Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział #3

- Doktorze, niech Pan zobaczy! - w jego stronę biegła uśmiechnięta dziewczynka z czarnymi, długimi puklami włosów. Za każdym razem, gdy podskakiwała radośnie, zdawały się być one zupełnie jak fale na bezkresnym morzu.

- Co takiego chcesz mi pokazać? - spojrzał na nią łagodnym spojrzeniem zielonych tęczówek, odkładając na bok swój długopis.

Miał jeszcze sporo papierów do wypełnienia, ale czego się nie robi dla swoich podopiecznych? Zawsze znajdzie trochę czasu, choćby miałby to być jedynie kwadrans. 

Pacjentka po chwili gwałtownie się przed nim zatrzymała, prawie wywalając się plackiem na podłogę. 

- Ale uważaj! Powoli, Lee - zaśmiał się delikatnie, pomagając jej utrzymać równowagę. 

- Dzisiaj mieliśmy zajęcia plastyczne - powiedziała z oczami jak u słodkiego kotka. - Pamięta Pan, Panie Arturze, jak pokazywałeś mi szkielet człowieka?

Jego kąciki ust nadal się unosiły.

- Oczywiście, byłaś tym tak zafascynowana, że nie mógłbym zapomnieć - odpowiedział twierdząco. 

Po chwili dziewczynka odwróciła białą kartkę za pomocą swoich małych dłoni. Teraz zauważył jak bardzo bladą miała skórę, zupełnie jak śnieg. W sumie po chwili zastanowienia nie dziwił go ten fakt, ponieważ Lee prawie nigdy nie wychodziła z budynku na słońce.

Kirkland ujrzał na papierze rysunek szkieletu człowieka. Każda kostka była na nim idealnie widoczna. Od piszczeli po żebra na klatce piersiowej, wszystko lekko naszkicowane ołówkiem. Zaniemówił. Jak taka młoda dziewczynka mogła zapamiętać to wszystko? Kartkówki ze szkieletu zdają dopiero uczniowie w starszych klasach szkoły podstawowej, a ona jest dopiero w wieku, w którym mogłaby zaczynać klasę pierwszą. 

Czarnowłosa lekko posmutniała - Nie podoba się Panu? Dlaczego nic Pan nie mówi?... - spuściła wzrok, wpatrując się w podłogę. 

- Co? - ocknął się nagle, widząc jej żal. - Bardzo mi się podoba, to cudowny rysunek, jestem pod wrażeniem tego, jak szybko się uczysz różnych rzeczy, wiesz? - uśmiechnął się, głaszcząc ją po czubku głowy. 

- Jak myślisz, Panie Arturze, zostanę lekarzem? - spytała nagle, nadal trzymając w rękach kartkę. 

- Na pewno zostaniesz - poprawił swój fartuch. - Wiem to. - powiedział ciepło. 

Dziewczynka zamilkła, a w pokoju zaczęło się robić nieco ciemniej... chłodniej... niepokojąco. Brytyjczyk poczuł na swojej skórze nieprzyjemny, nieco zbyt silny powiew wiatru mimo, że miał na sobie długi rękaw. Zaczął szukać źródła chłodu, rozglądając się po gabinecie, jednak wszystkie okna były zamknięte, drzwi również. Nagle czarnowłosa przemówiła dziwnie odległym głosem.

- ...Jak może Pan tak kłamać... - poczęła drzeć swoją pracę na miliony kawałków, które powoli spadały na szpitalną podłogę, jak płatki zimowego śniegu. 

Arthur zauważył łzy spływające po jej bladych policzkach. Wyglądały jak poranna rosa podczas wiosennych spacerów, kiedy chodził z innymi dziećmi oglądać przyrodę przy szpitalu. Był w szoku. Całe jego ciało spięło się, nie pozwalając mu wykonać ani jednego ruchu. Chciał coś powiedzieć, jednak nie potrafił. Przypomniał sobie o bolesnej rzeczywistości, jaka go spotkała, a do jego głowy zaczęły po kolei napływać tragiczne zdarzenia sprzed roku. Widział prostą linię na monitorze obok łóżka... głośny pisk zatrzymania tętna... operacja w trybie nagłym... krew... dużo krwi... i... no tak... śmierć, zakończenie ziemskiej drogi na samym jej początku...

- Ja już przecież... nie żyję... - spojrzenie Lee stało się puste, bez wyrazu, bez blasku. Uniósła lekko palec wskazujący w stronę mężczyzny - ... To Pana wina... - z jej ust oraz oczu zaczęły wypływać strużki ciemnej krwi o metalicznym zapachu. Powoli przesuwały się po jedwabistej, śnieżnobiałej cerze, barwiąc ją na szkarłatny odcień. 

Powietrze po chwili zastygło całkowicie, unosząc w sobie skrawki papieru, kropelki czerwonej cieczy oraz kurz. Do uszu doktora zaczął docierać złowrogi, szemrzący głos, najpierw powoli... a potem, coraz bardziej przyspieszając, powtarzał ostatnie słowa wypowiedziane przez dziewczynkę.  

Kirkland złapał się za głowę, przeszytą przez kłujący, przeszywający ból. Opadł na kolana mocząc je w ogromnej, lepkiej kałuży. Przez swoje zaszklone spojrzenie obserwował jak czarnowłosa powoli się wykrwawia, cały czas stojąc nieruchomo, z tym obojętnym, pozbawionym emocji, wyrazem twarzy. Czuł jakby go czymś nafaszerowano, coraz bardziej opadał ze swoich sił - zarówno psychicznych, jak i fizycznych. Czuł jakby sam oddalał się od własnych sfer świadomości...

- P-p-przestań... - szeptał agonicznie, aby jak najbardziej zagłuszyć głos w swoim umyśle, który zamienił się w głośny chór, skrzekliwych ech. Jednak i to nie pomagało. 

- To n-nie moja wina... - mówił sam do siebie. - to nie moja w-wina... - powtarzał cicho. Po tym ciało Lee runęło na ziemię z hukiem. 

                             ***

- Arthur! Obudź się, Arthur! - mówił stanowczo zmartwiony głos. 

Brytyjczyk szybko otworzył oczy i usiadł na kanapie, nabierając głośny haust powietrza. Zakręciło mu się jednak w głowie oraz pociemniało przed oczami, przez co prawie upadł na podłogę. Powoli wracał do świadomości, mrużąc oczy.

- Hej, uspokój się, oddychaj powoli - przytrzymał go Alfred, kładąc jego głowę delikatnie z powrotem na poduszce. - Zmierzymy Ci znowu temperaturę. - umieścił pod jego pachą termometr. 

- Co się właściwie stało, coś Ci się przyśniło?... - zapytał po chwili, siadając obok już przebranym w zwykłe ubrania. Był wyraźnie zdezorientowany.

Kirkland tylko spojrzał na niego zaszklonymi od strachu i żalu tęczówkami. Chciał opowiedzieć, wyrzucić z siebie cały sen, który go nawiedził, całe to czyste przerażenie. Niestety głos uwiązł mu w gardle, uniemożliwiając wymówienie jakiejkolwiek sylaby. Nie minęła nawet minuta i znowu zaczął płakać. Nie wiedział co się z nim właściwie dzieje, dlaczego tak się zachowuje na przeciwko tego irytującego Amerykanina. Skulił się pod kocem, zakrywając dłońmi swoją żałosną twarz. 

Jones spojrzał na niego przerażony i osłupiały. Kirkland wyglądał w tym momencie tak krucho, niewinnie, bezbronnie. Nie miał pojęcia co powinien właściwie zrobić, znaczy... Domyślał się, ale jednocześnie przepełniała go niepewność. Nie chciał zrobić niewłaściwego ruchu, aby Arthur nie odebrał czegoś źle. Po paru sekundach jednak stwierdził w myślach: ,,Na co czekasz Alfred? Przecież widzisz, że tego potrzebuje!". Powoli przybliżył się do blondyna obejmując go ostrożnie rękoma. 

Roztrzęsiony Brytyjczyk nagle poczuł na sobie kojące ciepło. Miał wrażenie jakby wszelkie smutki się rozwiewały, ustępując miejsca spokojowi. Otworzył oczy i ujrzał przytulającego go delikatnie Amerykanina.  

- Już wszystko dobrze... Arthur - gładził go powolnym ruchem po plecach. - Nie musisz opowiadać co się stało, jeśli to ponad twoje siły... wystarczy, że się uspokoisz - uśmiechnął się lekko, aby go chociaż w minimalny sposób pocieszyć. 

- A-Alfred... - odwzajemnił jego gest, mocniej się wtulając nadal w strachu, chociaż teraz już nieco mniejszym. Ukojonym przez obecność Alfreda obok.

"God... przeraził mnie... ale... co mu się właściwie ukazało w tych snach...? zdecydowanie musiało być to coś tragicznego... cóż nie powie mi... nie ma jeszcze do mnie zbyt dużego zaufania, plus jestem tylko jego współpracownikiem-kolegą... choć chciałbym być kimś znacznie ważniejszym..." - pomyślał Jones. 

Po paru długich minutach odsunęli się od siebie. Do gabinetu zaglądało blade światło księżyca, oświetlając blaskiem pomieszczenie. Okazało się, że Dr. Kirkland spał o wiele dłużej niż mu się wydawało, ale czemu mu się dziwić, w końcu był ledwo żywy parę długich godzin temu. Należał mu się sen tylko... szkoda, że tak nieprzyjemnie zakończony.

- Już jest noc? - zapytał po chwili zdezorientowany, przecierając palcami zmęczone od płaczu i choroby, zaczerwienione oczy. 

- Właściwie tak... - potwierdził, wyjmując mu ostrożnie termometr. - spałeś całkiem długo, ale to nic nie szkodzi. Przy chorobie najważniejszy jest sen - odpowiedział miło. Spojrzał na wskaźnik. - nadal masz gorączkę... w takim stanie nie puszczę cię samego. Zawiozę cię do domu. 

- Nie trzeba - odpowiedział, lekko zarumieniony. - J-już mi lepiej... 

- Dobrze, to spróbuj wstać - prychnął Jones, patrząc na niego z dezaprobatą.

Zdeterminowany i powracający już w pełni do zimnego spokoju, zrobił to, co powiedział Alfred. Pewny tego, że już wrócił do sił, zdecydowanym ruchem wstał na równe nogi. Od razu jednak pożałował swojej decyzji, gdy zaczął tracić równowagę, a w polu widzenia pojawiły się jedynie czarne mroczki. Drugi mężczyzna na szczęście w samą porę złapał rozchorowanego, przytrzymując go przy swoim ciele.

- Everything alright? - spytał, nadal go trzymając w swoich ramionach.

- Chyba, tak... - odpowiedział na pytanie, zawstydzony specyficzną pozycją w jakiej się znaleźli. - M-możesz mnie już puścić... 

- Och, dobrze! - wyrwał się z zmyśleń, a jego policzki przybrały delikatnie różowy odcień. Rozluźnił uścisk, pomagając mu usiąść z powrotem na wygodny, bezpieczny mebel. - Teraz już nie zaprzeczysz, że powinienem cię odwieźć. - uśmiechnął się zwycięsko. 

- Pff... - zielonooki skrzyżował swoje ręce, po czym westchnął cicho. - Chyba nie mam wyboru. - odwrócił wzrok. 

Witam moi kochani, jak widzicie powstał następny rozdział. Bardzo trudno było mi go pisać... Nie wiem dziwnie opornie mi to szło. Bardzo natomiast chciałam podziękować -paquerette- za betowanie powyższego rozdziału. W sumie to sama się do tego zaoferowałaś, a ja z początku nie chcialam abyś to zrobiła. Niestety nie wiem czy wiecie ale jest to bardzo uparte stworzenie X"D. Mam nadzieję, że akcja nie przynudza i jest w miarę okej. Kocham was wszystkich!

                            













Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro