Świąteczna podróż
Im więcej mieli nauki, tym z większym utęsknieniem wyczekiwali świąt Bożego Narodzenia. Przerwa od nauki wydawała się być zbawiennym momentem, w którym ich umysły mogły odpocząć. Przedświąteczna atmosfera udzieliła się i uczniom, i nauczycielom. Już trwały pierwsze przygotowania do ozdabiania zamku choinkami, lampkami oraz innymi elementami kojarzonymi z grudniowym czasem spędzanym w gronie rodzinnym. Tylko Harry nie potrafił cieszyć się ze zbliżających dni wolnych od nauki, zbyt skupiony na znalezieniu choć jednego horkruksa oraz rozwijaniu relacji z Draco. Wiecznie z głową w chmurach, nie zauważał wokół siebie niczego. Myślał intensywnie każdego dnia, jak rozwikłać sprawę z zabiciem Voldemorta. To wcale nie było takie proste, jak mu się początkowo wydawało. Czym bliżej święta były, tym bardziej się stresował.
Korytarze wypełniał gwar rozmów mieszkańców Hogwartu – nie tylko uczniów, ale też duchów oraz obrazów. Nawet Irytek zrobił się nieco bardziej znośny, nie atakując wszystkich i nie strojąc sobie z pierwszorocznych głupich żartów. Wszyscy chodzili podekscytowani, jakby właśnie mieli dostać fortunę do wydania w sklepach. W Hogwarcie można było poczuć się jak w domu.
Harry, ziewając co jakiś czas, próbował analizować notatki z Zaklęć. Nie wychodziło mu to zbyt dobrze. Chciał jednak jeszcze tego wieczora skończyć esej dla Flitwicka na temat źle rzuconych uroków oraz ich konsekwencji. Hermiona zaszyła się w bibliotece, natomiast Ron grał z Deanem w szachy. Nie wytrzymując, Potter odsunął pergamin i przeciągnął się. Po chwili wstał z kanapy, skierował swe kroki do dormitorium po Błyskawicę.
Potrzebował polatać. Jak nigdy wcześniej wręcz musiał się wyrwać od wszystkich, zapominając o świecie. Wiedział wystarczająco – te święta nie miały być czasem jego życia. Chyba że przyjąć negatywny wydźwięk słów, wtedy musiał się zgodzić. Szczególnie patrząc na to, co Dumbledore powiedział mu o cząstkach duszy Voldemorta.
Wystrzelił w niebo z niebywałą prędkością. Musiał aż zmrużyć oczy, bo zaczynały łzawić od tnącego twarz wiatru. Był wolny. Fantastycznie wolny od wszelkich zmartwień.
Puścił rączkę miotły, śmiejąc się głośno, czysto, radośnie. Już dawno się nie czuł tak lekki. Mógł teraz wyłącznie czekać na pierwszy mecz Gryffindoru z Hufflepuffem, który miał odbyć się zaraz po przerwie. Jak dotąd były dwa mecze – Krukoni przeciw Puchonom oraz Krukoni przeciw Ślizgonom. Pierwszy mecz wygrał Ravenclaw, natomiast drugi Slytherin. Drużyna Hufflepuffu była do bani w tym roku.
Złapał miotłę, a potem, zrobiwszy fikołka, zaczął pikować ostro w dół. Ziemia zbliżała się niebezpiecznie, a serce tłukło o żebra. Adrenalina krążyła w jego żyłach, co tylko zachęcało Harry'ego do dalszych zmagań z własną wytrzymałością.
Tuż nad ziemią wykonał zryw, ostro podrywając miotłę; ledwie kilka cali dzieliło go od uderzenia w twardy grunt. Przeleciał nad zielonym terenem, aby poszybować wyżej nad jeziorem. Koło dwudziestu stóp nad wodą zatrzymał się.
Wciąż pamiętał mroczną głębię, gdy nurkował tam w czwartej klasie. Wtedy wydawało mu się to takie cholernie trudne, obciążające psychikę, lecz w obliczu ostatnich wydarzeń... Zaśmiał się nieprzyjemnie, głucho. Chyba wolałby jeszcze raz negocjować z trytonami.
Niebo szybko osłoniły chmury, z których posypał się śnieg. Jutro rano na śniadanie dostaną w niespodziance puchową kołdrę okrywającą całą okolicę. W każdym płatku odbijał się refleks światła księżyca. Harry zerknął do góry. Ciemniejący firmament w milczeniu błagał go o powrót przed kominek w Wieży Gryffindoru.
Dlatego wrócił na ziemię, chcąc przejść odcinek od brzegu jeziora do wejścia do zamku na własnych nogach. Tylko w taki sposób uzyskał dodatkowe kilka chwil na odprężenie się w ciszy.
Wędrówka zajęła mu ledwie kilka minut, może nieco więcej, jednak nie odczuł tego w żaden sposób – pozostawał zbyt skupiony na własnym świecie. Zamknął oczy, stojąc przed portretem Grubej Damy. Powinien na święta wyjechać. Nie chciał korzystać z zaproszenia pani Weasley, a zostanie w Hogwarcie nie wchodziło teraz w grę. Dumbledore wreszcie powiedział mu o priorytetach, więc liczył się czas. Im dłużej zwlekał, tym mniej go miał.
***
– Gdzie idziemy? – głos Draco odbił się echem po pustym korytarzu.
– Zaraz zobaczysz – mruknął Harry, zerkając na Mapę Huncwotów. Czysto. Wszyscy już spali. – Tylko musisz zachować spokój.
Draco przełknął, ale pokiwał głową. Wszelkie wątpliwości zachował dla siebie, bo ufał Harry'emu. Zastanawiał się jednak, dlaczego musieli wybrać się na zwiedzanie szkoły w środku nocy. Nie podobało mu się to, zważywszy na wczesną godzinę pobudki. Chciał się wyspać, żeby rano nie mieć worów pod oczami. Wyglądały nieestetycznie.
Wreszcie znaleźli się w łazience Jęczącej Marty. Draco, po zdjęciu peleryny–niewidki przez Harry ego, aż cofnął się o krok. Potrząsnął głową w niedowierzaniu. Po co tu przyleźli?
– Harry? O co chodzi?
Nie uzyskał odpowiedzi, bo Potter wysyczał coś dziwnego, stojąc przed umywalką. Nagle ceramiczne zlewy rozsunęły się, ukazując swoją tajemnicę. Draco, bardzo niepewnie, zbliżył się do krawędzi ogromnej dziury. Nie widział dna. Musiała być niesamowicie głęboka.
– Co to? – zmarszczył brwi.
– Komnata Tajemnic – odparł Harry, wzruszając ramionami. Spojrzał Malfoyowi w oczy. – Nie musisz ze mną iść – rzucił.
Draco zmarszczył brwi.
– I miałbym targać miotłę na darmo? – spytał. Usiadł na swoim wysłużonym Nimbusie.
Ojciec wielokrotnie opowiadał mu legendy o ukrytej komnacie Slytherina. Za jego czasów otwarto komnatę, podejrzewano Harry'ego. Teraz właśnie miał do niej wejść. Tak po prostu. A Harry dalej nie chciał mu wyjawić celu wizyty. Przełknął. Cały czas obserwował Pottera, zastanawiając się, czy nie napił się jakiegoś wywaru. To było szaleństwo! Przecież jeśli w komnacie naprawdę był potwór...
Harry zdawał się czytać w jego myślach; łagodny uśmiech wykrzywił twarz chłopca, odmładzając ją jeszcze bardziej.
– Bazyliszek nie żyje. Nie musisz się obawiać. – Zachybotał się na krawędzi, a potem wystrzelił w dół na miotle. Błyskawica była stworzona do tak ryzykownego pikowania.
Chcąc, nie chcąc, poleciał za nim. Leciał jednak o wiele ostrożniej, nie chcąc w nic uderzyć. Im niżej się znajdował, tym ciemniej było. Dlatego mruknął ciche lumos, w myślach będąc już stopami na gruncie.
Osiedli na kostkach małych zwierząt. Większość obróciła się w pył, zostały nieliczne.
– Tędy. – Harry bez obaw prowadził ich do Komnaty Tajemnic, nie spodziewając się niczego szczególnego. Król węży dawno został zabity. Zginął przecież z jego ręki. Co dalej mogłoby tu żyć? Odór zatęchłej wody i rozkładu wygoniłby najtwardszego mieszkańca.
Draco nie podzielał jego pewności siebie. Co chwila się rozglądał, trzymając różdżkę w gotowości. Slytherin od dawna musiał wiedzieć, co chciał wychować, patrząc na budowę korytarzy. Były wysoko sklepione i łukowate. Wszędzie, gdzie się dało, rzeźbiony był motyw węża. Wzdrygnął się. Salazar Slytherin był popieprzonym czarownikiem.
Wpadła na Harry'ego, który nagle się zatrzymał.
– Już prawie jesteśmy – usłyszał, nim zdążył wydukać cokolwiek.
Stali przed drzwiami, których pilnowały mieniące się dziwnym blaskiem węże. Syk przeciął powietrze, po czym brama otwarła się; to Harry przemówił.
Weszli do ogromnej komnaty, która musiała być sercem podziemi – Komnata Tajemnic.
Przestronna, wbrew pozorom oświetlona, kamienna sala sprawiła, że Draco nie mógł wyjść z podziwu. Ogromny posąg Slytherina przyczynił się do uświadomienia Draco jego maleńkości. Tak naprawdę dopiero po dłuższej chwili zobaczył ogromne zwłoki węża (czy też to, co z nich zostało), a to i tak tylko dlatego, że Harry poszedł prosto w ich stronę.
– Na Merlina, co to, kurwa, jest? – wymknęło się mu.
– Martwy bazyliszek.
– Jesteś pewien.
– Draco, to sam szkielet.
– Jesteś czarodziejem.
– Dobrze, masz rację, różne dziwne rzeczy istnieją.
Spojrzeli po sobie w milczeniu, aż wreszcie Harry nachylił się nad czaszką ogromnego gada, aby zabrać mu kieł. Włożył go we wcześniej przygotowany materiał. Zawinięty artefakt schował do kieszeni szaty.
– Możemy wracać – oświadczył, otrzepując ubranie.
– I tyle? Naraziłeś mnie na zawał tylko dlatego, że chciałeś pozbawić martwego bazyliszka jednego zęba?! – zirytował się Draco. Harry pokiwał głową, szczerząc się. – Ty idio...! – zamarł. Zresztą nie tylko on.
Od strony korytarza dobiegł ich odgłos kroków. Harry w te pędy chwycił Draco za nadgarstek i pociągnął w cień jednej z rur. Ciekawość, kto to mógł być, zwyciężyła i nie ruszył się ani o centymetr.
Spodziewał się każdego, naprawdę każdego, ale nie Dumbledore'a. Dyrektor bardzo pewnie przeszedł Komnatę Tajemnic, aż wreszcie ukląkł przy szkielecie. Sam wyjął trzy kły, ale pogmerał czymś jeszcze, coś wymruczał, żeby zniknąć w jakieś pobocznej odnodze, naprzeciw ich kryjówki.
– Biegiem do wyjścia! – syknął Harry, popychając Draco. – Wskakuj na miotłę! – polecił.
Byłby głupcem, gdyby dał się tu złapać Dumbledore'owi z Malfoyem. Chciał się jednak dowiedzieć, dlaczego Dumbledore zerwał te kły, na co ich potrzebował.
Błyskawicznie znaleźli się w łazience Jęczącej Marty. Harry spojrzał ze zmarszczonymi brwiami na Draco.
– Coś tu śmierdzi – stwierdził, a potem okrył ich peleryną–niewidką i odprowadził Draco do dormitorium. Przez całą drogę żaden z nich się nie odezwał.
***
Harry pożegnał się z przyjaciółmi, obiecując napisać do nich, jeśli się czegoś dowie. Nie miał co prawda takiego zamiaru, lecz Ronowi i Hermionie wystarczyło to zapewnienie dla spokoju ducha. Draco zaś miał wybadać sprawę z rodzicami oraz samym Czarnym Panem. Potrzebował dorosłych, którym mógł zaufać. Wbrew pozorom Malfoyowie byli idealnym wyborem, ponieważ zrobiliby wszystko dla jedynego syna.
Westchnął ciężko. Czekały go bardzo samotne dwa tygodnie. Miał zamiar przecie poszukać horkruksów na własną rękę. Zaopatrzony w pieniądze, prowiant oraz wiele ciepłych ubrań, jeszcze dziś chciał zdobyć namiot oraz śpiwór. Im intensywniej myślał o horkruksach, tym większą obsesję na ich punkcie miał. To było jednak dobre – intuicja podpowiadała mu, co dalej powinien robić. Gdzie się udać. Czego szukać.
Nie sądził, że podróż będzie w jakikolwiek sposób przyjemna, bo i taka być nie miała. Stanowiła jednak warunek do przejścia w nowy etap życia, całkowicie wolny od wiszącej nad nim groźby w postaci Voldemorta. Mógł w ten sposób uciec również od Ginny. Od śmierci Syriusza. Od zakochania w Draco. Od wszystkiego.
Złożył Mapę Huncwotów wedle jej zagięć, aż wreszcie zamknął kufer. Tyle mu wystarczyło. Może miał cichutką nadzieję, że pewna osoba wybierze się razem z nim, lecz... nie. Nie mógł ryzykować życia Draco dla własnego widzimisię.
Poszedł do łazienki, aby się załatwić. Po wszystkim postarał się jeszcze ogarnąć włosy, ale próby spełzły na niczym, niestety. Byłby skłonny stwierdzić, iż wyglądał nawet gorzej. A może lustro było już stare i krzywo odbijało?
Z dormitorium wyszedł jako ostatni. Tylko kadra wiedziała, że wyjeżdżał, więc przed wejściem na stację w Hogsmeade narzucił na siebie pelerynę. Nie chciał, aby uczniowie go zobaczyli. Poza tym w ukryciu mógł spokojnie czekać na odjazd Ekspresu Hogwart bez zbędnych pytań przyjaciół. Nie mógł im jeszcze niczego wyjawić. Jeśli w ogóle kiedykolwiek to zrobi.
Spojrzał za okno. Wszyscy wsiedli. Ostry gwizd, para, dźwięk podobny do werbli, a ciężka lokomotywa powolutku, pomalutku zaczęła się toczyć ku stolicy Anglii. Pierwszym przystankiem dla Harry'ego miało być Grimmauld Place 12. Mógłby rozkazać Stworkowi pomóc sobie. Oczywiście zabezpieczając się odpowiednio przed ujawnianiem komukolwiek informacji.
Nawet nie wiedział, kiedy usnął.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro