Rozdział 4
Kobieta z lekkim niepokojem zadzwoniła do ciemnych drzwi na dziesiątym piętrze. Nie było tam żadnej tabliczki, a powinna być...
Wstrzymała oddech, gdy klamka niezdarnie opadła. Nie słyszała kroków, więc mieszkanie musiało być dźwiękoszczelne. Kogo zobaczy? Jakiegoś obleśnego żula, który na jej widok zacznie się ślinić? Starą babę namawiającą ją do dołączenia do świadków Jehowy? Niepoprawnego alkoholika-przestępcę?
Spodziewając się najgorszego, zobaczyła... psa. Był wielki, łbem sięgał jej niemal do pasa. Miał sierść w niespotykanym, czerwonym kolorze, a jego oczy, również o tej samej barwie, wyglądały... ludzko. Nie potrafiła określić, co w nich jest nie tak, ale miała wrażenie, że ma przed sobą nie zwierzę, a człowieka.
Pies machnął łbem, jakby chciał zaprosić ją do środka. Weszła na wpół świadomie, wciąż zahipnotyzowana oczami zwierzęcia.
- Witamy - usłyszała nagle cichy, spokojny głos. Wyrwała się z odrętwienia i spojrzała niepewnie na wysokiego mężczyznę stojącego w przejściu. Był młody, mógł mieć najwyżej dwadzieścia kilka lat. Nastroszone jak po eksplozji włosy jasnego koloru dobrze współgrały z parą krwistych oczu przypominających błyszczące klejnoty.
Klejnoty z korony mrocznego cesarza.
- Jeśli pani jest głuchoniema, to radzę w tył zwrot - powiedział, wyraźnie zniecierpliwiony.
- D-dzień dobry - odezwała się pospiesznie, po czym drgnęła, gdy pies zamknął drzwi.
- Zgaduję, że przyszła pani z jakąś sprawą, o której mają nie trąbić media - bardziej stwierdził, niż zapytał, a ta skinęła głową. Zlustrował ją wzrokiem, aż zadrżała, i ruchem głowy zaprosił ją do środka.
Weszli do całkiem sporego salonu z dość imponującym zbiorem książek o jakiś dziwnych, naukowo brzmiących tytułach, niskim stołem z ciemnego drewna otoczonym kanapą i poduszkami, przejściem do jakiejś niezidentyfikowanej części pomieszczenia i, teraz otwartymi, drzwiami do, najprawdopodobniej, kuchni, skąd dobiegał niesamowity zapach pieczeni. Blondyn gestem kazał jej usiąść, a sam skierował się do miejsca, skąd dochodził zapach. Zanim jednak zdążyła oburzyć się za takie olewanie gościa, pojawił się przy niej inny mężczyzna. On również musiał być całkiem młody... Miał postawione na żelu, czerwone włosy i bardzo duże, niewinne oczy. Gdy w nie patrzyła, miała wrażenie, że po tej wizycie ona także będzie mogła poszczycić się agresywną barwą tęczówek. Chociaż... To nie była ta sama czerwień, tamta była bardziej mroczna, a ta raczej dość przyjemna i radosna.
- Przepraszamy, że nie możemy od razu przejść do rzeczy - zaczął, z lekko speszonym, ale przyjaznym i pewnym siebie uśmiechem. - Zaskoczyła nas pani w trakcie obiadu... którego w sumie jeszcze nie zaczęliśmy, ale i tak...
Mimowolnie uśmiechnęła się, patrząc na jego nieudolne tłumaczenia. Pokazała tylko gestem, że rozumie. Ten usiadł i zaczął ją zabawiać jakimiś niekonkretnymi, ale zabawnymi opowiastkami, zanim drugi mężczyzna nie wrócił i nie postawił na stole talerzy i sztućców.
- Przepraszam bardzo za kłopot, ale chyba nie będę jadła - zamachała szybko rękami, mimo że zapach kusił do wykorzystania gościnności tych dwojga.
Blondyn spojrzał na nią bez słowa i odszedł, za to czerwonowłosy mruknął:
- Oj, zmieni pani zdanie... W każdym razie, kontynuując...
Niewiele myśląc, dała się porwać jego historiom, zdając sobie sprawę, że spotkała prawdziwego maestro wśród dusz towarzystwa. Słuchała i słuchała, a pies słuchał razem z nią, chociaż co jakiś czas wstawał z miękkiej poduchy i zaglądał do kuchni, jakby chciał sprawdzić, czy obiad gotowy, zawsze jednak wracał z niczym... aż do tej chwili.
Poczuła się jak w jakimś rytuale, obrzędzie starodawnego plemienia, gdzie szaman przygotowywuje magiczny posiłek dający nadnaturalne moce i rozdziela go, najpierw wodzowi, potem jego rodzinie, później kolejnym ważnym osobistościom... a ona była na samym dnie tej hierarchii, jako ktoś z zewnątrz.
Całkiem spora waza parowała i roztaczała wokół siebie niebiański zapach, aż ślinka ciekła. Kobieta, jako doświadczona kucharka, była pewna, że nie jest to wynik chemii, a prawdziwych ziół, przez co jej szacunek do gospodarzy znacznie wzrósł.
Gdy wreszcie, po niemiłosiernie długiej chwili oczekiwania miała przed sobą pełny talerz, zabrała się do jedzenia... i w tym samym momencie zrozumiała, że istnieje coś takiego jak bóg. Tak, tylko bóg mógł stworzyć coś tak niebiańskiego... A teraz miała go przed sobą, z tymi niespotykanie ułożonymi włosami, mrocznie czerwonymi oczami, jeszcze chłopięcymi rysami twarzy! Tak, to było dziecko, jeszcze dziecko! A już bóg!...
Nawet się nie obejrzała, a już brała do ust ostatni kęs. Z zawodem spojrzała na pusty talerz. Tego cudu nie poczuje już pewnie nigdy... Co prawda, zorientowała się, że waza wciąż nie jest pusta, ale wstydziła się poprosić o dokładkę. Nawiasem mówiąc, miała wrażenie, że czerwonowłosy boryka się z tym samym problemem. Ale już po chwili była wręcz niewyobrażalnie wdzięczna za domyślność kucharza, który, nawet bez zadawania żadnych pytań, napełnił ich talerze ponownie, samemu jednak odkładając naczynia. Dla odmiany zajął się psem, jednak i to nie na długo - zadał tylko szybkie pytanie o preferencje gościa i już po chwili z kuchni dobiegał pisk czajnika, po chwili zmieniającego się w aromat herbaty.
Po swego rodzaju uczcie czerwonowłosy wstał i zręcznie zebrał wszystkie naczynia, po czym z małą górką ruszył do kuchni. Kobieta została sam na sam ze swoim bogiem, który zresztą, jakby nie patrzeć, musiał być dobrze umięśniony...
- Po pani minie zgaduję, że było całkiem dobre - stwierdził nagle, drapiąc psa za uchem. Wielkie bydlę spoczywało na podłodze przy jego poduszce, machając leniwie ogonem, z łbem na jego kolanach. Wyglądało wręcz pociesznie.
- Ależ co pan mówi! - Wykrzyknęła, zapominając o dobrych manierach. - Było przewyborne! Naprawdę!
- Miło mi - odparł z drobnym opóźnieniem. Po tym stwierdzeniu zapadła cisza, którą szybko przerwał czerwonowłosy, z powrotem siadając na swoim miejscu. Pies również podniósł się do siadu, co, jak na ironię, sprawiło, że zrobiło się poważnie.
- Może najpierw się przedstawimy - zaczął blondyn bez wyrazu, wpatrując się swoimi boskimi oczami w nie tak młodą już ofiarę, która zresztą nie miała nic przeciwko byciu pochłoniętym. - Jestem Bakugou Katsuki.
- Kirishima Eijirou - uzupełnił czerwonowłosy. Kobieta również się przedstawiła, po czym Bakugou kontynuował.
- Zapewne pomyślała sobie pani, że jesteśmy tylko amatorami, ale jest pani w błędzie. Rozwiązaliśmy już wiele trudnych spraw, w które nasi klienci nie chcieli mieszać policji czy bohaterów. W dodatku mamy spore doświadczenie, i tu nie chodzi tylko o wyciąganie wniosków.
Kobieta ściągnęła brwi. Faktycznie, nie wierzyła, że dwójka, bądźmy szczerzy, dzieci, może mieć tak dobrą opinię u ludzi, których pytała. Nigdy o tym nie myślała, ale to było naprawdę zastanawiające, jak wiele osób ich znało, a na papierach ich miniagencja tak naprawdę nigdy nie istniała.
- Ile chcecie? - przeszła do konkretów, a Bakugou spojrzał na nią z... rozbawieniem?
- To już zależy - odparł.
- Od czego?
- Od czasu, jaki wykorzystamy, od ilości użytych środków, od ogólnej trudności, i od strat.
- Strat?...
- A myśli pani, że nasza praca jest taka tania?
Kobieta przestraszyła się, że może usługi tej dwójki nie są na jej kieszeń. Bądź co bądź, ale mieszkanie, jak i samych siebie, mieli utrzymane w idealnym stanie.
- Spokojnie - Bakugou zauważył zmianę na jej twarzy. - Jeżeli nie spodoba się pani cena, jaką zaproponujemy, może pani negocjować.
- Naprawdę? Mogę?
- Oczywiście. Tak właściwie to cena nas za bardzo nie obchodzi, w końcu ta praca to tylko takie hobby... - spojrzał na nią tak poważnie, że nie miała wątpliwości, że nie chodzi im o pieniądze. Ale w takim razie o co? - Bardziej lubimy niebezpieczne akcje - jakby wyczuł jej niepewność.
- W sumie, czy łażenie po mieście i sprzątanie dealerów nie jest wystarczająco niebezpieczne? - Zapytał retorycznie Kirishima, a kobieta przełknęła ślinę.
- Błagam cię. To siusiumajtki.
- Wiesz, to, że nie noszą przy sobie siekiery, nie znaczy, że nie są dobrzy w walce nożem...
- Jakim nożem? Widziałeś w ogóle te ich wykałaczki? Tym się da zabić w ogóle? - Nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do zbitej z tropu kobiety. - Co mamy zrobić?
- Cóż... Jeśli mieliście już styczność z narkotykami... - Zaczęła niepewnie. Stresowało ją to, co chciała powiedzieć, ale wystarczyło, że rzuciła okiem na mężczyzn naprzeciwko, spokojnych, patrzących kojąco, i zdołała wziąć się w garść. - Myślę, że mój syn sprzedaje LSD - wyrzuciła z siebie jednym tchem.
- LSD - powtórzył Bakugou, jakby smakował to słowo. - Nieźle, nieźle... A skąd pani to wie?
Kobieta dosyć szczegółowo rozwinęła swoją historię, a jej słuchacze analizowali ją dogłębnie w myślach.
- Wiem, że to dość trudne - kobieta speszyła się mocno, bo, jak dla niej, zlecenie powierzone dwóm młodzikom wykraczało poza skalę trudności - ale błagam, zajmijcie się tą sprawą!
- Oczywiście - odparł bez mrugnięcia okiem Bakugou, a kobieta zamarła, zdziwiona. Tak po prostu? - Coś jeszcze?
- Ach, nie, nic... - kobieta, wciąż nie mogąc uwierzyć, że zwróciła się z taką sprawą do dzieci, zebrała się i pospiesznie wyszła, przedtem zabierając kartkę z numerem telefonu.
Dopiero w domu uświadomiła sobie, że, nawet jeśli niekoniecznie musiała otrzymać odpowiedź, to przynajmniej mogła się spytać o przepis na tę cudowną pieczeń.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro