Przeznaczenie Boże #3
Poczuł chłód na ciele. Po plecach przeszedł mu nieprzyjemny dreszcz. Otworzył oczy a tam istna ciemność. Rozejrzał się ale jedyne co widział to mrok i mgła. Okropny smród rozkładających się zwłok był kolejnym powodem jego niepokoju. Po chwili dopiero zrozumiał, że znajduje się w kałuży wody. A może to nie była woda? Wolał nie wiedzieć.
Czuł się tam jak niewidomy, cisza była tak głęboka, że był w stanie usłyszeć przepływ własnej krwi. Jedyne co do niego docierało to tafla wody i smród. Mocny, odurzający zapach zwłok. Poczuł, że nie ma wyboru, szedł za zapachem.
Zapach nie był ostry, ale był. Ciemność go przytłaczała, cisza niepokoiła, zapach przerażał a odczucie wody zamrażało mu krew w żyłach.
Cisza została przerwana kiedy smród się pogłębił. Kiedy był coraz bliżej źródła usłyszał za sobą śmiech, nie, wiele śmiechów. Różnych demonów. Drwiły z niego, a on przyspieszył. Chciał szybciej być u celu a zdać się musiał tylko na swój węch.
Serce biło szybciej, oddech przyspieszył. Jego nogi prawie biegły, zapach był mocniejszy, śmiechy głośniejsze. Goniły go, prawie go miały, te wszystkie drwiny i szpetne uśmiechy równie szpetnych demonów. Zapach się nasilił, a on zobaczył.
Zobaczył źródło zapachu, a jego źródłem był jego podopieczny. Wtedy śmiechy zamilkły, był tylko on i jego podopieczny. Padł na kolana, przerażony. Ciało z wielką wciąż krwawiącą raną na ramieniu. Jego oczy były otwarte, usta lekko rozchylone a skóra blada.
Teraz już wiedział, że to nie jest tylko woda.
Złapał jego bladą rękę ze łzami w oczach, ścisnął ją poczuł jak coś w nim pęka. Zabił go, nie uratował go. Trzymał jego dłoń, płacząc i krztusząc się własnymi łzami.
Spojrzał na niego, spojrzał w jego martwe oczy. Te oczy, które nagle przekierowały się na bruneta.
Ten otworzył szerzej oczy, wciąż utrzymując kontakt wzrokowy z trupem. Po chwili ten sam trup chwycił go za ręke lekko się podnosząc. W tamtym momencie śmiechy wróciły.
Sherlock prawie krzyknął, on był martwy!
— Sherlock... dlaczego mnie nie uratowałeś? — powiedział słabym głosem nieboszczyk.
— Ja... John... ja nie miałem wyboru, John... Nie miałem wyboru! — wykrzyczał przerażony, czując dreszcze na całym ciele.
— Sherlock, zabij mnie — powiedział, wyjmując z pasa rewolwerowiec i wtykając go do ręki przyjaciela.— Zabij mnie, Sherlock, zakończ to, zakończ mój ból... — powiedział, krztusząc się krwią.
Sherlock niechętnie wziął do ręki rewolwerowiec (bardziej ten został mu wciśnięty) chociaż nie miał zamiaru nic z nim zrobić.
— Ja- ja nie mogę! — powiedział, patrząc w jego oczy.
— Zrób to do jasnej cholery! Zakończ to! Musisz to zakończyć! — krzyczał, ściskając mocniej ręke Holmesa.
Pistolet wystrzelił. Brunet nawet nie wiedział czy to on nacisnął spust. Przyjaciel go puścił a śmiechy znowu zamilkły. John opadł a krew podwoiła się. Pistolet wypadł mu z ręki a ten nie wiedział co robić. Ciało zniknęło jak gdyby nigdy nic.
***
Na plecach poczuł dotyk, przez całe ciało przeszedł dreszcz. Odwrócił się a za nim mężczyzna, jego największy strach.
Stojący za nim uśmiechnął się, a jego uśmiech był paskudny, bardziej okropny niż jego charakter. Jego czarne włosy wtapiały się w mrok. Ten podał ręke Sherlockowi, którą ten niechętnie chwycił i wstał.
— Witaj, Sherlocku. Jestem... — przerwano mu.
— Lucyferem, wiem. Przybierasz postać osoby której najbardziej się nienawidzi, a to tu jest piekłem czyli nasz największy koszmar w pętli. Nieskończenie zapętlony koszmar — powiedział, mrużąc oczy. Z poprzedniego szoku i smutku jego emocje przeobraziły się w obojętność. Psychopatyczne oczy demona otworzyły się szerzej.
— Jaśnie anioł nie głupi a upadły — powiedział, chowając ręce do swojego zawsze idealnie dopasowanego garnituru. — Powiedz mi, kogo widzisz? Kogo najbardziej nienawidzisz?
— Aktualnie? Siebie, widzę siebie.
— Ciekawie... — powiedział Lucyfer, przysuwając się do Holmesa. — Czemu?
— Bo go zawiodłem... zawiodłem mojego podopiecznego, ten chory demon się nim zajmuje bo jaśnie łaskawy Bóg go uniewinnił. Pewnie teraz cierpi, nie wiem, martwię się o niego. Ja muszę wiedzieć co z nim jest! — Lucyfer prychnął, lustrując anioła wzrokiem.
— Kochasz go? — Sherlock nie odpowiedział. — Związki jednopłciowe są grzechem, czyż nie? Już Cię lubię.
Sherlock uniósł wyżej głowę. Mrugnął a wtedy znaleźli się w gabinecie. Obaj siedzieli na krzesłach, przy biurku, Lucyfer po jednej stronie i Sherlock po drugiej. Demon przysunął do niego kartkę papieru, pióro i nóż.
— Cyrograf... podpiszesz krwią a wtedy do niego wrócisz jako stu-procentowy człowiek. Będziecie normalnie żyli a dodatkowo ten co się zajmuje twoim kolegą wróci tu. Ten kolega zapomni o twoim wyznaniu a ty będziesz mógł grzeszyć dowoli bez strachu. Jeden warunek, oddajesz mi swoją duszę a po śmierci wracasz tutaj jako ofiara — uśmiechnął się złośliwie.
Sherlock znowu usłyszał śmiechy. Rozejrzał się po sali po czym znowu spojrzał na demona. Przęłknął ślinę po czym złapał nóż, przyłożył go do dłoni, zacisnął ją i szybko przejechał. Syknął z bólu lecz po chwili kropla świeżej krwi spadła na papier. Holmes złapał pióro i zamoczył je we własnej krwi. Podpisał się w wolnym miejscu „William Sherlock Scott Holmes" i odłożył pióro.
***
Uwaga, ten one shot ma dwa zakończenia, smutne oraz szczęśliwe a ja, że nie mogłam się zdecydować daje wam wybór.
***
Zakończenie pierwsze
Po podpisaniu poczuł jak odpływa, cały świat zawirował mu przed oczyma. Po chwili siedział już na swoim fotelu, a na przeciwko siedział John, który machał mu ręką przed twarzą.
— Halooo, ziemia do Sherlockaaa. Co chciałeś mi powiedzieć?
Holmes mrugnął kilka razy, przyglądając się mężczyźnie.
— Oh, Lucyferze, kocham Cię — powiedział, przyciągając do siebie Watsona, i zamykając ich usta w pocałunku.
***
Zakończenie drugie
— Pamiętaj, aniele, że demonom się nie ufa... — powiedział Lucyfer perfidnie się uśmiechając.
Sherlock po podpisaniu poczuł jak odpływa, cały świat zawirował mu przed oczyma. Ten po chwili znalazł się na wojnie, tam gdzie zaczął. Stał przed żołnierzem.
— A ty to kto? — zapytał jeden z żołnierzy, zatrzymując bruneta ręką.
— Przyszedłem pomóc, jestem lekarzem — powiedział, przyglądając się mężczyźnie. — Wyjdźcie stąd! Pomogę!
Żołnierz jednak siłą wypchną go z namiotu.
— Precz przybłędo! Nie zdziałasz cudu, on nie dożyje rana!
Tak też się stało, już w nocy stwierdzono zgon. Najważniejsza dla niego osoba zmarła.
Sherlock siedział przed namiotem, w którym zmarł ten człowiek. Był świt a on patrzył się w ziemie, nasłuchując dźwięków wojny. Wszedł do jednego z namiotów, na stole leżał rewolwerowiec. Nie wiele myśląc wziął go, otworzył usta i się postrzelił.
~~~
Ważne!
Witam państwa. Do rzeczy.
Po pierwsze, ten rozdział (nie licząc mojego bełkotania) ma równo 1000 słów *wooow*. Po drugie chcecie żebym w dalekiej przyszłości napisała kolejnego teenlocka? Mam ochotę coś wymyślić dla młodego Sherlocka. Dlaczego? Bo przecież dzieci nie mogą mieć problemów i mają „beztroskie" życie. Słyszałam to tyle razy w momentach, w których miałam ochotę po prostu zjeść kreta i popić domestosem, że chcę napisać kolejne opowieści z serii „dajmy wpie*dol dzieciakom." Się rozgadałam, ale no, chcecie?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro