Rozdział #2
"Co za pogoda, że też nie nałożyłem wcześniej płachty na przednią szybę!" - pomyślał zirytowany Alfred, sięgając do schowka po szczotkę oraz drapaczkę, usuwającą szron.
Styczeń okazał się miesiącem rozkwitu, zimowej pory roku. Zachmurzone niebo, codziennie zapodawało mieszkańcom Londynu, jak i całej Anglii, obfite opady śniegu. Maszyny odśnieżające pracowały codziennie, wczesnym rankiem, aby ludzie mogli spokojnie dojechać czystymi ulicami do swojego miejsca pracy. Mimo wszystko, w okolicach samochodowych kół, nadal tworzyły się szare, brudne, zamarznięte bryły lodu. Ponadto, odpadały w nieoczekiwanych momentach, roztrzaskując się z hukiem, a ich tarcie o powierzchnię asfaltu podczas skręcania niemiłosiernie denerwowało.
Jones pracował już w szpitalu okrągłe, dwa tygodnie. Był bardzo zadowolony oraz szybko się zaklimatyzował, pomimo faktu, iż Arthur nadal nie był skory do wspólnych rozmów. Mimo to jednak w pewien sposób się nawet polubili (w perspektywie Arthura raczej - zaakceptowali). Inni lekarze, laboranci, jak i pielęgniarki bardzo lubili towarzystwo Amerykanina. Często (praktycznie codziennie) konwersowała z nim Anne, z resztą czemu się dziwić - oboje posiadali tę samą, optymistyczną i radosną naturę.
Niebieskooki powoli i ostrożnie poruszał się po lekko zlodowaconej drodze. Może i była zima, ale sam śnieg wizualnie wyglądał bardzo ślicznie. Szczególnie kiedy zza chmur wynurzały się, od czasu do czasu, delikatne promyki słońca. Po niedługiej podróży dotarł pod trójpiętrowy budynek. Zaparkował swój samochód z prawej strony parkingu. Wysiadł pospiesznie, zamykając wóz, który wydał krótkie „klik”. Gdy był już w środku szpitala, podążył do windy, zmierzając w stronę gabinetu, który znajdował się na drugim piętrze. Przebrany w swój fartuch, udał się na poszukiwanie Arthura. Już po przekroczeniu progu pokoju Anglika usłyszał charakterystyczne „apsik”. Potem kolejne i kolejne.
- Good morning - odezwał się Alfred, lekko zaniepokojony.
- Mor - nie dokończył swojego powitania, a zamiast tego wydobył z siebie jeszcze głośniejsze kichnięcie, zakrywając nos chusteczką higieniczną.
- Kiedy ty się tak urządziłeś, co? - zapytał Jones.
- Przecież, nic mi nie jest, to zwykły kata- - znowu przerwała wypowiedź Kirklanda jego nieznośna dolegliwość.
- Pokaż mi się no - mówiąc to usiadł obok niego, po czym przyłożył ostrożnie dłoń do czoła rozchorowanego. Parzyło. - Masz gorączkę jak nic.
- Wcale nie mam. - zaparł się, odwracając wzrok.
- Jak z dzieckiem z tobą Arthur - zaśmiał się wyższy. - i pomyśleć, że jestem młodszy od ciebie. Powracając jednak... wiesz, że powinieneś zostać w domu? Wystarczyło zadzwonić i powiedzieć.
- To jest tylko małe przeziębienie. Minie szybciej niż się obejrzysz. - odpowiedział nie ustępując Brytyjczyk, krzyżując ręce.
Alfred nic nie odpowiedział, tylko podszedł do czajnika, aby zaparzyć wodę na herbatę. Wyjął jedną torebkę earl gray'a z szafki, po czym włożył do kubka.
- Po co używasz mojego czajnika? - zapytał zdezorientowany Arthur. - Przecież masz swój parę kroków stąd, obok w swoim gabinecie.
- Nie dla mnie ta herbata - uśmiechnął się, stawiając kubek przed nim. - to dla ciebie. A i poczekaj chwilę, pójdę po jakieś leki.
Dr. Kirkland tylko westchnął, bo wiedział, że nie powstrzyma tego upartego Amerykanina. Rzeczywiście, dzisiaj rano czuł się źle. Na przekór swojemu organizmowi jednak pojechał do pracy. Był pewien, że tylko go przewiało czy coś. Kiedy natomiast zasiadł przy papierach pacjentów, zaczął więcej kichać oraz dostał gorączki. Ale przecież nie mógł opuścić ani jednego dnia pracy - to nie w jego stylu, prawda? Mimo wszystko ucieszył się z herbaty - najlepszy napój na świecie.
Nie minęło zbyt dużo czasu, gdy Jones wrócił trzymając w ręku tabletki na gorączkę i te przeciwwirusowe. Brytyjczyk milcząc zażył lekarstwa.
- Dude, serio odpocznij teraz i najlepiej nie chodź nigdzie zbyt dużo. Jakby co będę mógł coś zanieść do Clarke. - poradził, podkręcając ciepło w kaloryferze. - Już pójdę do siebie, trzymaj się!
-...Thank you, Alfred... - wymamrotał cicho Arthur, gdy współpracownik miał już opuścić jego gabinet.
- Nie masz za co - odszedł na chwilę zatrzymawszy się przed progiem drzwi. Po czym poszedł dalej, uśmiechając się. „Tej strony to ja jeszcze u niego nie widziałem” - pomyślał.
Kirkland wziął do ręki swój kubek, który automatycznie, przyjemnie zaczął ogrzewać jego delikatne dłonie. Zastanawiał się, dlaczego właściwie ten Amerykanin zainteresował się jego samopoczuciem. Dlaczego fatygował się tak bardzo, aby mu pomóc? Pytania te związane były z faktem, iż nikogo właściwe Anglik nie obchodził (no może poza Anne). Mieszkał przez lata samotnie w swoim zadbanym domku, nieco na obrzeżach miasta. Nie miał rodziny, do której mógł się zwrócić, z resztą... nie lubił nigdy o niej konwersować. Na początku samotność mu nie przeszkadzała, jednak potem zaczęła mu doskwierać mała pustka, która z czasem się powiększała. Była ona jak dziko rosnące, leśne ciernie, coraz bardziej wbijające się do środka jego serca. Po śmierci Lee zaczęły tak bujnie rosnąć. Choć... teraz poczuł nadzieję, że może się ich pozbyć...
* * *
Alfred oparł się o blat, podając Anne stertę dokumentacji. Ta tylko z wielkimi oczami spojrzała na wysokie papiery, które uniemożliwiały jej ujrzenie osoby przed nią. Przełożyła je powoli na bok i zauważyła uśmiechającego się Dr. Jones'a.
- Jak tam dzień? - powiedział.
- Wspaniale, ale kiedy się tyle papierów naprodukowało? - spytała z oczami szerokimi jak monety.
- Współczesne pokolenie ma ogromne problemy z układem krążenia i sercem. Choroby występują masowo właściwie. Nadciśnienia, nie nadciśnienia, zatory miażdżycowe, niedomykanie się zastawek. Kiedyś było tego mniej. - wyjaśnił lekko przygaszony.
- Masz niestety rację - westchnęła po czym, jednak szybko wróciła do swojego uśmiechu. - Byłeś już u Arthura? Nie widziałam go od rana właściwie.
- Byłem. Rozchorował się i ciągle kichał. Dałem mu tabletki i zrobiłem herbatę, ale moim zdaniem powinien odpocząć w domu. Oczywiście on jest nieugięty i chce zostać w pracy. - opowiedział pogodnie.
- Widzę, że chyba ciebie polubił skoro przyjął twoją pomoc - zaśmiała się Clarke. - A tak z innej beczki to... wiesz może gdzie on się codziennie wałęsa?
- Wałęsa? - zapytał zdziwiony.
- A no tak. Często żegnam się z nim pod parkingiem, ale od dłuższego czasu, zamiast kierować się w stronę swojego domu, na obrzeża, jedzie w zupełnie odwrotną stronę. - odparła.
- Brzmi dziwnie - zamyślił się Alfred po czym kontynuował. - może ma po prostu jakiś powód. A ty się bardziej nie denerwujesz, że ciągle gdzieś znika?
- Czy ty już postradałeś zmysły - wybuchnęła śmiechem, rozumiejąc co miał na myśli. - Czy ja ci już nie mówiłam? Jestem homoseksualna, a Arthur to tylko mój przyjaciel.
- To chyba nie mówiłaś - odparł Amerykanin radośnie, z wyraźną ulgą w oczach.
- Hej, a co ty taki ciekawski, czyżby Arthie ci się w jakiś sposób spodobał? - zapytała krzyżując ręce i unosząc sugestywnie brwi, po czym znów dusiła się ze śmiechu, gdy ujrzała na policzkach Amerykanina wszystkie kolory czerwieni.
- M-może - odpowiedział zawstydzony.
- A więc moje przeczucia były słuszne, powiem ci, że interesujący cel sobie obrałeś, a już na pewno problematyczny i trudny. W każdym razie powodzenia. - uśmiechnęła się podekscytowana.
- Ale czy ja coś mówiłem? - powiedział nadal się rumieniąc.
- Nie wiem, „może” - zacytowała jego słowa po czym odeszła ze stertą dokumentów, przytachaną przez jej rozmówcę. Po czym znikła za drzwiami pokoju.
- No właśnie... „może” nie znaczy tak. - pomyślał Alfred nie potrafiąc ułożyć emocji.
Udał się w stronę, swojego gabinetu, aby zjeść swój popołudniowy posiłek. Stwierdził jednak, że podzieli się nim z Arthurem i przy okazji sprawdzi jak się czuje. Wziął więc w ręce jedzenie w pojemniku termicznym. Zapukał cicho w drzwi. Nikt nie odpowiedział.
- Arthur jesteś tam? - zapytał. Cisza. - Arthur odezwij się!
Wystraszony otworzył drzwi bez pozwolenia. Na krześle ujrzał, prawie że nieprzytomnego doktora, opierającego się głową o biurko. Jones szybko do niego podbiegł pytając:
- Co się stało? Czemu nie odpowiadałeś nic, gdy wołałem i pukałem?
- Nie mam siły mówić głośno... - ledwo wyszeptał z zeszklonymi od choroby oczami.
- Nie masz siły chyba nawet wstać. - stwierdził Amerykanin, rozglądając się za miejscem, w którym Kirkland mógłby odpocząć i coś zjeść. Zauważył w rogu małą kanapę. - Dasz radę przejść z moją pomocą parę kroków?
- Myślę... że tak - odpowiedział właściwie bezradnie. Nie protestował.
Wyższy wziął go pod ręce, asekurując, aby nie upadł. Po chwili szczęśliwie dotarli do kanapy. Arthur położył się pozbawiony sił na wygodnym meblu. Alfred zaś ze swojego gabinetu przyniósł ciepły koc, po czym przykrył Brytyjczyka.
- Już lepiej? Jeśli dasz radę potem usiąść, to dam ci jedzenie. - oznajmił pogodnie.
- mhm... - wymamrotał tylko, po czym zasnął, jak dziecko.
* * *
Kochani yes, yes, yes w końcu! Mamy rozdział! Tak was przepraszam za tyle czasu oczekiwań... wena mi cierpiała bardzo mocno... szkoła też dała mi się we znaki so TwT. Mimo, że rozdział nie był wybitnie długi i nieco krótszy to mam nadzieję, że was jako tako zadowoliłam. Ale to nie wszystko w tym miesiącu, bo jeszcze raz przypominam o moim marcowym challenge'u na cytaty ^^ Miłego dnia/nocy! ❤️✨
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro