Rozdział #4
Piękne, nocne niebo było ledwo dostrzegalne z powodu miejskich, ostrych świateł i lamp ulicznych, umiejscowionych w regularnych odstępach. Tak już wyglądały uroki popularnych, zaludnionych metropolii, w których ginie przyroda oraz naturalne dobra natury. W tym przypadku można powiedzieć, że stwierdzenie "betonowa dżungla" jest co najmniej trafne i bardzo realne na dzień dzisiejszy.
Jednak, kiedy człowiek zbliżał się do bardziej oddalonych od centrum miejsc, mógł poczuć coś w rodzaju świeżego, lekkiego oddechu. Nawet powietrze stawało się tam inne, czystsze z mniejszą (prawie, że nikłą) ilością smogu oraz zanieczyszczeń. Czas również się tam zmieniał, ludzie jakby byli spokojniejsi, bardziej zrelaksowani, zupełnie różniący się od tych zamieszkujących środek miasta. Między wysokimi budowlami, na tłocznych chodnikach, różne osoby wpadały na siebie, śpiesząc się na spotkania biznesowe, bądź podążały biegiem do pracy, często nawet nie patrząc, czy przypadkiem na kogoś nie wylały swojej porannej kawy.
Szczególnie o chłodnej porze roku, zwanej zimą, ludzie bardzo chętnie sięgali po rozgrzewające oraz aromatyczne napoje. Ich ciepło, za każdym razem, delikatnie ale zarazem w dość szybkim tempie, działało na lodowate, zdrętwiałe od zimna dłonie. Oczywiście większość wybierała cudownie pachnącą kawę, której głównym zadaniem było, za pomocą znajdującej się w niej kofeiny pobudzenie i zachęcenie do pracy dopiero co obudzonego organizmu. Równie popularna była herbata. W zimie, w szczególności te korzenne, imbirowe, miodowe z cytryną - generalnie z rozgrzewającym działaniem. Zachwycały wyśmienitym smakiem oraz aromatem.
Dwaj lekarze jechali samochodem przez te jasne ulice, jak i ogromne skrzyżowania oraz ronda. Wokół można było usłyszeć gwar klaksonów, pochodzących od zniecierpliwionych kierowców, którzy zmuszeni byli stać w korku. Czerwone, tylnie światła pojazdów odbijały się od szyb i okien nowoczesnych budynków. Niestety końca sznura kolorowych aut prawie nie było widać.
Alfred... chciał się odezwać. Korciło go zapytać Arthura o jego rzekome "znikanie" po pracy w szpitalu. Bał się jednak wtrącać w prywatne sprawy blondyna, bo co jeśli się na niego zdenerwuje, albo co gorsza, przestanie się odzywać na zawsze. Gdy myślał o takiej wizji twarz automatycznie mu bledła, myśli stawały się ciemne, a ręce mu drętwiały. Mimo wszystko ciekawość niestety, bądź stety, zwyciężyła.
- Wiesz Arthur... rozmawiałem ostatnio z Anne na korytarzu - przerwał niepewnie gęstą ciszę Jones, uważnie skupiając wzrok na drodze.
- Nie dziwi mnie to, rozmawiacie praktycznie codziennie i plotkujecie o głupotach zupełnie jak dzieci - prychnął z rozbawieniem w zielonych tęczówkach, skierowanych w stronę widoków za oknem.
- Cóż, ta rozmowa była trochę... inna - mówił dalej nieco nerwowo i niezręcznie. Zacisnął mocniej dłonie na kierownicy.
Czuł jak gula zaciska mu się w gardle, a każde słowo było wymawiane z trudem. Powodem był oczywiście niewyobrażalny stres.
- ... inna? - odwrócił wzrok w stronę Amerykanina, nieco zaciekawiony, ale również zaniepokojony. - w jakim sensie?
- Powiedziała, że ciągle od dłuższego czasu... - wzdechnął. - zmywasz się po pracy i jedziesz w zupełnie innym kierunku niż twój dom.
Kirkland w tym momencie zamarł. Ktoś zauważył jego wycieczki. Jego inne niż zwykle rutynowe zachowanie, o którym... właściwie nikt nie musi wiedzieć... albo to on nie chce aby ktokolwiek wiedział o tym gdzie chodzi i co robi codziennie po pracy. Chciał coś odpowiedzieć, jednak nie mógł ułożyć stosownych argumentów oraz logicznych, pasujących do siebie słów. W samochodzie znowu rozbrzmiała, tym razem, przytłaczająca duszna cisza.
Korek nagle rozruszał się niespodziewanie, lecz po paru kilometrach zamiast zjazdu na obrzeża, gdzie znajdował się dom Arthura, oboje ujrzeli śniegową zaspę.
Obok widniał świeżo postawiony znak z informacją o braku przejazdu z powodu zbyt dużych opadów śniegu. Co więcej, taka anomalia pogodowa była wręcz zadziwiająca, bo w Anglii nigdy nie napadało aż tak dużo śniegu jak w tym roku.
Niby można było w takich sytuacjach użyć objazdu, innej okrężnej drogi lub jakiegokolwiek tego typu rozwiązania. Nie w tym przypadku, albowiem droga przed nimi była jedyną prowadzącą do rezydencji Kirkland.
- To chyba jakiś żart... - wypowiedział starszy z nich na jednym wdechu, ze zdumieniem i irytacją. - To jedyna droga do mojego domu, która jest właściwie niedostępna.
- Nonsens, na pewno musi być jakaś uliczka, cokolwiek. - odrzekł próbując pocieszyć Brytyjczyka. - zaraz zobaczymy... - po tych słowach włączył mapę Google na swoim telefonie. - ...shit... rzeczywiście... to jedyna droga - wpatrywał się ze zdumieniem w jasny ekran urządzenia.
- Po prostu zawieź mnie do jakiegoś hotelu, poradzę sobie, jestem dorosłym mężczy- kichnął pociągając nosem. - zną...
- Nie widać po tobie, że sobie poradzisz - spojrzał na niego nieprzekonany, zawracając samochód.
- A co mi się niby może stać? Proszę bardzo, wymieniaj jeśli masz jakiekolwiek słuszne argumenty. - prychnął zirytowany.
Jones jednak nie odpowiedział i zaczął jechać w nieokreślonym dla Kirkland'a kierunku.
- Huh?... Alfred?... Gdzie ty jedziesz? - spojrzał na niego zdezorientowany. Nigdy nie jechał w tę stronę i nie znał tych ulic.
- Do mojego domu - uśmiechnął się lekko. - Nie zostawię ciebie samego, jeszcze sobie krzywdę zrobisz albo nie daj Boże zemdlejesz. Kto ciebie wtedy poratuje Panie "poradzę sobie sam"? - powiedział pół żartem, pół serio.
- Przecież już czuję się lepiej - zmrużył oczy ze złością i skrzyżował ręce. - Poza tym, po co się tak mną przejmujesz?... - jego mina lekko zrzedła.
- ...Może dlatego, że jesteś dla mnie ważny?... Chcę dla ciebie zrobić po prostu coś dobrego... - powiedział spokojnym tonem.
Arthur patrzył w szoku przed siebie. Ważny?... Jest dla kogoś ważny?... Zarumienił się lekko, a w środku poczuł dziwne, przyjemne ciepło. Ścisnął lekko dłonią, materiał swojej kurtki, aby się nieco uspokoić.
***
"A więc to jest jego... dom" - pomyślał Arthur wchodząc do mieszkania Alfreda, które zdecydowanie było ogromne. Ze względu na swoje ponadprzeciętne rozmiary raczej przypominało bardziej dom, niż pospolity apartament czy inny azyl w piętrowym budynku.
- Daj swój płaszcz, powieszę go w szafie - powiedział niebieskooki, zabierając ubranie z dłoni Brytyjczyka.
Miejsce zamieszkania Dr. Jones'a diametralnie różniło się od domu Kirklanda. Już na progu drzwi widać było jego nowoczesność i jasny klimat. Dominowała biel, szkło i elementy drewniane wbudowane w meble, mięciutkie dywany i otwarta przestrzeń w postaci salonu, kuchni i jadalni. Na ścianach widniały rozległe, duże okna, które doskonale naświetlały pomieszczenia, nawet w nocy, gdy padał na nie Księżyc i uliczne światła londyńskiej metropolii. Widok, także był niesamowity, właściwie zapierający dech w piersiach. Zatracając się w majestatycznej panoramie miasta, widocznej z 10 piętra Arthur podszedł bliżej okna ściągając swoje brązowe, eleganckie obuwie ze skóry. Światełka nocnego miasta odbijały się delikatnie od jego zielonookich tęczówek, które pochłaniały w pełni ten magiczny i cudowny widok. Nagle zauważa jasną smugę przed polem widzenia i zaczyna słyszeć czyjś przytłumiony głos.
- Halo, ziemia do Arthura, wszystko w porządku? - woła stojąc obok niego Alfred.
- Huh? - wymamrotał powoli przetwarzając jego słowa. - Ach, tak wszystko dobrze, po prostu... zamyśliłem się nieco.
- Wiem co masz na myśli, rzeczywiście obraz widoczny z tych ogromnych okien zdumiewa i zachwyca. Nawet mnie i to codziennie mimo, że mieszkam tutaj i widzę go codziennie - uśmiechnął się ciepło na wspomnienie cudownych wieczorów w jego salonie po pracy - Jednak... Nawet jeśli wyglądam na osobę, która jest rozrywkowa i imprezowa to we własnym mieszkaniu nigdy nikogo nie przyjmowałem, przez co oglądałem nocne widoki sam ze sobą, siedząc na fotelu. - westchnął cicho, po czym zaśmiał się lekko. - Oczywiście nie jestem z tego powodu zawiedziony! Wręcz przeciwnie. Czasem lepiej odetchnąć, nawet jeśli preferuje się przebywanie w towarzystwie... Och, rozgadałem się trochę. Może chciałbyś coś ciepłego do picia? Zrobić ci herbatę?
- Chętnie - odpowiedział krótko i spokojnie Kirkland.
- Czuj się jak w domu, usiądź sobie na kanapie - oznajmił Jones wesoło.
Arthur umościł się na kanapie pod kocem, a miły w dotyku oraz ciepły materiał opatulił go szczelnie. Nadal czuł zimno z powodu przeziębienia oraz miał wrażenie zmęczenia przez koszmar, który przyśnił mu się tego wieczoru w szpitalu. Przysunął mięciutki materiał bliżej swojej twarzy nadal patrząc w okno, opierając głowę na swoich bladych dłoniach. Kocyk pachniał delikatnie, przyjemnie i kojąco, można było też wyczuć lekki aromat kawy. Czuł jakby już znał skądś ten zapach... tylko skąd? Po chwili wspomnienie wstrząsnęło nim jak grom z nieba - ten sam zapach czuł w chwili, gdy Alfred go przytulił i próbował uspokoić. Wtulił się mocniej w dziergany materiał, który tak go uspokajał... zupełnie jak-
- Tea is ready~ - powiedział śpiewającym tonem Dr. Jones stawiając kubek w czarne paski na stoliku.
Brytyjczyk wzdrygnął się i szybko oddalił od swojej twarzy koc do, którego właściwie się przytulał... myśląc o... "idiot... co się z tobą dzieje Arthur, ogarnij się. Nie mógłbyś nic poczuć do tego wkurzającego, irytującego, amerykańskiego głupka. Co z tego, że robi przepyszną herbatę, w ogóle mnie to nie obchodzi pff..."
- Thank you - podziękował biorąc naczynie w dłonie, dmuchając w ciepły napój aby się nie poparzyć. Ciepło delikatnie opatuliło jego drobne ręce, ogrzewając je przyjemnie.
Alfred usiadł obok schorowanego ze swoją czarną kawą, teoretycznie wieczorem nie powinno się popijać kawy ale organizm Amerykanina był już przyzwyczajony do kofeiny. Nawet jeśli wypiłby ją przed snem to bez większych problemów by zasnął, opatulając się białą kołdrą. Do nozdrzy Arthura ponownie dotarła woń świeżej kawy i mimowolnie, pomimo wszelkiemu opieraniu się niezwykle się relaksował i uspokajał.
- Naprawdę nie przeszkadzają ci samotne wieczory? - zapytał Dr. Kirkland.
Jones spojrzał w środek swojego kubka, po czym odezwał się:
- Będąc szczerym... czasem tak. Dlatego cieszę się, że tutaj teraz jesteś i ze mną rozmawiasz. - stwierdził, a jego policzka przybrały lekko czerwony kolor.
- Naprawdę? - zarumienił się.
- Really, really Arthie... - uśmiechnął się szeroko i szczerze. Nie udawał uśmiechu jak na spotkaniach biznesowych, jak podczas ważnych rozmów o pracę. To był gest pełen prawdziwości i ciepła. - I mam tez nadzieję, że z czasem bardziej mi zaufasz.
Oczy Arthura zabłysły na ten widok, po czym zdarzyło się coś niespodziewanego i niesamowitego. Sam wygiął usta w delikatnym uśmiechu, trzymając w dłoniach nadal gorący kubeczek. Wyglądał tak pięknie, jakby był pełen życia i radości. Alfred był zdumiony, a zarazem tak szczęśliwy. Obserwował jego głęboko zielone tęczówki, długie, nieco dziewczęce rzęsy, jasną piękną i aksamitną cerę, lekko zaróżowioną na twarzy oraz różane, śliczne usta. Arthur... ten Arthur... uśmiechnął się prosto do niego.
- Postaram się... Alfred. - odpowiedział.
"Londyn nocą... jest piękniejszy w towarzystwie..." - pomyśleli oboje, spoglądając w okno przed sobą.
"Może mi zaufa"- mówił do siebie w myślach Alfred.
"Może mogę mu zaufać" - mówił do siebie w myślach Arthur.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro