osiemnasta czternaście
★ 2020
godzina osiemnasta czternaście
Zmarznięte dłonie spoczywają na kamiennym murku, w starej, obskurnej uliczce, gdzieś w centrum starego miasta, pachnącej alkoholem i melancholią; uliczce pamiętającą pierwsze pocałunki szkolnych kochanków w akompaniamencie kłótni zrujnowanego małżeństwa z okna naprzeciwko. Wierci się na nim, jak jedenastolatka i rozgląda niecierpliwie, w poszukiwaniu dźwięku głosu, który słyszy tak rzadko, a tak często sprawia zaparcie tchu w jej piersiach, jakby słuchała najpiękniejszego utworu klawiszowego – jakby jej każde pojedyncze słowo było oddzielnym tonem, niby chaotycznym, rozrzuconym w atmosferze, ale jednak postawione przy reszcie zdania (półdźwięków) tworzyło absolutnie ogrzewającą skołatane serce melodię. Wie, że nie zasługuje na nią – na ten istny dar z nieba z brązowymi włosami, personifikację złamanej życiem niebiańskości, zagubionej pośród zamaskowanego społeczeństwa, spisującego się na medal w fałszywie obranych rolach. Mimo to, siedzi na murku od dziesięciu minut i boi się zajrzeć w telefon, obawiając się wiadomości, którą może ujrzeć. Nie chce zalać się łzami przy staruszce z drugiego piętra, zerkającej na nią z balkonu (jeszcze pięć minut, a przegoni ją z osiedla), nie chce rozczarowana wrzasnąć (wróżka z parteru nie potrafiłaby przywrócić poprzedniej energii) i wyrwać sobie pukli włosów (fryzjer z drugiej klatki nie lubił pracować na rzadkich włosach), nie chce dodawać kolejnej nutki goryczy miejscu, które już przeżyło wiele kłótni szkolnych kochanków w akompaniamencie jęków zrujnowanego małżeństwa.
Woli poczekać jeszcze kilka ulotnych chwil, skąpana w delikatnym świetle zepsutej latarni i wyobrażać sobie chwilę spotkania dwóch dziewczyn, skrywających przed sobą tą samą tajemnicę – o pożartych czerwonych motylach na śniadanie i nigdy nie wysłanych listach do tej drugiej. Woli poczekać, aż telefon jej się rozładuje (a ma osiemdziesiąt procent), by nie musieć zerkać w te cholerne wiadomości (i znów nie przyglądać się jej zdjęciu profilowemu przez pięć minut) – jeśli nie znalazłaby (nie)oczekiwanej wiadomości, zapewne skończyłaby maniakalnie czytając poprzednie rozmowy, nie mogąc się doczekać, aż porozmawiają na podobnych płaszczyznach pod kocem z gwiazd, leżąc na trawiastej podłodze i trzymając się w młodzieńczych ramionach, zakręcając wokół palców kosmyki jedwabnych włosów, niby te Roszpunki. Pragnie powiedzieć jej wprost, jak bardzo jej na niej zależy, a nie chować się pod stertą niedomówień, owinięta w kilka bawełnianych koców. Pragnie ucałować truskawkowe usta, jakby przy tym oddając całe swoje życie, a potem wrócić do filozoficznych przemyśleń, znajdując kolejną nieoczywistą konstelację, które tylko oczy ukochanej dostrzegały, a te jej potrzebowały chwili, by odnaleźć ją na nieboskłonie.
Serce przyspiesza swojego zauroczonego bicia, gdy słyszy jakieś pośpieszne kroki – niestety szybko dostaje cios prosto w sam jego środek, zauważając, że to nie jej oczekiwana, a kobieta śpiesząca na tarota. Wróżka wciąga ją pośpiesznie do mieszkania i zamyka drzwi na cztery spusty, zakrywa okna fioletowymi firankami i gasi światło. Staruszka z balkonu dalej nic nie krzyczy, a fryzjer żegna się z umówionym klientem dłuższym objęciem, a potem nienazwanym spojrzeniem przyglądają się sobie przez dosłownie ułamek sekundy.
Sebastian z okna naprzeciw pomyśli, że to zwykła para przyjaciół.
Zakochana dusza dostrzeże nić namiętności pomiędzy tymi gestami.
W końcu ma dość. Zeskakuje z murku obleganego przez miastową hołotę i wybiega z uliczki, naciągając pożyczony od ojca kawowy płaszcz, w którym dosłownie się topi (na szczęście nauczyła się pływać w zeszłe wakacje). Jej obdarte martensy spotykają się z kamieniami, przez co wywraca się na twarz – na szczęście miły klient w ostatniej chwili łapie ją za ramię i podnosi delikatnie do góry, ale skompromitowana nie potrafi wydać z siebie żadnego dziękczynnego dźwięku. Gdy nieznajomy odchodzi, wyciąga telefon i sprawdza godzinę.
Osiemnasta siedemnaście.
Palce wędrują do ikonki komunikatora, akurat przychodzi powiadomienie – jestem!
I gdy odwraca się przez ramię, i gdy widzi ją pierwszy raz, ma wrażenie, że zaraz się obudzi.
Więc chwyta ją w ramiona, by otworzyć oczy już przy niej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro