Rozdział 1
John Watson zawsze kochał Londyn. Uwielbiał to piękne, ogromne miasto, pełne tajemnic i cieni. Lubił myśleć, że zna większość z nich.
Oczywiście tak nie było. Wiedział oczywiście więcej niż przeciętny obywatel, ale wciąż niewiele. Wątpił by ktokolwiek znał wszystkie tajemnice tego miasta.
John znał głównie te tajemnice, których był częścią. Tylko z garstką nie był powiązany, a zwyczajnie dowiedział się przypadkiem.
To z czym był powiązany, zazwyczaj wiązało się z kulką w łeb. Chociaż tak naprawdę ta kulka rzadko kiedy naprawdę była w łeb.
-John! - krzyknął ktoś. Blondyn jednak nie zareagował. Powody były dwa.
Po pierwsze – nie kojarzył tego głosu. Dlatego założył, że to nie on był wołany.
Po drugie – ostatni raz został nazwany przez kogoś Johnem, jakieś pięć lat temu. Zwyczajnie odwykł.
-John Watson – krzyk został ponowiony. Dodatkowo osoba, która krzyczała dogoniła blondyna i klepnęła go w ramię.
Ten zwinnie obrócił się (zdecydowanie za zwinnie jak na kogoś, kto chodzi o lasce) i zamarł na jakieś dwie sekundy, poznając twarz ktosia.
Ktosiem był Mike Stamford. Stary znajomy ze studiów. Nie widział się z nim od wielu lat, ale prawie natychmiast poznał tą twarz.
Na szczęście bo był gotów do zaatakowania.
-Hej Mike – rzucił John i uśmiechnął się. Luźna rozmowa zawsze była mile widziana. Nudził się niemiłosiernie od czasu tej feralnej misji, na której został postrzelony i zmuszony do wycofania się na jakiś czas.
Pozostała trójka Ptaków, wciąż działała, więc nie mógł z nimi rozmawiać. Nie mogli ryzykować, że ktoś namierzy Johna, lub że przez jakąś wiadomość się rozproszą
-Hej John – odparł Mike. - Nie miałem pojęcia, że jesteś w Londynie! Kiedy wróciłeś? Mary wróciła z tobą? W ogóle co robiłeś po tym jak cię odnaleźli?
John ledwo powstrzymał westchnięcia.
Tu bowiem zaczynała się, ta bardziej zagmatwana częściej historii.
Otóż. Jakieś 14 lat temu John wraz z swoją przyjaciółką Rosamundą Mary Spark, która naprawdę nienawidzi swojego pierwszego imienia i zabije każdego, kto ją nim nazwie, zostali porwani, przez jakąś organizację przestępczą i uznani za martwych.
I w tym momencie wersja oficjalna i nieoficjalna się rozjeżdżają.
Oficjalnie byli zmuszeni w tej organizacji do leczenia jej członków. Po jakiś ośmiu latach zostali uratowani.
Nieoficjalnie zostali wyszkoleni na zabójców, specjalnie wraz z resztą swojej grupy nie zdali egzaminu i zostali wyrzuceni na przysłowiowy bruk (tak ta organizacja naprawdę nie była za mądra). Przez parę lat zbierali brudy na wysoko postawionych członków tej organizacji, jednocześnie zbierając renomę jako doskonali najemnicy, znani jako Ptaki.
Pewnego dnia, zostali nieoficjalnie wynajęci przez brytyjski rząd (tam gdzie policja i wojsko nie może, tam zdarzy się cud) i przy okazji, mając trochę dość ciągłego życia w ukryciu, załatwili sobie ożywienie i ochronę na terenie Anglii.
Oczywiście nikt nie może o niczym wiedzieć.
-Smakowałem, życia na wolności. I zaciągnąłem się do armii, by jakoś się odpłacić Anglii – powiedział licząc, że w ten sposób uniknie dalszych pytań. - I Mary ze mną nie ma. Nie jesteśmy parą, by ciągle, ze sobą łazić.
-Chyba wszyscy na roku uważali was za parę – rzucił Mike. - Było to dość zabawne patrząc na twoje podboje miłosne
-Weź nie przypominaj mi o tym – odparł John, lekko się uśmiechając i wywracając oczami rozbawiony.
-To co teraz robisz?
-Próbuje przeżyć w Londynie, za żołnierską emeryturę – skłamał gładko John. Miał z góry wszystko zapewnione i nie musiał się o nic martwić. Dlatego zwyczajnie się nudził. - Wiesz, ciężko znaleźć coś w rozsądnej cenie
-To może poszukałbyś współlokatora?
John miał ochotę się zaśmiać. Oczywiście to nie tak, że nigdy z nikim nie mieszkał. W przeszłości wynajmował na spółkę z Mary mieszkanie, a później przez większość czasu żył z resztą Ptaków, rozjeżdżając się jedynie na czas zleceń.
Żyło im się specyficznie (Druga zasada przetrwania – nigdy nie pij niczego co zrobił Ajay i zawsze sprawdzaj czy picie które zostawiłeś nie jest otrute) i raczej zabawnie. Jeśli uznajemy podtruwanie kogoś za zabawne.
Cóż. Przynajmniej potrafił teraz udawać omdlenie i uodpornił się na część trucizn. Oraz większość z nich potrafił już wykryć.
-A kto by chciał ze mną zamieszkać? - rzucił zamiast tego. - Oczywiście wykluczając Mary.
Mike roześmiał się, a John spojrzał na niego zdezorientowany.
-Jesteś drugą osobą, która dziś mi to mówi – wytłumaczył się Stanford widząc wzrok starego znajomego.
To zaciekawiło Johna.
-A kto był pierwszy?
~&~
Idąc korytarzem szpitala, Mike wydawał się zadowolony i trochę zmieszany, jakby zaczynał wątpić w swoją decyzję.
-Tylko zanim go poznasz musisz wiedzieć jedno. Sherlock jest... specyficzny – odezwał się w pewnym momencie.
-To znaczy? - spytał John i lekko zmarszczył brwi. Ludzie mogli być specyficzni na wiele sposób. Sam był specyficzny, tak jak jego przyjaciele.
Chociaż oni pewnie był specyficzni podwójnie.
-Sam się przekonasz – powiedział Mike i wpuścił Johna do jednej z sal.
-Wiele się zmieniło – skomentował John, a potem zmarszczył znowu brwi bo do jego uszu dotarło szczeknięcie.
Psy raczej nie były wpuszczane do tych pomieszczeń. Chyba nigdy nie widział w tej sali żywego zwierzęcia, aż do teraz.
Rudy kundel wyszedł im naprzeciw a John przyjrzał mu się.
Była to zapewne jakaś mieszanka myśliwska. Na pierwszy rzut oka była bardzo podobna do setera irlandzkiego. Zwierzę było prawie całe rude (w mahoniowym odcieniu). Miało jednak białą kufę, plamkę na czole i skarpetki na łapach (tylko jeden palec na przedniej prawej łapie był rudy, jak reszta ciała).
Oczy psa były bursztynowe. Miał bystry, przeszywający na wylot wzrok.
Tym wzorkiem zmierzył nowo przybyłych, a potem najwidoczniej nie uznając ich za zagrożenie, wrócił do swojego pana. Ten, zapewne odruchowo, pogłaskał go.
Potem oderwał wzrok od mikroskopu i spojrzał na nowo przybyłych, a dokładniej na Mike'a
-Pożyczysz mi telefon? Mój nie ma zasięgu
John przyjrzał się mu. Był wręcz niezdrowo blady, jednak John uznał, że to wina oświetlenia. Miał czarne loki, które kontrastowały z skórą i oczami. Oczy były jasne, szarawe. Był smukły.
-Zostawiłem w płaszczu. Stacjonarny nie działa?
-Wolę pisać niż mówić – odparł, ze spokojem mężczyzna.
John wahał się przez moment. Na nowym telefonie nie ma żadnych wiadomość od reszty, raczej nikt nie napisze. Powiedział jasno, żeby pisali tylko w sytuacjach kryzysowych. Co mu szkodzi zrobić dobry uczynek?
-Możesz użyć mojego – zaoferował, co spotykało się ze zdziwieniem Sherlocka. Dopiero teraz przeniósł on swój wzrok na Johna.
-Dziękuję – powiedział czarnowłosy wstając i podchodząc do Johna. Ostrożnie zabrał od niego telefon.
-To John Watson. Mój przyjaciel – odezwał się nagle Mike, a Sherlock zaczął pisać.
-Afganistan czy Irak? - spytał Holmes nie odrywając wzroku od ekranu. Johna zatkało na chwilę. Spojrzał na Mike'a a ten tylko się uśmiechnął.
-Przepraszam co?
-Afganistan czy Irak? - powtórzył niechętnie Sherlock, nie patrząc nawet na Johna tylko dalej pisząc. -Gdzie pan był?
-W Afganistanie, tylko skąd pan wie? - spytał John, napinając się delikatnie. Gdyby nie było tutaj Mike'a i psa, prawdopodobnie przyparłby Sherlocka do ściany. Nie był jednak pewny co do reakcji psa, a gwałtowna reakcja zaniepokoiłaby Mike'a.
Sherlock nie odpowiedział i zamiast tego oddał telefon. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i weszła przez nie kobieta.
John natychmiast ją poznał i uśmiechnął się. To była jego znajoma ze studiów. Molly Hopper.
Molly przyjaźniła się bardziej z Mary niż z Johnem, ale wciąż byli bardzo dobrymi znajomymi. John był ciekawy czy pozna go po tylu latach
Molly podeszła do Sherlocka i podała mu kubek z kawą.
-Dziękuję za kawę Molly – powiedział z delikatnym uśmiechem Sherlock. John dostrzegł, że pies na słowo „Kawa" podniósł łeb. - Zmyłaś szminkę?
-Tak, nie pasowała mi – powiedziała Molly i dopiero teraz zwróciła uwagę na Johna. Uśmiechnęła się do niego a ten odwzajemnił uśmiech.
-Wręcz przeciwnie – powiedział Sherlock biorąc łyk kawy. - Teraz masz za małe usta. Poza tym, ta odrobina koloru, nadawała twojej twarzy wyrazu
Molly westchnęła cicho i wyszła szybkim, a John z trudem powstrzymał ciche prychnięcie.
-Lubi pan skrzypce? I psy? - spytał Sherlock, wciąż popijając kawę, a pies szczeknął. John zmarszczył brwi, nie wiedząc co powiedzieć. - Ja często gram kiedy myślę, a Kidd* bywa strasznie namolny.
Mężczyzna rzucił psu znaczące spojrzenie a ten warknął na niego. John lekko uśmiechnął się rozbawiony. Miał wrażenie, że życie z tą dwójką byłoby zabawne.
-Po co pan pyta? - spytał John, mimo wszystko nie rozumiejąc. W końcu nikt nic nie mówił o wspólnym mieszkaniu.
-Jak już mówiłem. Kiedy myślę gram. Potrafię się tez nie odzywać przez wiele godzin, i czasem znikam na całe dnie. Będzie ci to przeszkadzać? Potencjalni współlokatorzy powinni znać swoje wady – powiedział Sherlock. Odstawił kubek po kawie na blat.
-A kto mówi o wspólnym mieszkaniu? - spytał John mrużąc oczy.
-Ja. To nie oczywiste? - Sherlock nawet nie patrzył na Johna, narzucił na siebie płaszcz i założył szalik. Kidd tymczasem podniósł się z ziemi i przeciągnął. Potem spokojnym krokiem podszedł i usiadł obok drzwi patrząc wyczekująco na swojego pana.
-Mówiłeś mu o mnie? - spytał John patrząc na Mike'a, ale ten pokręcił głową.
-Rano rozmawiałem z Mikem na temat tego, że nie mogę znaleźć współlokatora. A teraz ten przyprowadził do mnie znajomego, który właśnie wrócił z misji w Afganistanie. Każdy by się domyślił – Kontynuował Sherlock.
-Skąd pan wie o Afganistanie? - spytał John. Jego ciało było napięte, jakby gotowe do ataku. W normalnych warunkach zapewne przyparłby mężczyznę do ściany.
Ale to nie była normalna sytuacja. Pies na pewno zareagował by na atak na właściciela, a Mike zapewne również nie pozostałby bez reakcji.
Musiał więc zadowolić się pytaniem które oczywiście zostało zignorowane.
-Mam na oku ładne mieszkanie w centrum Londynu. Razem będzie nas na nie stać – powiedział Sherlock ruszając w stronę drzwi i sprawdzając coś na telefonie. - Spotkajmy się tam dziś o 20. Wyślę adres na twój telefon. Ja muszę coś załatwić.
-To wszystko? - spytał John, a Sherlock zatrzymał się i spojrzał na niego delikatnie przekrzywiając głowę na lewą stronę.
-To znaczy? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
-Ledwo się poznaliśmy, a już mamy razem zamieszkać? Nic o sobie nie wiemy, nie znam nawet pana nazwiska – powiedział John i dostrzegł, że Sherlock ponownie delikatnie przekrzywił głowę na lewą stronę.
Sherlock dokładnie przeskanował Johna wzrokiem. Wręcz zrobił to na pokaz.
-Jesteś lekarzem wojskowym odesłanym z Afganistanu. Masz brata który się o ciebie martwi, ale ty go nie lubisz. Nie akceptujesz jego alkoholizmu, albo lubiłeś jego byłą żonę. A twoja terapeutka ma rację, kulejesz z przyczyn natury psychicznej. Chyba wystarczy na początek?
John zamarł na kilka chwil, a potem ledwo powstrzymał się od westchnięcia z ulgą. Sherlock mimo całej swojej pewności zdawał się nie wiedzieć wszystkiego.
Sherlock nie czekając na odpowiedź ruszył do wyjścia. Jego pies zaszczekał głośno, gdy prawie wyszedł.
-Ach, no tak. Jestem Sherlock Holmes, a to Kidd – powiedział z uśmiechem a potem puścił oczko do Johna. Zaraz potem wyszedł razem ze swoim psem.
-Holmes – wyszeptał ledwo słyszalnie John, zdając sobie sprawę czyją rodziną jest Sherlock.
John miał już kilka razy tą wątpliwą przyjemność jaką jest spotkanie Mycrofta Holmesa. Oczywiście nie odmawiał mu inteligencji, ale był on bardzo specyficznym człowiekiem.
Jego brat wydawał się równie specyficzny przy tym jednak całkowicie inny. W pewnym sensie (chociaż John nie zamierzał się do tego przyznawać) Sherlock fascynował Johna.
Mike patrzył na tą dwójkę z zainteresowaniem, ciekawy co wyniknie z tej dwójki.
*Kidd wziął swoje imię od Williama Kidda. Jak wiemy Sherlock bardzo lubił piratów, więc czemu nie miałby nazwać swojego psa po jednym z nich?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro