Rozdział 5 - Atlas Chmur
Po zajęciach ustalamy tyle, że w naszej sztuce będzie sporo śpiewu, a pani Wright (ustaliłam nazwisko nauczycielki - sukces) przyniesie nam w piątek scenariusze i zrobimy casting. Choć i tak wystartuję do roli głównej, wątpię bym się dostała - siedziałam z tymi ludźmi w sali przez godzinę, by ustalić, że trzy czwarte to lepsi ode mnie aktorzy. Świetni aktorzy. a co za tym idzie - świetni kłamcy.
Teraz mamy obowiązkowy - niestety - Wf, więc idę na salę gimnastyczną. Nagle czuję na sobie czyjeś ramię.
- Hej - rozpoznaję głos Vivian. - Nie wierzę ci.
- W co miałabyś mi wierzyć? - pytam. Nie zamieniłam z tą dziewczyną słowa, a słyszałam jej wypowiedzi tylko wczoraj na poezji i dziś na teatrze.
- Na pewno nie jesteś córką Sherlocka Holmesa - mówi.
- A co jest zbyt przystojny by mieć taką córkę jak ja? - drwię.
- Co... nie. Po prostu... - jąka się.
- Po prostu nie wierzysz, że też mogę tak dedukować? Proszę - skanuję ją wzrokiem. - Dzisiaj na śniadanie jadłaś niskokaloryczną sałatkę, a poza tym nie miałaś dzisiaj w ustach niczego. Podeszłaś do mnie by walczyć z pokusą zjedzenia czegoś z automatu w korytarzu B. Bardzo zależy ci na tym by schudnąć, twoi krewni podejrzewają u ciebie anoreksję. W wolnych chwilach ćwiczysz lub chodzisz na zakupy. Twój ulubiony serial to Plotkara, a pin w twojej komórce to data urodzin Eda Westwicka. Masz małego Jacka Russella o imieniu Tony Stark, a Marvel to twoje ukrywane przed znajomymi hobby, widziałaś wszystkie produkcje, obejrzałaś je ze starszym bratem w jego pokoju w akademiku na Oksfordzie i nie pytaj mnie skąd to wszystko wiem - mówię szybko.
- Eeeee... - dziewczyna gapi się z rozdziawionymi ustami, ale zaraz potem trzeźwieje i mówi:
- Weź, spieprzaj psycholko. I jeszcze jedno... nie licz na główną rolę w sztuce. Jestem najlepsza - uśmiecha się z pewnością siebie.
- Jeszcze się przekonamy - mówię i odwracam się na pięcie.
- Nie martw się, Richard nie zechce chodzić ze świrem - woła za mną.
Nie to, żebym marzyła o byciu dziewczyną Richie'go (choć jest naprawdę przystojny), ale jej słowa bolą. Nie wiem czemu - nigdy nie martwiłam się wyzwiskami kierowanymi w moją stronę, ale jako, że prawie nigdy nie dzieliłam się z nikim swoimi dedukcjami to uchodziłam za w mirę normalną kujonkę. W sensie na kujonkę, która Chyba-Nie-Ma-Co-Robić-W-Domu, bo chłonęłam wiedzę jako gąbka i wypluwałam ją jak... jak coś co pluje.
Ale nikt nie wyzywał mnie od psycholi. Po prostu coś się we mnie zmieniło. Kilka dni temu wstałam i stwierdziłam, że moje życie mi się znudziło. Chciałam spróbować czegoś nowego. Wcześniej nie miałam znajomych, choć nikt nie wiedział o mojej zdolności dedukcji. Teraz stwierdziłam, że chcę być sobą. Czy będę mieć przyjaciół, czy nie.
Przełykam obelgę i idę do szatni się przebrać. Robię to w miarę szybko, nie patrząc na nikogo po czym wchodzę na salę. Nigdzie nie widzę Julie, więc kończę poszukiwania. Zamiast tego widzę Irene i podchodzę do niej.
- Co tam? - pyta.
- Stwierdziłam, że siostry powinny trzymać się razem - mówię.
Po Wf-ie Irene chce zajść do Starbucksa, ale ja idę do domu, bo intuicja podpowiada mi, że mój tata tam jest i chce mi coś powiedzieć. O dziwo, jest jak sądzę.
- Sherlock, pomożesz mi w tym? Potrzebuję spojrzenia świeżego umysłu - mówi mój ojciec. Siedzi na podłodze po turecku, a przed sobą ma laptopa i sterty papierów. W dłoni trzyma kubek z herbatą, a ja cieszę się, że to nie strzykawka. Niby rzucił swój nałóg, ale to nigdy cię nie opuszcza.
Nałogi są jak złe wspomnienia. Możesz je zagłuszać, wmawiać sobie, że zapomniałeś, że już po wszystkim, ale to nigdy cię nie opuści. Jeśli widziałeś czyjąś śmierć - to nic nie wymaże tego wspomnienia. Nie zapomnisz zwiotczałego ciała, martwego wzroku, krwi i bladości, która nagle wstępuje nawet na najbardziej opaloną osobę. Możesz rzucić dragi, ale to nie będzie oznaczało, że przestaniesz reagować na ich działanie.
- Tylko zaniosę rzeczy do pokoju - odpowiadam, a tata się uśmiecha jakby właśnie na to liczył. Wniosek - coś jest w pokoju.
Mój pokój jest niewielki - ma piętnaście metrów kwadratowych. Ściany mają zimny odcień jasnego fioletu skrzyżowanego z szarym. W narożniku stoi moje łóżko, a nad nim mam lampki choinkowe, na które powiesiłam zdjęcia. Moje łóżko jest zawalone poduszkami w delikatnych kolorach. Na biurku stoją książki, na które zabrakło miejsca na regale. Stawiam plecak przy drzwiach do garderoby - jedynej rzeczy, której posiadanie dodaje pokojowi miejsca. Choć wszystkie pokoje są podobnych rozmiarów mój jest z pewnością najbardziej zagracony.
Ale mimo bałaganu (Jeżeli zabałaganione biurko jest oznaką zabałaganionego umysłu, to czego oznaką jest puste biurko? - i tego będziemy się trzymać Einsteinie) zauważam prezent. Nie jest zapakowany jak na urodziny czy coś - to po prostu papierowa torba z księgarni Waterstones. Biorę ją do ręki i wyjmuję Atlas Chmur z filmową okładką. Nie wiem jak tata wiedział, że poluję na tą książkę, bo nic mu o tym nie mówiłam.
Ach, przecież raz siedziałam ze swoim laptopem w salonie i mama zapytała co robię, a ja na to, że przeglądam księgarnie internetowe.
- Szukasz czegoś konkretnego? - zaciekawiła się.
- Kojarzysz Atlas Chmur, ten film z Tomem Hanksem? - spytałam. Przytaknęła, a ja wyjaśniłam jej wtedy, że to ekranizacja, a ja chcę zdobyć książkę. Mama musiała powiedzieć o tym tacie, który chcąc odkupić swoje winy postanowił kupić mi książkę - cóż za ironia.
Czy wszyscy na tym świecie spiskują przeciwko mnie?
Schodzę na dół przybierając pokerową twarz. Opanowałam ukrywanie emocji do perfekcji, choć nie jest to najłatwiejsze. A ukrywanie wściekłości jest niemal niemożliwe.
- To pomożesz? - pyta. Kiwam głową. - Więc chodzi o to, że wczoraj Dorian Danwood - bankier z City, świętował z żoną rocznice ślubu w restauracji o nazwie - tu pada francska nazwa nie do powtórzenia - i nagle zmarł. Ale nie został zastrzelony, ani otruty - według świadków śmierć miała miejsce przed podaniem posiłków. Mam nagranie, spójrz - tata włącza film na laptopie.
Mężczyzna w okolicy pięćdziesiątki siedzi na przeciwko kobiety w podobnym wieku i rozmawia z nią. Podchodzi kelner i nalewa wino. Odchodzi, a główny bohater poprawia zegarek. Pan Dorian patrzy na kieliszek i jego wzrok się na nim zatrzymuje. Nie mruga ani nic. Jakby zastygł. Po chwili osuwa się na podłogę, żona krzyczy przerażona, zjawia się obsługa i nagranie się urywa.
- Jakieś pomysły?
- Wsunięcie trucizny w zegarek. Widziałam to gdzieś - gdy poprawiasz zegarek igła wsuwa się wewnątrz nadgarstka i od razu doprowadza truciznę do układu krwionośnego.Zamontowanie czegoś takiego jest cholernie trudne, ale daje ogromną satysfakcję. Trzeba się tylko dowiedzieć kiedy i gdzie zdejmował zegarek, a będziemy mieli listę podejrzanych - mówię.
- Sprytne, bardzo sprytne. W ogóle to skąd znasz tą technikę? - słyszę z ust ojca. Żadnego "Trafna Dedukcja" ani nic w ten deseń.
- I co teraz będziesz mi kupował książki i dawał zadania do rozwiązania, żebym poczuła się ważna! - wkurzam się. Wszystko ukartował. Wszystko po to bym mu wybaczyła. Cóż za idiotyzm.
- Nie. Ale może chciałabyś spróbować swoich sił jako detektyw konsultant? - a ten znowu zmienia temat.
- Chciałabym. Ale tylko jeśli nie będziesz przed mną udawał, że czegoś nie wiesz - chowam komórkę do kieszeni kurtki dżinsowej i otwieram frontowe drzwi. - To idziesz, tato?
- Tak jasne - brunet podnosi się z podłogi.
- Dokąd pędzicie? - pyta Irene, która znikąd pojawiła się w drzwiach. Dzięki Bogu, że na nią nie wpadłam, bo wylałabym kawę z dwóch kubków. Domyślam się, że jeden jest dla mnie.
- Rozwiązać sprawę. Dzięki za latte. Idziesz z nami czy zostajesz? - wyrzucam.
- Też pytanie - Ire rzuca swoje rzeczy w kąt i idzie z nami. Tata tłumaczy jej o co chodzi, a po dziesięciominutowej jeździe taksówką jesteśmy na miejscu. To jest w domu państwa (teraz pani) Danwood.
- Spędziliście państwo cały dzień razem, tak? - pytam gdy gospodyni wprowadza nas do swojego ogromnego salonu. Z tego co pamiętam ma na imię Elizabeth.
- Tak. Zjedliśmy w domu śniadanie, a potem wyszliśmy do sklepu w centrum. Chciałam kupić Dorianowi zegarek, a potem... - pani domu chce kontynuować, ale jej przerywam.
- Jaki zegarek?
- Mój mąż zawsze lubił Cartiery, więc chciałam kupić mu nowy model. Bardzo mu się spodobał i od razu po zakupie go założył. W sensie sprzedawca mu założył. Jakoś tak luźno. Dorian chciał poprawić, ale on zawsze ściska je tak mocno, że ma potem takie białe ślady na nadgarstku, a my i tak nie planowaliśmy dzisiaj żadnych czynności, podczas których mógłby mu spaść, więc wysłuchał mojej rady i zostawił tak jak mu sprzedawca założył.
- Wie pani jak on się nazywał? - pyta Irene.
- Mój mąż? Oczywiście, że tak. Jeśli spędziło się z kimś dwadzieścia pięć lat to trzeba być idiotą, żeby nie wiedzieć! - wzburza się kobieta.
- Nie, pani mąż. S p r z e d a w c a - akcentuje moja bliźniaczka.
- Ach, Lucas Montrose - mówi pani Elizabeth. - Zawsze bardzo mnie lubił. Znamy się od bardzo dawna, zanim poślubiłam Doriana byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Pracuje w tym sklepie od dwudziestu lat i muszę przyznać, że jest genialny. Lubił gdy go odwiedzałam, ale bez męża. Gdy on mi towarzyszył, Lucas zachowywał się agresywnie. Trochę jakby był zazdrosny.
- To my już pani podziękujemy - mówi mój ojciec, a my się zmywamy. Wymieniamy z Ire spojrzenia mówiące "To takie oczywiste". W sumie t prawda. Mamy już sprawcę, motyw i narzędzie zbrodni. Chyba nie muszę tłumaczyć, że Montrose włożył igłę z trucizną na zapleczu sklepu, kiedy szedł zapakować zegarek. No, pan Danwood dostał darmowy prezent niespodziankę. A zabójca był na tylesprytny by spowolnić śmierc ofiary by odwrócić od siebie podejrzenia.
- Gdzie jest sklep Cartiera? - pyta mnie ojciec kiedy wsiadamy do taksówki. W Londynie jest tylko jeden taki - na Bond Street. Podajemy adres kierowcy, a ja przyglądam się członkom rodziny. Mój ojciec jest podniecony - widać, że kocha swój zawód, ale Irene jest nabuzowana emocjami.
Kiedy dojeżdżamy do sklepu ze słynnymi zegarkami Lestrade już tam jest. Najwyraźniej to do niego mój ojciec tak intensywnie SMS-ował w drodze.
- To sprzedawca. Był zazdrosny o panią Dan... - zaczyna Irene.
- Wszystko wiemy - mówi Greg.
- Panie Montrose, proszę wyjść z lokalu z rękami za głową! - słyszę oficjalny ton inspektora Scotland Yardu. O dziwo, nie słyszymy sprzeciwu ze strony pięćdziesięciolatka. Wychodzi i krzyczy tylko:
- Amantes sunt amentes! Mam jedno pytanie - jak do cholery zrozumieliście gdzie ukryłem truciznę?
- Z racji tego, że kochankowie są szaleni, zapominają o tym, że na świecie istnieją też spostrzegawczy ludzie! Jeśli człowiek pada pół minuty po poprawieniu zegarka to chyba coś znaczy nie? - krzyczę. Mężczyzna posyła mi nieco obłąkany uśmiech, a zaraz potem znika w radiowozie.
- Nie wiedziałem - mówi Sherlock Holmes.
- Czego? - dziwię się. Przecież mój ojciec wie wszystko.
- Że znasz łacinę - uśmiecha się.
Dzisiaj miałam przekrój przez różne osobowości. Prawie jak w Atlasie Chmur, z tą tylko różnicą, że wszystko dzieje się w dwudziestym pierwszym wieku. I nie ma Toma Hanksa.
No dobra. Jest mnóstwo różnic. Ale dowiedziałam się paru rzeczy o Vivian, państwu Danwood, panie Montrose i moim ojcu.
No i o tym, że wbrew pozorom mam Irene po swojej stronie.
Ja i Ire kontra reszta świata? Chyba znam zwycięzców.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro