Rozdział 21
Był... gdzieś. W przestrzeni. Nie potrafił określić, czy wisiał, stał, leżał, siedział czy po prostu unosił się w niej. Nie był też w stanie opisać, czy otacza go światło, czy ciemność, wiedział tylko, że coś, któraś część jego ciała bardzo go boli, a do uszu dochodzą stłumione głosy. Rozejrzał się, a w każdym razie tak mu się wydawało, bo ani nie zobaczył nic nowego, ani nie poczuł ruchu głowy. Jednak, gdy spróbował wyciągnąć przed siebie rękę, zorientował się, że w rzeczy samej, jest ona wyciągnięta. Nie mógł jednak tego zobaczyć. Oślepł? Chociaż nie, widział już pewne zmiany w otoczeniu - nie były one jednolite ani nie pojawiały się często, ale były. Nagle, jakby znikąd, ujrzał przed sobą jakąś wysoką postać. Jej kontury były nienaturalnie ostre, chociaż równie dobrze mógł po prostu za bardzo przyzwyczaić się do niekształtnej brei, która go otaczała. Postać patrzyła się na niego z wyczekiwaniem pomieszanym zarówno z irytacją, jak i ze znudzeniem. Wyglądała znajomo, nawet bardzo. Miał wrażenie, że znał ją od dziecka...
Otworzył szeroko oczy, zrozumiawszy, kogo ma przed sobą.
- No w końcu - parsknął on sam, Bakugou Katsuki. Tylko dlaczego go widział? Dlaczego był poza swoim ciałem? Dlaczego to ciało mówiło bez niego wewnątrz? Umarł? Nie, tego był pewien - pewna część ciała ciągle bolała, nawet jeśli nie wiedział, która dokładnie. A jeśli czuł ból, musiał jeszcze żyć. - Ogarnij się, debilu. Dalej żyjesz.
- Gdzie jestem? - Zapytał, wciąż skołowany, ale nie usłyszał własnego głosu.
- W twoim umyśle.
Spojrzał na niego, czy może na siebie, z niedowierzaniem.
- Tak, tak, mały downie, dobrze słyszałeś.
- Ty... - na niewyczuwalny język cisnęła mu się wiązanka przekleństw, ale nie zaczął jej, bo coś sobie uświadomił. - Kim ty tak w ogóle jesteś?
- Nie zgrywaj się. Dobrze wiesz.
Po tym stwierdzeniu przyjrzał się uważnie jego twarzy i nagle dostrzegł, że postać nie ma żadnych kolorów. Jak mógł tego nie zauważyć? To pewnie dlatego, że było tu za ciemno... a może za jasno?
Zanim jednak jego ociężały umysł zaczął się zastanawiać nad tą kwestią, na całe szczęście zajął się kolejną.
- Cień... - szepnął w szoku, odruchowo cofając się do tyłu. Chyba że cofnął się do przodu. Tutaj nie istniało coś takiego jak kierunki i musiał polegać tylko na instynkcie, ale nawet on mógł go zawieść.
- Boisz się mnie? - Parsknął śmiechem, ale w jego martwych, wypranych z koloru oczach widać było... smutek? - Ciekawe, że boisz się samego siebie.
- Co?... - To było jedyne słowo, które wykrztusił, zanim zorientował się, z kim ma do czynienia. To było niebezpieczne miejsce, miejsce, w którym nigdy nie powinien był się znaleźć. Musiał uciekać, i to zaraz. Tylko gdzie?
- Nie możesz stąd uciec, idioto - parsknął, jednak wyglądał, jakby on też był w pułapce. Było to intrygujące i przerażające zarazem. Ktoś taki jak Cień, w pułapce? - Nie jestem nikim specjalnym, więc tak, mogę czuć się niekomfortowo w tej sytuacji.
- Stąd musi być jakieś wyjście! - Rozejrzał się, ale nic nie zobaczył. Znaczy się, nagle dostrzegł, że rozmazana breja zmieniła się w jasne niebo i horyzont, ale otaczający go krajobraz był całkowicie pusty, nawet chmury obawiały się tu przylecieć.
- Jak je znajdziesz, to mi powiedz - zaśmiał się bez radości i usiadł na czymś, czego nie można było nazwać ziemią, ale wodą też nie, z głową opuszczoną w rezygnacji. - Spędziłem tu całe życie. Stąd nie da się wyjść.
- Ale czasami przecież wchodzisz do... - zastanowił się przez pół sekundy, jakiego określenia użyć - materialnego świata.
- Bo mi pozwalasz.
- Pozwalam? - Powtórzył bezmyślnie po chwili ciszy.
- Musiałbyś poświęcić z pół wieku na medytację, żeby zorientować się, kiedy głęboko w środku się łamiesz.
- Więc coraz częściej...?
- Dojrzewam razem z tobą. Mam taką samą siłę jak ty. Po prostu ty coraz bardziej się mnie boisz i zaczynasz wierzyć, że jestem silniejszy. To mi wystarcza - uśmiechnął się drapieżnie, nie patrząc na niego.
Przełknął ślinę.
- Ale... - zaczął i ze zdziwieniem stwierdził, że brakło mu słowa. - Co z wirusem? I antidotum?
- Wykurowałeś się jakieś trzy lata temu - machnął ręką.
- Co? - Szepnął, czując, że jego serce staje.
- Czarna krew, głos w głowie, nadnaturalne zdolności... To tylko ja, ta "gorsza" strona ciebie, chociaż to absurd, skoro zależnie od punktu widzenia "gorszy" może oznaczać "lepszy". To wszystko było całkiem normalne dla zwykłego człowieka. - Znów parsknął niewesołym śmiechem. - Po prostu większość ludzi jest zbyt słaba, by odkryć, że powinni bać się samych siebie.
Spojrzał z dziwnym spokojem na swoją dłoń.
- Więc cały ten czas... - westchnął.
- Dokładnie.
- Muszę iść. - Wstał. A może tak naprawdę nigdy nie siadał?
- Idź - mruknął. - Ale nie myśl, że cię opuszczę.
Odwrócił się ten ostatni raz do postaci o wyblakłych kolorach, uśmiechnął się przelotnie i odszedł, sam nie wiedział gdzie, ale był pewien, że wybrał dobry kierunek. Za sobą usłyszał czyjś cichy głos, który odbił się w pustej przestrzeni echem.
Cienie nigdy nie opuszczą ludzkich dusz, ale zostaną w nich na zawsze.
* * *
Czy jego powieki były z ołowiu, czy tylko mu się wydawało? Przez dłuższy czas nie mógł ich unieść, jednak w końcu przemógł się i ujrzał złote światło, które musiało pochodzić od zachodzącego słońca.
Jeszcze nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał się po miejscu, w którym się znajdował. Białe i zielone lub niebieskie kolory, metalowe łóżko, obok kroplówka. Szpital.
- Kacchan! - Krzyknął Midoriya i natychmiast umilkł, starając się powstrzymać płacz. Cóż, słabo mu to wychodziło.
- Obudziłeś się! - Kaminari rozpromienił się i poklepał sąsiada po plecach. - Todoroki jest w sąsiedniej sali, Mina i Uraraka z nim gadają - dodał, widząc, że Bakugou wodzi wzrokiem po całym pomieszczeniu. Teraz spojrzał na niego z politowaniem, jednak nawet to nie przywróciło mu jasności umysłu.
- Byłeś nieprzytomny przez trzy dni - Midoriya otarł oczy i rozpłakał się znowu. Musiał przy tym uważać, by nie zawadzać o opatrunek na czole i skroni.
- Nie o to się pytam, durnie - syknął ochrypniętym głosem. Odkaszlnął. - Gdzie on jest?
Przez moment przemknęło mu przez myśl, że może jednak nie zdołał się uratować... Nie, to niemożliwe. Skoro nawet ktoś tak bezużyteczny jak Pikachu przeżył, nawet jeśli miał całą głowę w bandażach...
- Poszedł dosłownie minutę temu - bohater numer jeden domyślił się w końcu, o co chodzi. - Siedział tu praktycznie cały czas. Musieliśmy go niemal siłą przekonywać, żeby poszedł do domu! Wyglądał jak zombie!
- Mogę go zawołać - Kaminari zerwał się z krzesła, jednak pod wpływem spojrzenia czerwonych oczu usiadł z powrotem.
- Nie wołaj go - mruknął cicho Bakugou, trochę uspokojony. - Niech się wyśpi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro