Rozdział #5
26 marca, rok 2015, noc
Trzy lata przed spotkaniem Alfreda i Arthura w Londynie.
- Morderca... - oskarżenie odbiło się echem od ścian pustego korytarza.
W jednej, wręcz niezauważonej, sekundzie młody mężczyzna poczuł przeszywające mrowienie, które ustępowało po chwili tępemu bólowi i wrażeniu ciepła na skórze. Złapał się odruchowo za zaczerwieniony policzek po prawej stronie twarzy. Na przeciwko niego z uniesioną po ciosie dłonią stała kobieta o pięknych, długich włosach w kolorze platynowego blondu. Przerażała niejedenego kto zalazł jej za skórę wywołując skrajne emocje, których nie chciała pokazać - szczególnie nienawidziła płakać.
- Gdybyś był kompetentny nie doszłoby do tego. Zastanawia mnie co sobie myślałeś wybierając swój zawód. - udając zamyślenie zaśmiała się w dziwnie sarkastyczny sposób, który przyprawił mężczyznę o dreszcze. - Może, że zwalisz winę na narzędzia... materiały i substancje od pracowników... i wszystko będzie cacy?
Blondyn stał jak wryty patrząc się na czubki swoich butów. Nadal czuł obrzęk na swoim policzku, wiedział, że skończy się on niezłym siniakiem. Powoli podniósł żałośnie głowę i zebrał w sobie odwagę, aby spojrzeć w fioletowe jak trucizna oczy. Przeszyły go jak igła z drażniącą cieczą, która szczypała, paliła, unieruchomiała.
- Hm? Odpowiedz na moje słowa - podeszła bliżej osoby, do której czuła obrzydzenie porównywalne do przestępcy albo gwałciciela. - Czyż nie uczono ciebie w szkole wymowy i konstruktywnej rozmowy... Doktorze Jones? A raczej... zabójco. Innym mianem ciebie nazwać nie można, a tym bardziej mianem doktora.
Alfred nie wydusił z siebie ani jednej sylaby nadal patrząc w trujące, palące jadem, w nienaturalnym kolorze tęczówki. Próbował się odezwać lekko uchylając usta, jednakże okazało się to tylko syzyfową pracą. Gardło było zbyt ściśnietę, a żołądek nadmiernie skurczony od stresu, żalu, złości i bólu... a najbardziej od wypalającego w sercu oraz duszy piętno poczucia winy.
Anya - bo tak jej było na imię podeszła do Amerykanina z pozornie spokojnym wyrazem twarzy. Był on tylko ułudą, zmyłką, kłamstwem, zupełnie jak fatamorgana na pustynii. Ujęła subtelnym ruchem jego podbródek w dwa palce swojej bladej dłoni i zbiliżyła swoją nieodgadnioną twarz do twarzy Dr. Jones'a.
- Jesteś nędzny. - powiedziała dobitnie monotonnym i chłodnym tonem, po czym, szybko jak burzowa błyskawica, wykonała dwukrotnie mocniejszy cios wymierzony w drugą połowę marnej, zmęczonej twarzy mężczyzny, a następnie w sam środek.
Pod wpływem niezwykłej siły cofnął się i osunął o ścianę na końcu szpitalnego korytarza. Poczuł wilgoć w swoim nosie oraz metaliczny, charakterystyczny zapach. Po chwili z obydwu dziurek zaczęły spływać bordowe strużki gęstej cieczy, najpierw zostawiając ślad na łuku ust, a następnie przedostając się coraz niżej w kierunku brody i szyi, wolno zastygając.
- ...I'm sorry... - wymamrotał cicho, przykładając do nosa kołnierzyk swojego białego, lekarskiego fartucha.
Blondynka odwróciła się w ciszy, rzucając na lekarza duży, wysoki cień. Nagle zaczęła się niekontrolowanie, mrocznie śmiać.
- Jaki ty jesteś zabawny. Doprawdy powiedz, żartów w zanadrzu ci nie brakuje. Naprawdę wybitny dowcip. - uśmiechnęła się uroczo, lecz jej ton głosu spochmurniał. - Jeszcze za to zapłacisz. Obiecuję Ci to. Ja obietnic nie łamię, w przeciwieństwie do was... w przeciwieństwie do lekarzy. - powiedziała stanowczo kierując się w kierunku windy, aby opuścić budynek, do którego będzie czuła zapewne odrazę i gorycz przez dłuższy czas.
***
Delikatny, ciepły wiaterek poruszał zielonymi pąkami liści na drzewach i krzakach. Promyki wiosennego Słońca przebijały się przez niereguralnie rosnące gałęzie roślin. Jasne włosy Anyi delikatnie falowały, odbijając blask życiodajnej dla Ziemii gwiazdy. Ludzie spacerowali na msze do kościoła, jak i całe rodziny chadzały po parkach z uśmiechniętymi pociechami, ciekawymi świata oraz często wyrywającymi do przodu, ciągnąc za o wiele większe ręce swoich rodziców. Fioletowooka spojrzała na szczęśliwą matkę, ojca i córeczkę ze smutnym uśmiechem. Wyobraziła sobie małą siebie na miejscu dziewczynki, a wspomnienia same powracały z niezwykłym impetem. Zakryła szalikiem twarz, aby nikt nie zauważył jej słonych łez, wylewających się z pod długich rzęs. Przez szpary między szyciem miękkiego, ciepłego materiału widziała na nagrobku przed sobą dwa kolorowe zdjęcia radosnych, pełnych życia ludzi. Ludzi, z którymi już nie było jej dane porozmawiać, przytulić, wyściskać i powiedzieć te dwa słowa z jednej strony proste, a z drugiej czasem niezwykle trudne do wypowiedzenia na głos.
- Kocham was... - wyszeptała z bólem przez ściśnięte od płaczu gardło.
Usłyszała za sobą kroki odbijające się od kamiennego chodnika cmentarza i donośny dźwięk brzdękania oraz obijania się o siebie zniczy. Pośpiesznie wytarła swoją twarz dłońmi, nie odwracając się w stronę dźwięku. Osoba jednak zatrzymała się przy tym samym miejscu pochówku, przy którym siedziała. Anya odwróciła się, a to co zobaczyła niemal wyrwało ją z pod kontroli. Chciała wykrzyczeć wszystkie frustracje, ból, żal.
- Co tu robisz?... Nie powinno ciebie tu być. - spytała chłodno, ponownie zwracając wzrok na naniesione na granitową płytę zdjęcia.
- To jedyne co mogę zrobić... - stwierdził beznamiętnie, wypalonym poczuciem winy głosem, wyjmując zapalniczkę z kieszeni.
Zapalił dwa piękne znicze, po czym delikatnie postawił je po obu stronach nagrobka. Pomodliwszy się za dusze zmarłych stał nadal w ciszy, patrząc się na uśmiechające się podobizny rodziców platynowłosej. Nadal nie doszło do jego świadomości, że zawalił. Anya miała rację... zmaścił po całości. To nie była wina leków, narzędzi czy sprzętu, wszystko było tak jak należy. Zawinił jego brak doświadczenia... bynajmniej tak sądził. Wpoił sobie to do pamięci, wypalił wspomnienie i przekonanie o swojej odpowiedzialności za śmierć tego małżeństwa. Nawet nikt nie wziął pod uwagę tego, że może... taka była wola losu?
- Idź stąd... - nie wiadomo, czy była to prośba, rozkaz, a może żałosne błaganie ze strony kobiety. Czuła do Alfreda odrazę, wstręt i określała najgorszymi epitetami jakie mogły istnieć.
- Anya... - chciał coś powiedzieć jednak mu przerwała.
- Idź stąd! - krzyknęła do niego z nienawiścią, a jeśli ktoś przyjrzał się bliżej jej wzrokowi to mógł zauważyć niewyobrażalne cierpienie, skrywane gdzieś głęboko w najciemniejszych zakątkach jej duszy.
Jones powoli założył kaptur swojej kurtki na głowę, gdy z nieba zaczęły kapać przezroczyste kropelki, powoli mocząc jego ubranie, dłonie i buty. Braginskaya siedziała natomiast niewzruszona deszczem, który się rozpoczął i nadal spoglądała na zdjęcia swoich bliskich, których nie było jej już dane spotkać. Ciecz stopniowo wsiąkała w jej fryzurę, szalik i płaszcz, zostawiając ciemniejsze plamki na materiale.
Amerykanin odszedł ociężałym krokiem i podążył w stronę swojego domu. Stereotypowo ludzie smutni patrzą się w dół. On jednak obserwował smutne, szare, ciemne niebo pokryte chmurami.
Rozpaczały razem z nim.
Płakały razem z Anyią.
Ale delikatnie opatulały podobizny małżeństwa, zupełnie jak strumyk latem, kojący, rześki i niezwykle uspokajający.
***
Sprzedawca usłyszał wysoki dźwięk dzwonka. Alfred wszedł do środka zamykając za sobą białe drzwi sklepu.
- Dzień dobry, poproszę to - wskazał palcem resztkami swoich sił psychicznych, jak i fizycznych.
- Dzień dobry - odpowiedział kasjer i podał blondynowi dużą, błyszczącą w świetle lamp sklepowych butelkę whiskey.
Jones szybko wyjął swój czarny portfel i podał jeden duży, zielony papierek:
- Reszty nie trzeba - wziął z blatu trunek wychodząc z lokalu.
- Proszę Pana! Ale- drzwi się jednak zamknęły. Młody brunet zza lady wyleciał za nim z resztą pieniędzy, jednak po niebieskookim nie było już śladu.
Alfred biegł do swojego apartamentu, przedzierając się przez strugi coraz mocniejszej, wiosennej ulewy. Słyszał jadące po mokrej ulicy auta, a lampy oślepiały jego pole widzenia. Mijające go osoby w samochodach musiały myśleć o nim jak o szaleńcu. W końcu kto przemieszcza się na nogach w taką okropną pogodę?
Gdy stanął u progu swoich drzwi, przekręcił zamek kluczem, trzymając w drugiej dłoni szklaną butelkę. Wszedł do środka zdejmując obuwie, byle jak rzucając je na środek przedsionka. Usiadł bezradnie na dużym fotelu, skierowanym na panoramę Londynu. Odkręcił napój, w którym miał nadzieję zatracić swoje emocje, zapomnieć o wszystkim, a najlepiej zapomnieć kim w ogóle jest. Chociaż... może i to się już stało? Miał mętlik w głowie. Nie wiedział już jakim mianem ma siebie określać, co doprowadzało go do szaleństwa. Rozgrzewającą ciecz opatuliła po chwili jego przełyk zupełnie jak żar ciepłego ognia. Brał kolejne i kolejne łyki alkoholu, aż troski, poczucie winy, ból i sam on odchodził w dalekie sfery jego umysłu. Spojrzał pustymi, pociemniałymi tęczówkami na widok rozpościerający się za dużymi oknami.
Znów siedział tutaj sam.
Czasem zastanawiał się właściwie, jak to jest spędzać wieczory z kimś u boku.
Kimś kto ukoi jego przeszywający ból.
Miał przyjaciół i znajomych, ogromne grono.
Ale w ten deszczowy dzień w Londynie, nikogo przy nim nie było.
Nawet nie zauważył kiedy zmorzył go tak potrzebny mu sen, a w ręce nadal trzymał szkło z resztką trunku na dnie, opierając je bezwładnie o podłogę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro