Kwietniowy narcyz
Jeden problem z głowy, jeszcze tylko kilka.
Harry wrócił z Grimmauld Place 12 w paskudnym humorze – opowiedział pokrótce Remusowi o swojej kłótni z Syriuszem, który nie mógł zrozumieć, że Snape i Draco stanowili ważne filary w jego planie, chociaż ostatecznie zgodził się, żeby przyprowadzić ich obu. Potter czuł się też trochę winny, jeśli miał być szczery ze sobą, a wszystko przez to, że nie powiedział Syriuszowi całej prawdy; nie wspomniał mu ani słowem o chęci pokazania czarnomagicznych ksiąg Draco. Musiałby się wtedy wytłumaczyć z ich lekcji u Remusa, opowiedzieć, jak to się stało, jak na to wpadli, a nie miał w ogóle siły.
Najchętniej położyłby się spać. Na tydzień lub dwa. A może miesiąc.
Pożegnawszy się z Remusem, udał się jeszcze na Eliksiry. Choć był ze Snape'em w dość zdrowej, neutralnej relacji, lekcje z nim wciąż pozostawały tym samym koszmarem Harry'ego. Och, jak bardzo nie miał siły mierzyć się ze złośliwościami profesora. Wątpił, żeby Snape go oszczędził, skoro do tej pory właściwie tego nie robił. Poza tym jednym razem, gdy wrócił z Draco od Voldemorta.
Niechętnie, powłócząc nogami, skierował się w stronę lochów. Towarzyszyły mu szepty oraz jawne drwiny ze strony uczniów. Słyszał komentarze pokroju: "Głupotter, podobno lubisz ciągnąć!". Na to również nie miał siły.
Dotarł pod salę, oparł się o ścianę. Ignorował i Gryfonów, i Ślizgonów. Ci pierwsi szeptali, patrząc na niego spod łbów, zaś ci drudzy rzucali coraz to głupszymi uwagami. Harry prychnął w duchu. Nawet gumochłony wykazałyby się większą kreatywnością w wymyślaniu wyzwisk oraz drwin.
W tym całym zamieszaniu nie popatrzył za Draco. Nie chciał dolewać oliwy do ognia.
Weszli do sali razem z profesorem, który jak zwykle wyglądał, jakby musiał uczyć ich za karę.
Harry usiadł sam, zachowując wolne krzesło od Rona i Hermiony. Draco, co zauważył mimochodem, poszedł na sam przód. Tak było bezpieczniej. Dla nich obu.
Snape obrócił się przodem do klasy, splatając palce.
– Dziś nauczycie się, jak uwarzyć Eliksir Wielosokowy. – Mówił niemal szeptem, lecz było to słyszalne w każdym zakątku lochu. Jak zawsze zresztą. Nikt się nie ośmielił przerywać jego lekcji czy zakłócać. – W ciągu zajęć macie obowiązek uwarzyć go do etapu, w którym dodacie muchy siatkoskrzydłe, a potem zakończycie proces. Po lekcji przelejecie wasze eliksiry do słoików, gdzie poczekają miesiąc, żebyście kontynuowali. Zaczynać! – Na tablicy pojawiła się szczegółowa instrukcja, a klasa szumnie ruszyła do składzika, żeby pobrać niezbędne ingrediencje.
Harry wiedział, że to był trudny eliksir do uwarzenia. Hermiona była jedyną osobą, której – miał pewność – uda się go zrobić perfekcyjnie. W końcu już raz udowodniła, że potrafiła, a to było cztery lata temu.
Na myśl o Hermionie coś go zakuło w sercu. Nie, Eliksiry to nie był czas na myślenie o utraconej przez uprzedzenia przyjaźni. Nawet jeśli nie miał zbytnio czasu w ogóle, żeby myśleć o czymkolwiek poza Voldemortem.
Może trochę się oszukiwał. Jakby nie spojrzeć, miał też czas na to, żeby rozmyślać i marzyć o Draco, żeby zastanawiać się, czy Ślizgon cokolwiek do niego czuł. Uśmiechnął się mimowolnie na samo wspomnienie uczuć, jakimi się podzielili pamiętnej nocy w Pokoju Życzeń, całkowicie odsłonięci, z nagimi duszami, z sercami w rękach. Chciał więcej. Chociaż... Eliksiry to nienajlepsza pora na przywoływanie tak intensywnych doznań. Nie chciał wystawić się na dodatkowe pośmiewisko w postaci... problemu w spodniach.
Wziąwszy składniki niezbędne w pierwszym etapie warzenia Eliksiru Wielosokowego, wrócił do ławki. Zaczął skrupulatnie odmierzać trzy miarki ślazu, który natychmiast wrzucił do kociołka. Później przyszła pora na dwie wiązki rdestu ptasiego. Jak już i ten krok miał za sobą, zamieszał wywar trzy razy zgodnie ze wskazówkami zegara.
Jak na razie, szło mu dobrze. Trzymał się instrukcji, uważał, żeby nie popełnić błędu. Z jakiegoś względu starał się ponad miarę, chociaż... nie miał siły.
– Potter!
No tak. Czas na standardową sesję poniżenia go.
– Tak, profesorze? – Zmęczenie w głosie Harry'ego było nader wyraźne.
– Kiedy i dlaczego zbieramy ślaz?
Cała klasa patrzyła na niego. Tym razem nie tylko Ślizgoni czekali, żeby się pośmiać, gdy zrobi z siebie idiotę.
– Zbieramy... w czasie pełni księżyca. – Harry zamknął oczy, wytężając mózg. Był tak cholernie zmęczony... – Wszystko przez to, że tylko w czasie pełni uzyskuje on swoje właściwości wspomagające przemianę. – Udało się.
Czekał na salwę śmiechu, lecz wciąż panowała cisza.
– Cóż... – Snape wyglądał na zbitego z tropu. – Zgadza się.
Harry aż nie wierzył własnym uszom. Miał rację. Snape nie dostał pożywki do dalszych docinek i dał mu spokój! Powinien zapisać ten dzień w kalendarzu. Ale dopiero po wyspaniu się.
Jego wzrok odruchowo powędrował do Draco. Ślizgon zerkał na niego ukradkiem. Choć nie było tego widać po minie, oczy cieszyły się, że Harry odpowiedział poprawnie. Znali się tak dobrze, rozumieli bez słów, więc ciche wsparcie Draco było wszystkim, czego Harry potrzebował. Miał jedynie nadzieję, że nikt nie zorientował się, co się działo między nimi w ciągu krótkiej chwili.
Kiedy wstawił eliksir w kociołku nad palnik, mógł się już nudzić. I tak do końca lekcji powinien się warzyć. Z racji tego, że mieli cynowe kociołki, potrzebowali aż osiemdziesięciu minut, żeby zakończyć kolejny krok w przygotowaniu Eliksiru Wielosokowego. Postanowił zatem wziąć się za czytanie podręcznika, żeby nie dać Snape'owi kolejnego powodu do próbu umilenia życia wszystkim wokoło.
Czytał, czując palące spojrzenie, wwiercające się w niego. Nieco uniósł wzrok. Draco. Harry przełknął ciężko, starając się pozbyć guli w gardle.
Tęsknił za nim, a nie mógł się nawet odezwać, jeśli nie chciał spalić wszystkiego, nad czym tak ciężko pracowali. Musiał poczekać do wieczora, gdy znów będą sami w Pokoju Życzeń – stało się to ich rutyną, ale jakże przyjemną. Harry nie czuł się komfortowo z Ronem w dormitorium, zaś Draco mógłby się nabawić kłopotów w Slytherinie; rodziny jego kolegów i koleżanek w większości popierały Voldemorta. Zapewne dotarły do nich słuchy o dezercji Draco oraz relacji z Harrym. To stawiało go w bardzo niefortunnym świetle.
***
W porze kolacji znów siedział sam. Wiedział jednak, że po niej przyjdzie czas na rozmowę ze Snape'em i Draco w kwaterach Lupina – Remus ich poinformował w odstępach czasu.
Jadł bardzo szybko, żeby tylko jak najmniej czasu przebywać w Wielkiej Sali. Cały ten dzień był do tyłka. Harry nawet nie pamiętał, kiedy czuł się tak zmęczony. Przytłoczony. Miał po prostu dosyć. otrzebował odpoczynku od wszystkiego, co się działo.
Skończywszy jeść, szybko wstał i zdecydowanym krokiem opuścił Wielką Salę. Starał się nie reagować na u?szczypliwe uwagi, niby to wypowiedziane pod nosem, ale na tyle głośno, żeby Harry usłyszał. Coraz bardziej wściekał się, choć już dawno powinien sobie odpuścić.
Wszedł do komnat bez pukania.
– Harry, wreszcie jesteś! – Remus uśmiechnął się z ulgą.
Harry skinął głową Snape'owi, a potem, nie bacząc na to, co wypadało, a co nie, przytulił Draco. Już po chwili całowali się namiętnie, zapominając o całym świecie, wszelkich problemach, zagrożeniu w postaci Voldemorta. Wkładali w pocałunek całą rozpacz, potrzebę, rozżalenie.
Harry uczepił się Draco, jakby Ślizgon mógł obronić go przed przerażającą rzeczywistością.
Snape chrząknął głośno.
Oderwali się od siebie z zarumienionymi twarzami, lecz wciąż się obejmowali. Harry nie potrafił przestać gapić się na Draco, jakby starał się zapamiętać detale jego twarzy, gdyby... Gdyby coś się stało. Draco również tak na niego patrzył. Uśmiechnęli się do siebie, a uśmiechy te były pełnie niewypowiedzianych obaw i strachu. Im bliżej końca się znajdowali, tym bardziej martwili się o przyszłość.
– Możecie wreszcie przestać się do siebie mizdrzyć? – zapytał zirytowany Snape.
– Severusie, bez nerwów – zaoponował Remus, chcąc dać chłopcom czas.
To Draco jako pierwszy zmusił się, żeby ścisnąć ostatecznie dłoń Harry'ego, a potem usiadł na kanapie obok Snape'a. Harry zajął jeden z foteli, niezbyt świadomie patrząc tęsknie na partnera.
– Harry? Chyba chciałeś porozmawiać.
– Co? – Głos Remusa wyrwał Harry'ego z transu. Wszyscy na niego patrzyli. Zarumienił się. – A, tak. – Chrząknął. – Chcę, żebyście udali się ze mną w sobotę na Grimmauld Place. To naprawdę ważne – rzekł poważnie. Splótł palce i ułożył dłonie na kolanach. – Z pewnością będziecie zainteresowani.
– Czym takim? – zapytał Snape podejrzliwie.
– To... – zaciął się. – Chcę, żeby to poczekało do soboty. – Nie miał najmniejszej ochoty na wysłuchiwanie okrzyków niezadowolenia czy sarkastycznych uwag. Już nie dziś. Przygryzł wargę. – Profesorze Snape – zwrócił się do mężczyzny. – Czy rozmawiał pan z rodzicami Draco?
– Jutro mam umówioną rozmowę z Lucjuszem – odpowiedział, masując nasadę nosa.
Najwyraźniej nie tylko Harry miał dosyć.
– Widziałem się dziś z Dumbledore'em – dodał oliwy do ognia Remus. Pozostali od razu spojrzeli na niego pytająco, oczekując większej ilości informacji. – Nie podejrzewa nas lub o tym nie mówi. W każdym razie naszym tematem była walka z Voldemortem. – Utkwił spojrzenie w Harrym. – To, co powiem, będzie straszne – wyszeptał. – Bardzo mi przykro, Harry.
– O co chodzi? – dopytał Draco dziwnym, piskliwym głosem.
– Harry, Dumbledore... On... Jesteś ostatnim horkruksem.
– Co?! – Trzy głosy zbiły się w jeden, po czym rozeszły echem po komnatach.
***
Kanapa była bardzo wygodna, lecz nic go to nie obchodziło. Ramiona Draco otaczały go, szeptał jakieś niezrozumiałe słowa, może plótł bzdury. Harry nie był pewien. Siedział z podkurczonymi nogami, owiniętymi ramionami, kiwając się delikatnie w przód i w tył. Patrzył w podłogę, nie będąc w stanie znieść pełnego rozpaczy spojrzenia Draco.
Ile wspólnych chwil im zostało?
Wszystko się tak cholernie pokomplikowało! Niech ich wszystkich Merlin! Czy choć raz nie mógł dostać swojego szczęśliwego zakończenia?! Naprawdę, ale naprawdę musiał umrzeć, żeby Voldemort ostatecznie odszedł w zapomnienie? Naprawdę musiał poświęcić swoje krótkie, nawet nie siedemnastoletnie życie, żeby Draco mógł spać spokojnie, bez widma śmierci nad głową?
To był jakiś cholerny koszmar, a Harry nie potrafił się z niego obudzić.
– Zobaczysz, wymyślimy coś. Nie wiem. Cokolwiek. Na pewno da się coś jeszcze zrobić. Na pewno! Wierzę w to! Przecież ty też w to wierzysz! Jesteś cholernym Wybrańcem! Nie możesz się poddać! Nie możesz! Rozumiesz? Nie chcę żyć w świecie bez ciebie... – Najpierw pewność, potem zwątpienie, na końcu płacz.
Sam Harry ledwo powstrzymywał łzy. Nie mógł się złamać, gdy był obok Draco. Musiał mu dać chociaż złudną nadzieję, że będzie lepiej. Nawet jeśli sam stracił wiarę w... cokolwiek. Czuł, że nie było sensu próbować zmienić tego, czego nie dało się uniknąć.
Tak po prostu będzie musiał oddać życie za spokój oraz wolność nie tylko swoich bliskich, ale także wszystkich czarodziejów, czarownic, charłaków, magicznych stworzeń, których nigdy nie widział na oczy. Za wszystkich, bez wyjątku.
Żaden nie może żyć, gdy drugi przeżyje.
– Kurwa, tak nie może być! – wycedził Draco, siąkając nosem. Ciągle płakał. Zaczął szarpać Harry'ego. – Powiedz coś! Zrób coś! Nie możesz się poddać! Nie pozwalam ci! Miałeś być Ślizgonem, na Merlina!
Harry spojrzał na niego niewidzącymi oczyma, po czym zwiesił głowę.
– Masz rację, muszę przestać się nad sobą użalać. – Usiadł normalnie, spuszczając nogi na podłogę. – Ważne jest, aby zapewnić tobie i twojej rodzinie bezpieczeństwo. Potem musimy tylko doprowadzić plan do końca. A później... niech się dzieje, co chce.
Draco, zamiast odpowiedzieć, zaniósł się głośniejszym szlochem. Miał już dość. Dość! Po tych rewelacjach nie byli w stanie z Harrym ćwiczyć pod okiem Lupina. A Harry się... poddawał. Był pieprzonym Gryfonem, do cholery! Myślał jak Ślizgon! Gdzie była jego wola przetrwania?
– Byle do soboty.
***
Następnego dnia Snape, kiedy tylko wrócił ze spotkania z Lucjuszem, zawołał do siebie Harry'ego pod pretekstem szlabanu za schrzaniony eliksir. Zatem kiedy Harry przekroczył próg jego gabinetu, nie zdziwił się na widok profesora rzucającego wszelkie znane mu zaklęcia prywatności na drzwi; każdy mógłby ich tu podsłuchać. Nawet ten wredny Puchon, który z satysfakcją przekazał mu informację o szlabanie.
– Siadaj. – Harry spełnił polecenie. W tym czasie Snape napełnił szklankę Ognistą. – Malfoyowie zgodzili się tymczasowo przenieść do Lupina. Podobno Czarny Pan ma im za złe to, co stało się z Draco i nie mieli łatwego czasu. – Przyjrzał się Harry'emu badawczo. – Lucjusz jest zainteresowany jak najszybszym usunięciem Znaku.
Harry pokiwał głową, wciąż siedząc z markotną miną. Nie miał ochoty czy potrzeby udawania zadowolonego. Ciężko było się mu dziwić.
– Mogę zapytać Remusa, czy użyczy mi kominka. Pomogę usunąć Znak – wymamrotał, skubiąc skórki.
Snape westchnął, wstał od biurka, po czym przeszedł się po gabinecie. Wyraźnie czegoś szukał. Najwidoczniej szybko to znalazł, bo zaraz wrócił do Harry'ego. Podał mu dwie fiolki.
– Wypij to, Potter – nakazał wręcz. – Wzmacniający i uspokajający.
– Nie, dziękuję.
– Potter, to nie była prośba – w głosie Snape'a zaczęła pobrzmiewać irytacja. Durni, dumni Gryfoni.
Westchnąwszy, Harry odkorkował obie fiolki, po czym wypił ich zawartość jednym haustem. Wiedział, że potrzebował kilku chwil, aby zaczęły działać.
– Zaopiekuje się pan Draco, gdy mnie nie będzie? – zapytał cicho. Tak cicho, że sam nie był pewien, czy w ogóle się odezwał.
Snape, nie ukrywając zaskoczenia, przyjrzał się chłopcu badawczo. To był chyba pierwszy raz, gdy mężczyzna spuścił wzrok. Westchnął. Nie znalazł słów, aby pocieszyć Pottera lub go zrugać za tak beznadziejną postawę.
– Zajmę się nim, Harry – odpowiedział szeptem, pierwszy raz wymawiając jego imię bez kpiny czy złości.
Harry posłał mu wątły uśmiech.
***
Wystarczyło poczekać do soboty. Miał się wtedy zacząć kwiecień. Później wszystko szło już z górki. Państwo Malfoy byli bezpieczni. Harry wraz z Remusem i Draco wybrali się w odwiedziny, a także z zadaniem: Potter usunął Lucjuszowi Mroczny Znak za pomocą tego samego zaklęcia, które wcześniej pomogło Draco.
Obserwując Malfoyów, Harry pomyślał, że są jak kwiaty. Eleganccy, dystyngowani, piękni. I choć wyglądali na kruchych, potrafili krzywdzić. Jednocześnie chronili się. To było coś pięknego. Gdyby miał możliwość, chętnie wpisałby się w ich rodzinę. Ale nie miał.
Musiał umrzeć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro