – zwrócił się do blondyna, chwytając go pod ramię i wyprowadzając z baru. Holmes przytrzymał im drzwi i wyszli na zewnątrz. Rześkie powietrze od razu ocuciło Watsona, który przymknął oczy czując, że robi mu się niedobrze.

– Dobra, poczekajcie tutaj, a ja idę po samochód. Tylko mi się nie pozabijajcie do tego czasu – rzucił inspektor, zerkając na nich przez ramię i zniknął za rogiem.

Holmes udawał, że patrzy przed siebie, ale kątem oka zerkał na Johna, który oparł ręce na udach i zaciągnął się chłodnym powietrzem.

– Czego chcesz? – powtórzył blondyn już wyraźniej.

– Chodzi o sprawę – zaczął Sherlock.

– No tak, oczywiście! Sprawa, tylko to się dla ciebie liczy – odparł gniewnym tonem, wymachując przy tym żywo rękami. – Pewnie... Czego ja się spodziewałem? – wymamrotał pod nosem ostatnie słowa.

– A dokładniej rzecz biorąc o Stamforda. Widziałeś się z nim dzisiaj, kiedy to było? Zauważyłeś coś podejrzanego?

– Daj mi spokój. Nie wiem. Nie pamiętam.

– Porwali go. Jeśli nie znajdziemy go za – spojrzał na zegarek – pięćdziesiąt trzy minuty, umrze.

John popatrzył na Holmesa bardziej przytomnym wzrokiem.

– Co? Jak to? – odparł zdziwiony.

– Lepiej sobie przypomnij, John.

Watson zmarszczył czoło, starając się skupić.

– Chyba wtedy zaczęło padać. Może to było wpół do drugiej jak wyszedł, ale nie jestem pewien – odpowiedział, zerkając na bruneta, który klikał coś szybko na komórce. – Dlaczego to zrobili? Czemu Mike? – zapytał, otrzeźwiawszy nieco.

Holmes schował komórkę do kieszeni i spojrzał na Johna analizującym wzrokiem.

– Nie wiem – odrzekł po chwili ciszy.

– Nie wiesz? Ty nie wiesz? – Zdziwił się Watson.

– Nie jestem wróżką i nie czytam ludziom w myślach. Zresztą motyw na razie jest nieistotny.

„Mnie się tam zdaję, że czytasz" – przemknęło Watsonowi po głowie.

– Mary, teraz Mike. Przecież to mój kolega? Co on niby ma wspólnego z Moriartym? – powiedział na głos.

Holmes uniósł wzrok, spoglądając na zachmurzone niebo. „Wypalę ci serce". – Rozbrzmiał mu w głowie złowieszczy głos Moriarty'ego.

– I Sholto.

– Słucham?

– Major James Sholto, nie żyje.

John zastygł w bezruchu.

– Przykro mi, że dowiadujesz się w taki sposób.

– Boże, jak?! To też jego sprawka, prawda? – Przejechał ręką po włosach.

Sherlock przytaknął. Blondyn odetchnął głębiej kilkukrotnie, czując, że znów zbiera mu się na mdłości.

– Nie rozumiem, czemu on? – zapytał przybitym głosem.

– Nie wiem – powtórzył brunet, wlepiając wzrok w kałużę na chodniku. – Teraz trzeba uratować Stamforda, zanim będzie za późno – dodał.

– Taa, musimy go znaleźć. Żywego – potwierdził Watson.

– Ja muszę. Ty jedziesz do domu – stwierdził chłodno.

– Chyba kpisz? Nie mam zamiaru pozwolić, żeby ten szaleniec zabił mi kolegę – prychnął John.

– Bez obaw. Nie zabije.

– Czyżby? Tak jak Mary, co? – rzucił wściekle, świdrując go rozżalonym wzrokiem.

– Chciałbym, żeby to skończyło się inaczej, ale to już przeszłość, John. Życie toczy się dalej.

– No jasne, pozbawiony serca dupku! Przecież to nie była twoja żona i dziecko, więc dlaczego miałbyś się przejąć.

– Muszę ci przypomnieć, że Mary nie była zwykłą, niewinną pielęgniarką, John. Miała wielu wrogów, była świetnie wyszkolonym zabójcą.

– Sugerujesz, że zasłużyła sobie na to, że to jej wina, że nie żyje?! – wykrzyczał, zaciskając pięści.

– Nie. Chce powiedzieć, że skoro ona nie dała rady, to ty byś jej nie uratował – westchnął, spoglądając na podjeżdżający samochód Lestrade'a. John przełknął ślinę i w milczeniu wsiadł do auta. Holmes zajął miejsce obok.

– No to dokąd? – zapytał Greg, odwracając się do Holmesa.

– Ostatnie logowanie telefonu Stamforda miało miejsce na Tavistock Place, dziesięć minut drogi stąd – odparł, spoglądając w ekran telefonu. – Jedź w tamtym kierunku – nakazał.

John oparł głowę o szybę i zacisnął szczękę.
„Jak to się stało, że znowu siedzę obok Sherlocka? Może powinienem jechać do domu? Niee... Nie mogę. Nie chcę... Dlaczego Mike? Moja głowa..." – Pytania kłębiły się coraz liczniej, a skronie pulsowały tępym bólem.

***

Taksówka zatrzymała się przed starym budynkiem, ogrodzonym biało–czerwoną, ostrzegawczą taśmą. Mike wysiadł z auta i stanął przed dużymi, drewnianymi drzwiami, nad którymi rozciągał się niekompletny napis: OTE CHAP DE LAVND. Po brakujących literach pozostały tylko otwory w ścianie i ślady jaśniejszej farby na elewacji.

– Proszę za mną, panie Stamford. – Usłyszał za sobą męski głos, ale inny niż ten, który rozmawiał z nim przez telefon. Mike wzdrygnął się zaskoczony obecnością ubranego na czarno mężczyzny, który stanowczo pchnął go w stronę drzwi. Otworzyły się z przeciągłym skrzypnięciem i weszli do środka. Przez zabite deskami okna nie wpadało zbyt dużo światła, więc we wnętrzu było nieprzyjemnie zimno i ciemno. Mężczyzna zapalił latarkę i nakazał Stamfordowi iść w wyznaczonym kierunku. Mike z trudem wspiął się po schodach na miękkich noga i przeszedł korytarzem kilka metrów.

– Tutaj – odezwał się mężczyzna i pchnął drzwi do jednego z licznych w budynku pokoi. – Siadaj – wskazał Mike'owi proste, drewniane krzesło, ustawione przy małym stoliku pod oknem. W pokoju było jasno, gdyż na piętrze okna nie były zasłonięte. Stamford posłusznie usiadł, czując że robi mu się słabo. Mężczyzna podszedł do niego od tyłu i związał mu ręce za oparciem, po czym wyjął z kieszeni komórkę i położył na stoliku przed nim. Nagle telefon odezwał się rytmiczną melodią „The boys back in town". Po wciśnięciu zielonego przycisku, Mike usłyszał znajomy głos.

– Witam ponownie, panie Stamford. Mam nadzieję, że wygodnie się pan rozsiadł, bo chwilę zostanie w tej pozycji.

– Kim wy jesteście? – zapytał łamiącym się głosem, spoglądając na mężczyznę, który go tu przyprowadził. Ten milczał jednak z pokerowym wyrazem twarzy, poprawiając sobie – jakby specjalnie – pistolet, wystający zza skórzanej kurtki.

– To zupełnie nieistotne. W pańskiej sytuacji bardziej słuszne było by pytanie: Dlaczego to robicie?

– Dlaczego? – powtórzył za rozmówcą.

– Kluczem do wszystkich odpowiedzi jest Sherlock Holmes.

– Sherlock? – jęknął Mike.

– Zdziwiony?

– Czemu ja?

– Przykro mi, ale jesteś tylko pionkiem w grze. Małą przynętą na grubego zwierza. Nie bierz tego do siebie, takie są reguły gry. Jeżeli Holmes zdąży, masz szansę.

– Co się ze mną stanie? – prawie wyszeptał pytanie, nie będąc w stanie odezwać się głośniej.

– Za sześćdziesiąt minut nastąpi obrzęk płuc i krtani, zaczniesz się dusić, aż w końcu twoje serce się zatrzyma. Pewnie ciekawi cię jak? Otóż przypadkowy przechodzień na ulicy przed barem to byłem ja, a ta mała kropeczka na szyi, to ślad po igle z pewnym mało przyjemnym środkiem, który właśnie rozchodzi się po twoim ciele.

Mike jęknął tylko, a świat zawirował mu przed oczami.

~~~~~~

Tak, John i Sherlock wreszcie się spotykają <fala>, ale jeszcze się nie godzą. <no i po fali>

Mam nadzieję, że rozdział może być. Komentarze mile widziane. ^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro