Rozdział 35: Jeremy
Stałem oniemiały. Nie wiedziałem, co się wydarzyło. Niejednokrotnie trzymałem Melissę w ramionach, jednak tym razem było inaczej. Coś się wydarzyło, czego dowodził szloch wypływający z jej gardła. Nie chciała rozmawiać przez telefon, co znaczyło, że miało miejsce coś dla niej krzywdzącego lub nie wiedziała, czy w trakcie opowiadania by się nie rozłączyło. O ciężkich sprawach lepiej porozmawiać w cztery oczy. Zwłaszcza gdy uznawaliśmy to za coś istotnego.
Mel wzięła głębszy wdech. Kilkukrotnie się urwał, dlatego postanowiłem spróbować ją uspokoić. Prawą dłonią przesunąłem po jej włosach, delikatnie je gładząc. Minęła chwila, zanim jej oddech zaczął się normować, choć nadal nie brzmiał najlepiej. Coś ją gryzło, a nie chciałem patrzeć, gdy uśmiech nie znajdował się na jej twarzy.
Od kiedy okazała się Bramą, widziałem, że nie wiedziała, co myśleć. Chodziła z głową w chmurach, nie rozumiejąc, co to nawet znaczyło. Nie mieliśmy okazji, aby jej wszystko dokładnie wyjaśnić, aż nadeszła tamta sytuacja, gdy Duncan wepchnął ją do wody w akcie ochrony. Wtedy praktycznie zostaliśmy do tego zmuszeni, choć nie mieliśmy bladego pojęcia, jak do tego podejść. Czułem się niemal jak wtedy, gdy opowiadaliśmy jej o rasie Cieni. Nie powiedzieliśmy wszystkiego, bo nie mogliśmy. Kilka rzeczy nadal pozostawało dla niej tajemnicą, choć w przypadku Bramy sekrety się rozmywały. Nikt jej niczego nie nauczył.
Mel pociągnęła nosem. Jej ramiona się trzęsły, a nie wiedziałem, czy to z powodu zimna czy nadmiaru emocji. Na zewnątrz nie panowała zbyt wysoka temperatura, a ona na ciuchach miała jedynie moją bluzę.
— Mel, wejdźmy do środka — zaproponowałem. — Jest zimno.
— Nie chcę... — wymruczała.
— A ja nie chcę słyszeć, że coś cię złapało. — Odsunąłem ją od siebie.
Po twarzy Mel spływały łzy, dlatego naciągnąłem rękaw na dłoń i jak najdelikatniej osuszyłem skórę pod oczami i policzki. Ponownie ciągnęła nosem, by w kolejnej chwili przytaknąć. Złapała mnie za rękę i pociągnęła w stronę budynku. W środku, najciszej, jak to możliwe przeszliśmy do jej pokoju, by nie pobudzić jej rodziców.
Zamknąłem za nami drzwi, by następnie spojrzeć na Mel. Podeszła do łóżka, usiadła na krawędzi. Zakrywała twarz dłońmi i głęboko oddychała. Starała się uspokoić.
— Przepraszam, że musiałeś mnie taką widzieć... — Pociągnęła nosem.
Pokręciłem głową, unosząc lekko kąciki ust.
— Nie masz za co przepraszać. — Ruszyłem w jej kierunku. — Płacz nie jest niczym złym. — Usiadłem obok niej. — Łzy to dowód, że mamy emocje i serce, które można zranić.
Dziewczyna się poprawiła. Podciągnęła nogi do piersi i oparła brodę o kolana. Opuściła wzrok.
— Mnie chyba jest za łatwo zranić... — bardziej wyszeptała.
— Co się stało? — Chwyciłem do jej dłoni, aby dodać jej otuchy.
Chciałem jej przez to pokazać, że byłem zaraz obok i nie musiała się krępować. Żeby wiedziała, że ją wesprę, jeżeli tylko by tego potrzebowała. Że stanę się dla niej oparciem, gdyby ponownie zaczęła płakać i że wytrę każdą jej łzę.
— Wcześniej, gdy przestałam odpisywać... — Przełknęła ślinę. — Przypadkiem usłyszałam, jak rodzice ze sobą rozmawiali.
Przytaknąłem.
— Dwudziestego pierwszego mam urodziny, a oni... Zastanawiali się, czy nie powiedzieć mi wtedy, że nie jestem ich biologiczną córką... Że jestem adoptowana...
Uchyliłem szerzej powieki. Wszystko zrozumiałem, ale nie spodziewałem się, że wcześniejsze przypuszczenia Mel okażą się prawdą. Sam jej radziłem, aby pogadała z rodzicami, że to pewnie nieprawda i w ogóle, ale gdyby wtedy to wyszło i poszłaby z tym za moją namową, istniał jakiś procent szans, że by mnie za to obwiniła. Przyczyniłbym się do tego, że odkryłaby to dużo wcześniej.
— Cz-czyli twoje podejrzenia się sprawdziły... — rzuciłem niespokojnie, po czym przełknąłem ślinę.
— Tak... — Złapała głębszy wdech. — Ale nie sądziłam, że usłyszenie tego od nich będzie aż tak bolesne. — Skrzywiła się, jednak szybko zamrugała, by nie wypuścić kolejnej fali łez. — Całe życie żyłam w kłamstwie... Do momentu, aż wyszła sprawa, że jestem Bramą, myślałam, że mam jakieś chore geny. Lekarze zawsze ich pytali o choroby w rodzinie, a oni zawsze odpowiadali, że nie wiedzieli, bo nigdy nie byłam ich prawdziwą córką... Skąd mogliby wiedzieć, co mi dolegało, skoro nie mieli żadnego pojęcia, z kogo wyszłam na ten świat?
Nie wytrzymała. Kolejne krople spłynęły po jej twarzy, a ja mało myśląc, przysunąłem się, by wziąć ją ponownie w ramiona. Znowu głaskałem ją po głowie, gdy wypłakiwała się w moją bluzę. Spędziliśmy chwilę w ten sposób. Żadne z nas się nie odzywało. Nie potrzebowaliśmy tego. Nie chciałem, aby Mel płakała jeszcze bardziej, a i ona nie pragnęła raczej kolejnej fali łez wypływającej z oczu.
— Powinnaś z nimi porozmawiać — poradziłem po kilku minutach.
— Wiem... Ale nie potrafię... — niemal wyszeptała. — Jestem na nich zła, ale jednocześnie... smutna. Nigdy wcześniej mnie nie okłamali, a tu się nagle okazało, że ostatnie siedemnaście lat było kłamstwem. Mieszkałam z nimi pod dachem, a oni karmili mnie tekstami, że jestem najlepszym, co ich w życiu spotkało, że kochają mnie ponad życie i w ogóle. Informacja o adopcji całkowicie przewróciła mój światopogląd i teraz nie wiem, co powinnam o tym wszystkim myśleć.
Złapałem głębszy wdech.
— Wiesz, bycie adoptowanym nie znaczy, że miłość adopcyjnego rodzica nie jest prawdziwa. Oni naprawdę mogą cię kochać ponad życie i twoje pojawienie się w ich życiu mogło być najlepszym, co ich spotkało. Na świecie żyje mnóstwo osób, które nie mogą mieć swoich dzieci, ale bardzo chcą założyć rodzinę. Może ludzie, z którymi przyszło ci mieszkać, to właśnie takie osoby?
Spojrzała na mnie.
— Może mieli tyle miłości w zanadrzu, że chcieli nią kogoś obdarować? — Uśmiechnąłem się do niej.
Po jej policzku spłynęła pojedyncza łza, ale od razu ją starłem, delikatnie sunąc palcami po jej skórze. Serce przyspieszyło, gdy zobaczyłem jej powoli opadające powieki, gdy mrugała. Oddech stawał się szybszy, choć ze wszystkich sił starałem się tego nie pokazywać. Nie chciałem opuszczać gardy, ale przy Melissie stawało się to niemożliwe. Przy niej czułem się normalnie. Myśli o byciu następcą taty odchodziły w dal i zostawałem tylko ja i Mel. Cały świat wokół się zamazywał, istniała tylko nasza dwójka.
Wziąłem głębszy wdech, gdy Mel położyła głowę na moim ramieniu. Objąłem ją pewniej. Czasami chciałem, aby te chwile spędzone w jej towarzystwie się nie kończyły. Uważałem je za jedne z najlepszych, jakie przeżyłem w ciągu siedemnastu lat. Prawda, cieszyłem się, że miałem rodzinę, przyjaciół, ale przy Melissie było inaczej. Przy niej niemożliwe stawało się możliwym. Mogłem sobie pozwolić na emocje, z których istnienia nie zdawałem sobie sprawy, a do tego wiedziałem, że pragnąłem, by wynikło z tej znajomości coś więcej.
Zwariowałem?
Bardzo możliwe. Melissa pojawiła się w moim życiu niecałe dwa miesiące wcześniej, a już czułem, że między nami powstała niewidzialna więź, którą chciałbym, by dostrzegła. By odwzajemniła uczucia, jakimi ją darzyłem. Mogłem dla niej zrobić wszystko, nawet skoczyć do drugiego wymiaru, gdyby sytuacja tego wymagała.
— Powinienem wracać do siebie — powiedziałem po jakimś czasie.
Mel się ode mnie odsunęła i uważnie przyjrzała.
— A ty powinnaś się jeszcze przespać. — Sięgnąłem do niej i odsunąłem włosy za ucho.
Dziewczyna opuściła wzrok.
— Nie zasnę...
Odwróciłem wzrok w zastanowieniu.
— To może zostanę, dopóki nie uda ci się zasnąć?
Na twarzy Melissy wykwitł uśmiech.
— A jak nie zasnę w ogóle?
Zaśmiałem się cicho.
— To zostanę zmuszony, żeby zostać do samego rana. — Wzruszyłem ramieniem. Kiwnąłem głową w stronę poduszki. — Kładź się.
Przytaknęła. Ja w tym czasie się podniosłem, by w kolejnej chwili obejść łóżko. Zdjąłem przy tym bluzę, a gdy znalazłem się po drugiej stronie posłania, położyłem się obok dziewczyny. Mel podłożyła sobie ręce pod prawy policzek i uważnie mi się przyjrzała, gdy ułożyłem się na lewym ramieniu.
Nie wiedziałem czemu, ale do głowy wróciła ostatnia rozmowa z Duncanem, gdy zapytał, czy zakochałem się w Melissie. Nie odpowiedziałem mu wtedy. Z jakiegoś powodu nie potrafiłem mu się z tego zwierzyć, ale nie tylko jemu. Nikomu w domu nie powiedziałem. Uważałem to za swoją prywatną sprawę, w którą reszta nie powinna ingerować. To tyczyło się mnie i Melissy, więc wolałem się tym zająć samemu, nawet jeśli z wyznaniem chciałem poczekać, aż nazbieram na to odwagę.
Uważnie przyjrzałem się jej twarzy, gdy uniosła kąciki ust, by kolejno powoli przymknąć powieki. Tym samym ukryła złoty kolor tęczówek, który sprawiał, że czułem się niczym zahipnotyzowany. Za nic w świecie nie chciałem tracić z nią kontaktu wzrokowego. Jej oczy były piękne i zdecydowanie się wyróżniały na tle całej twarzy.
Przełknąłem ślinę, gdy mimowolnie powędrowałem spojrzeniem na pełne wargi Mel. Wziąłem głębszy wdech, poczuwszy w piersi ucisk. Cholera...
Chciałbym ją pocałować...
******************************
Hehe...
Jestem wredna, jeśli chodzi o takie zakończenia XD
Mam nadzieję, że rozdział się podobał!
Dajcie znać koniecznie, a ja idę dalej zdychać przez przeziębienie XD
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro