Rozdział 19
Szli przez zalane rozleniwionymi tłumami ulice, rozglądając się za jakimś ciekawym miejscem, w którym mogliby spędzić czas ciekawiej niż na monotonnych już patrolach. Była niedziela, a słońce, co kilka chwil chowające się za licznymi strzępkami chmur, oświetlało jasno każde źdźbło trawy na zieleńcach nabierających soczystego, wiosennego koloru, sprawiając, że ludzie mimowolnie bardziej cieszyli się ostatnimi chwilami wolności przed poniedziałkiem.
Na wspólny wypad do miasta, aby nieco wyluzować po pełnym napięć tygodniu, chociaż był jeszcze drugi, niewypowiedziany przez nikogo, a jednak dosyć oczywisty, namówił ich Kaminari, który aktualnie nie przejmował się niczym i w spokoju glamał żelki wzięte nie wiadomo skąd.
- Ne, Katsun - Kirishima spojrzał na ekran telefonu - niedaleko jest jedna galeria handlowa, chcesz się przejść?
- Co? - Zdziwił się zapytany - o co ci chodzi, po co miałbym-
Mężczyzna, zniecierpliwiony, przyciągnął go do siebie i szybko wytłumaczył mu coś na ucho.
- W sumie... - Bakugou zastanowił się chwilę, po czym machnął na resztę ekipy. - Eijin, ty prowadzisz!
- Co wymyszliliszie? - Zapytał niewyraźnie Kaminari z gębą pełną żelków.
- Zobaczysz - Kirishima zbył go z podejrzanie szerokim uśmiechem. Nawet w oczach blondwłosego mordercy wigilijnego karpia widniały niebezpiecznie radosne błyski.
- Tutaj? - Midoriya przekrzywił głowę, kiedy stanęli przed kilkupiętrowym budynkiem, wieczorem rażącym neonami i jasnymi lampami w środku sklepów, kawiarni czy klubów rozrywkowych.
- A widzisz tu gdzieś indziej budynek z napisem "galeria"? - Parsknął Bakugou.
- Tam jesz - wybełkotał natychmiast Kaminari, wskazując galerię sztuki na drugim końcu ulicy.
- Nieważne - przewodnik wycieczki wyłączył telefon i wrzucił go do plecaka. - Idziemy - rzucił i sam pierwszy skierował się do wejścia.
- Sklep z ciuchami? - Bohater, jak również nierozumnik oczywistości numer jeden po raz kolejny przekrzywił głowę.
- Chyba widać - z przodu grupy rozległo się coś pomiędzy jękiem a warknięciem.
- Dobra, włazimy - Kaminari wyrzucił pustą paczkę do stojącego niedaleko kosza i pierwszy wszedł do świata tkanin, futer, syntetyków, wieszaków, półek i stojaków, istnego labiryntu, w którym bez trudu orientowały się tylko osobniki płci żeńskiej.
Nie minęła chwila, a Bakugou z Kirishimą już buszowali między regałami. Warto dodać, że był to dział z odzieżą damską. Konkretnie dziecięcy.
- Te, dziewica grupowa! - Zawołał, na szczęście cicho, jeden z mężczyzn, niewidoczny spomiędzy różowych sukienek. - Chodź!
- Kacchan, mówiłem ci, żebyś tak do mnie nie mówił! - Zirytował się wywołany, jednak podążył za głosem, by po chwili zostać niemal siłą wepchniętym do przebieralni razem z masą przypadkowych fatałaszków. - Ej, wypuśćcie mnie! - Spróbował otworzyć drzwi, ale ktoś blokował je od zewnątrz.
- Przebierz się, to wyjdziesz! - Dobiegł go głos Bakugou niewróżący nic dobrego. Dałby głowę, że oprócz tego usłyszał chichot Kaminariego.
Zebrał ciuchy z ziemi i aż jęknął, widząc, z czym ma do czynienia.
- O Boże...
* * *
- Już? - Kirishima zaczynał się niecierpliwić.
- Chwila... - Co prawda, przebrał się już kilka minut temu, ale nie miał odwagi się im tak pokazać. A co, jak zaczną mu robić zdjęcia? A co, jeśli okaże się, że gdzieś tam są kamery?
- Dolej nje łyszedł? - Rozległ się głos Kaminariego, który najwyraźniej znowu coś przeżuwał.
- Co? Skąd to masz? - Zainteresował się Bakugou.
- Tam jesz taka błutka, czała sz preczlami - wybełkotał zapytany.
Midoriya słuchał uważnie. Może nadarzy się okazja do wyjścia, w końcu to jego "przyjaciel" z dzieciństwa był największym zagrożeniem. Ku jego rozczarowaniu pomieszanym z przerażeniem to Kirishima wyszedł z przebieralni.
Złapał kilka głębszych oddechów. Policzył do trzech. Potem do czterech. Potem do pięciu...
- Jestem! - Zameldował się z powrotem chłopiec na posyłki.
- Jakie wziąłeś? - Miał wrażenie, że Bakugou oddalił się nieco i stracił zainteresowanie jego osobą. Tak! Może teraz jest jego szansa! Spokojnie przemknie sobie obok nich i zdąży wybiec ze sklepu, zanim ci amatorzy precli się zorientują.
Spiął mięśnie, ale gdy już sięgał do klamki, usłyszał szelest materiału. Racja, przecież najpierw musiał się przebrać...
- Najostrzejsze, jakie mieli - wyjaśnił Kirishima.
- Dej kawałek - na chwilę zrobiło się cicho, czyli najprawdopodobniej zajął się jedzeniem. - E tam, słabe - parsknął.
- Co ty chcesz, żeby one były radem posypane?
- Czemu nie? Raz się żyje. Długo jeszcze?! - Ryknął nagle w stronę kabiny.
- Chwila! - Zawołał szybko, mimowolnie patrząc za siebie, jakby spodziewał się zobaczyć drzwi z napisem "wyjście awaryjne".
- Tak jakby to już słyszałem - zanim Midoriya zdążył zareagować, klamka gwałtownie opadła, a świat zewnętrzny stanął otworem. Błysnął flesz.
- T-TY...!!! - Próbował zamknąć drzwi, które, jak przemknęło mu przez głowę, od początku nawet nie były zablokowane, tylko z powodu Bakugou opierającego się o nie sprawiały takie wrażenie, ale napastnik wsunął się do przebieralni razem z nim. - Wyjdź! - Pisnął przerażony, starając się zakryć, co dość kiepsko mu wychodziło.
Mężczyzna zmierzył go wzrokiem bez wyrazu. Czarny top, na to biały żakiet, różowa, sięgająca połowy ud rozkloszowana spódnica, do tego czarne pończochy i różowy choker z małą kolardką. Mało to pasowało do zielonych włosów, ale wyglądało nawet nieźle. Odważnie.
- Co to ma być? - Zapytał z wyrzutem, bezceremonialnie podnosząc mu spódnicę i zaglądając pod spód.
- Z-ZOSTAW!!! - Wrzasnął Midoriya w panice i czym prędzej wyrwał materiał z jego dłoni.
- Co to ma być? - Powtórzył Bakugou z nieco większym naciskiem. - To twoje zwykłe gacie. Miałeś założyć - poruszył znacząco brwiami - wiesz co.
- Nie wiem, o czym mówisz - bezradnie wzruszył ramionami.
- Tam leżą - z politowaniem wskazał małe krzesło, na którym majestatycznie leżały koronkowe stringi.
- To... To jest poniżanie cudzej godności! - Wybuchnął Midoriya.
- Twoje życie to poniżenie twojej godności - odparł Bakugou pocieszającym tonem, po czym bez ostrzeżenia pstryknął jeszcze jedno zdjęcie.
- Wyjdź! - Mężczyzna w końcu nie wytrzymał i wypchnął go siłą z kabiny, by móc się w spokoju przebrać. Zanim zatrzasnął drzwi, ujrzał jeszcze, jak Bakugou pokazuje zdjęcia podejrzanie podekscytowanemu Todorokiemu.
* * *
Ostatecznie pretensjonalne ciuchy zostały kupione, a nieszczęśnik był zmuszony do włożenia ich jeszcze raz, tym razem w komplecie. Jednak, nim to nastąpiło, odwiedzili jeszcze kilka miejsc, w tym strzelnicę, kino czy kawiarnię. Gdy wreszcie wrócili do domu, byli tak zmęczeni łażeniem po całym mieście, że mieli już ochotę tylko na szybki prysznic i długi, co najmniej ośmiogodzinny sen. Krishima również, jednak coś go zatrzymało. A konkretnie ktoś.
Byli akurat w korytarzu, reszta była albo w łazience, albo spała już na byle jak porozrzucanych materacach. Nikt nie mógł im przeszkodzić.
- Chcesz... czegoś? - Zapytał niepewnie, uśmiechając się nerwowo.
- Ja... - zaczął Bakugou, urwał, odetchnął i dopiero potem kontynuował - dziękuję za dzisiaj.
- Epfff... - podrapał się po karku. - Niby czemu? Tak se wyszliśmy, żeby trochę wyluzować po-
- Zrobiłeś to dla mnie, prawda? - Spojrzał mu prosto w oczy.
- Nieee... Nie, wcale... Znaczy... No, tak, masz rację...
- Jesteś takim debilem - parsknął cicho, jednak wydawał się... szczęśliwy?
- Kaminari jest większym - zażartował, podświadomie przeczuwając zmianę atmosfery.
- Zaatakują - powiedział nagle, całkiem poważnie. Patrzył się gdzieś w bok, nieprzytomnymi oczyma. - Jeszcze dzisiaj. Czuję to.
- Przeczucia nie zawsze się sprawdzają - w pierwszym odruchu chciał go przytulić, ale w porę zamienił ten gest na poufałe położenie dłoni na ramieniu.
- Wiem - odparł, krzyżując ręce, jakby zawiedziony. - Ale oni zaatakują. Mówię ci.
- Tak, tak, wierzę... - Parsknął śmiechem, widząc wyraz twarzy Bakugou. - Ej, po prostu jestem zmęczony i chcę się cieszyć ostatnimi chwilami świętego spokoju. No, chodź, solenizant - klepnął go w plecy i zaprowadził do pokoju, w którym Kaminari już zdążył obślinić przez sen większość Rou, któremu było wszystko jedno.
Położył się, z braku wolnego materaca (Midoriya jakimś dziwnym trafem zajął dwa), wprost na podłodze. Tak naprawdę obawiał się, że słowa współlokatora okażą się prawdą. Wierzył mu. Wierzył mu tak bardzo, że zapomniał, jak się zasypia. Już godzinę przewracał się z boku na bok, słuchając monotonnych oddechów towarzyszy.
Po raz kolejny odwrócił się w innym kierunku.
Zaatakują. Jeszcze dzisiaj.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro