Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział #1

   Hejunia moi drodzy! Chciałam was serdecznie powitać na początku pierwszego rozdziału SWD (Serca w drodze). Starałam się bardzo, aby zbytnio was nie zanudził, lecz był w miarę długi. Nie mam pojęcia czy umiem pisać dłuższe rodziały, dopiero się tego uczę. Ostatnio zebrałam się w sobie. Dobrze mi zrobił dwudniowy wyjazd do rodzinki na psychikę chyba TwT. Bez większego przedłużania, zapraszam do czytanka! :3

    Blondyn szedł korytarzem, popijając pobudzającą do życia herbatkę, nadal przecierając swoje zaspane powieki. Jego zielone oczy były okropnie zmęczone po ostatnim dyżurze, a cień rzęs opadał na szare wory. Nie było nawet ani jednego dnia, gdy nie myślał o tym co stało się rok temu. Śmierć bliskich osób - owszem boli. Ale jeszcze bardziej dokuczliwy jest z perspektywy lekarza, jeśli nie uda mu się uratować cudzego życia. Zawsze pojawiają się wtedy, w głowie wątpliwości: "A co jeśli zrobiłem coś nie tak?", "Może dało się uratować tego człowieka, a ja nie zdążyłem? " Nie podołałem?" " Czyżby miałem zbyt małe umiejętności?". Takie same pytania rodziły się w umyśle Arthura, wręcz seryjnie. Nie kontrolował tego, nie potrafił. Gdy tylko przypomniał sobie o Lee, łzy napływały mu do oczu, cały zastygał, a ciało przeszywał głuchy, psychiczny ból. Niwelował swój żal, zatapiając się coraz bardziej w zawodzie doktora. Przepracowywał całe dnie, czasem nawet doby.  Wiedział tylko jedno - jeśli nie może nikomu nic obiecać, to będzie pracować tak, aby nie było konieczności obowiecywania niczego... już nikomu. Nikt jednak nie umiał przemówić Anglikowi do rozsądku - co miało swoją cenę. Jednego z wielu wieczorów, wlekąc się do ekspresu po kawę, niczym żywy trup, zemdlał na oczach Ordynatorki Clarke. W tym momencie miarka się przebrała, a kobieta postanowiła, że koniecznie musi coś zrobić. Wywniskowała już wcześniej, że Dr. Kirkland popadł w pracoholizm.

   Brytyjczyk zmierzał właśnie do Clarke, która chciała z nim dzisiaj porozmawiać. "Zapewne znowu będzie mi robiła wywody o tym, jak to się przepracowywuję" mówił do siebie pod nosem. Teoretycznie miał jej dość, ale z drugiej strony była jego drogą przyjaciółką, z medycznych studiów. Mógł na niej polegać. Zawsze wiedział, że nie przejdzie obojętnie obok, gdy coś mu się będzie dziać, choć... często (jego zdaniem) przesadza...
Degustując ostatni łyk napoju, doszedł do końca szpitalnego korytarza.  Zdziwiony spojrzał to na kobietę, a to na obcego faceta obok niej. Szybko zrozumiał oblicze sytuacji. Był ubrany na biało, tak jak Arthur. Był doktorem.

- Jak dobrze, że w końcu jesteś! - powiedziała pełna entuzjazmu blondynka.

- Co się stało Anne? - zapytał zachowując spokojny ton.

- A więc, są dwie sprawy. Pierwsza to taka, że nareszcie ukończyliśmy remont oddziału dziecięcego! - wypowiedziała w skowronkach, unosząc w szczęściu ramiona do góry. - Każdy tyle czekał, aby mali pacjenci mogli wrócić na dawne miejsce.

- To cudownie. Cieszę się, że się rozwijamy - stwierdził krótko, chociaż w głębi duszy był niewyobrażalnie uradowany, iż dzieci będą miały dogodniejsze miejsce leczenia.

- Napewno się cieszysz. - zaśmiała się. - Jednakże, przechodząc do drugiej sprawy... Pragnę ci przedstawić Dr. Jones'a. Przyleciał do nas z USA, aby pracować w naszym szpitalu. Innymi słowy, będziecie współpracownikami!

Alfred tylko serdecznie się uśmiechnął. Arthur, w przeciwieństwie do Amerykanina, nie podzielał prawdopodobnie jego entuzjazmu, zachowując poważny wygląd. Wewnątrz był zirytowany. Jeszcze tego brakowało, aby zawadzał mu jakiś obcokrajowiec, podczas wykonywania jego pracy.

- Pokaż wszystko Alfredowi, gdzie, co i jak dobrze? - poleciła ordynatorka.

- Oczywiście - przytaknął, powstrzymując się od rzucenia swoim kubkiem w blondynkę.

- No to was zostawiam samych kochani! Dzisiaj jeszcze sporo do zrobienia - odchodząc odciągnęła na chwilkę jej przyjaciela na bok. - Wiem, że jesteś pewnie na mnie zły, ale nie mogłam już patrzeć jak się przemęczasz. Pozwól sobie w końcu pomóc. Nie jest dobrze z tobą, za bardzo się starasz, można powiedzieć, że ponad wymaganą skalę. Każdy czasem potrzebuje pomocnej dłoni - nawet lekarz Arthie. Nie jesteśmy niezniszczalni, bo jesteśmy ludźmi. Zaakceptuj ten fakt, proszę.

Gdy mężczyźni zostali już we dwójkę na środku korytarza, zielonooki mógł bliżej przyjrzeć się obcemu mężczyźnie. Był wyższy od niego samego, miał włosy w kolorze jasnego blondu z zabawnie odstającym kosmykiem oraz... głębokie błękitne oczy. "Z-zupełnie jak te Lee". Czuł się, jakby ktoś popchnął go do wielkiej, głębokiej wody. Nie chciał wracać do tych wspomnień. To się nie działo. Przed oczami zaczęły mu się pojawiać mroczki, powstrzymywał swoje zmęczone ciało od drżenia.

- Boże, wszystko w porządku? - podszedł bliżej Arthura nowy doktor, zauważywszy jego stan, wybudzając go z zamyśleń swoim pytaniem.

- Co? Ach, tak... - odpowiedział przełykając nerwowo ślinę. - wszystko w porządku. - przerwał na chwilę. - Nie przedstawiłem się, jestem Dr. Arthur Kirkland.

- Mam nadzieję, że będzie nam się dobrze pracowało, Arthurze - odpowiedział z uśmiechem.

"No chyba w twoich snach" - pomyślał przez chwilę Anglik.

- Nie przedłużajmy, tracimy cenny czas, pozwól, że ciebie oprowadzę. - odrzekł chłodno, wkładając jedną z wolnych dłoni do kieszeni fartucha.

Kirkland, dosyć sprawnie pokazał jego współpracownikowi poszczególne oddziały, resztę zatrudnionych lekarzy specjalistów, pielęgniarki - ogółem cały personel. Szybko odnaleźli, też gabinet przygotowany dla Alfreda, który (na nieszczęście Arthura) znajdował się tuż obok jego, pachnącego herbatą kącika. Był całkiem spory. Ściany pokrywały biało niebieskie kolory, a pod oknem stało biurko razem z wygodnym krzesłem. Na lewo znajdowały się szafki i półki przeznaczone do przechowywania dokumentacji. Nowemu doktorowi bardzo spodobało się jego lokum. Brytyjczyk natomiast, czym prędzej powiedział mu czym trzeba się zająć, byleby nie widzieć Amerykanina na oczy, przez resztę dnia.

   Dr. Jones wywarł bardzo dobre wrażenie na pacjentach. Każdy w szpitalu zaczął o nim rozmawiać, a pielęgniarki dostawały szybszego bicia serca, gdy tylko przechodził obok lub się do nich uśmiechnął. On sam nie spodziewał się, aż takiego odzewu na jego obecność. Może to dlatego, że zawsze jest empatyczny i szerzy uśmiech wszędzie, gdzie się pojawi? Innego powodu raczej nie było - w jeden dzień został obiektem atencji całego budynku.

Anglik zauważył ten przyrost pytań, plotek oraz gadanin - miał dość. Nerwy rozdzierały go, od samego środka gdy, tylko słyszał komentarze typu: "Dobrze, że Clarke znalazła doktorowi pomoc", "Nie radził już sobie, to było pewne, że prędzej czy później nie będzie wykonywał wszystkiego sam" "Pracoholik" . Co ludzie sobie wyobrażali? Nie potrzebował niczyjej pomocy. Przecież wszystko robił tak jak należy, nigdy już nic nie schrzanił. Plus, przecież absolutnie nie był uzależniony od pracy. Wykonywał ją po prostu tak, jak trzeba. Chcąc się odstresować, udał się na dział, który przynosił mu ulgę w tym całym, szybko rozgrywającym się, szpitalnym grajdołku. Tam czas płynął spokojniej, jak nigdzie indziej.

- Dzień dobry - przywitał się z dziećmi z promienistą radością, malującą się na twarzy.

- Pan Arthur! - krzyknęli głośno, zbierając się naokoło lekarza.

- Co nam pan dzisiaj przeczyta? - zapytało jedno z dzieci.

- Prosimy, niech będzie coś bardzo magicznego! - zawołali.

- Dobrze, dobrze usiądźcie - wyjął książkę z regału. Usadowiwszy się już na taborecie zwrócił uwagę na ich hałasowanie. - ale bez gadania! Inaczej nie usłyszycie jak migoczą gwiazdy, ani co chcą wam przekazać wróżki - uśmiechnął się lekko.

- Ale przecież, chyba wróżki nie istnieją! - odezwał się brązowowłosy chłopiec. - Nie spotkałem żadnej!

- Nie musisz ich spotkać, żeby w nie uwierzyć - zaczął. - to trochę jak z miłością. Nie spotkało jej wiele osób, ale wierzą, że gdzieś istnieje. Czeka na nich.

- A może po prostu one się boją? - poczęła mówić jedna z dziewczynek. - każdy się czegoś boi, przecież mogą myśleć- nie, napewno myślą, że jesteśmy niebezpiecznymi olbrzymami! - wypowiedziała rozkładając rączki na boki, udając ogromnego stwora.

Każdy w pomieszczeniu zaczął się śmiać, poprzez jej cudowne kalambury. Po chwili jednak wszyscy uciszyli się, a Dr. Kirkland zaczął czytać im "Dzwoneczka". Dzieci słuchały w milczeniu, niezwykle wciągnięte w  historię, którą właśnie słuchały. Arthur bardzo lubił czytać im różne książki. Sprawiało mu to czystą przyjemność, gdy mógł zobaczyć ich szczęśliwe twarze, pomimo faktu... że wiele z tych dzieci, siedzi w szpitalu już parę, długich miesięcy. Chciał choć trochę je pocieszyć, lecz wiedział, iż nie zastąpi im to największego pragnienia - pragnienia bycia zdrowym. Każde z nich znajduje się tutaj z jakiegoś powodu, który uniemożliwia im normalne życie, a powinny się cieszyć dzieciństwem na całego. Gdy zakończył czytanie, odezwały się głosy, domagające się jeszcze jednej bajki.

- Przecież, jeszcze do was przyjdę, nie odchodzę na zawsze - powiedział łagodnie wstając, oraz głaszcząc każdego z podopiecznych po głowie.

- Obiecuje pan? - zapytali.

"obiecuje pan?" - pytanie odbiło mu się od jednego do drugiego ucha. Zastygł przez sekundę oddalając się od ostatniego pacjenta.

Tylko się uśmiechnął na pożegnanie i machając ręką nie odpowiedział już nic. Udał się do wyjścia, w środku przybity tym przeklętym, kłamliwym słowem, które dawno wymazał ze słownika - "obiecuję".

- Jesteś naprawdę intrygujący - odezwał się za nim usatysfakcjonowany głos. - pierwszy raz widziałem twój uśmiech!

- T-ty - zaczął mówić poddenerwowany Arthur dokładnie poznając rozmówcę. To był nikt inny jak Jones. Odwróciwszy się szybko odrzekł - Śledzisz mnie czy co? Zamiast pracować, marnujesz czas na głupoty?

- Natknąłem się przypadkiem i nie martw się skończyłem wszystko. - zapewnił spokojnym tonem, opierając się o ścianę.

- Huh? - wydusił z siebie niższy, uświadamiając sobie, że oboje wszystko skończyli w tak krótkim czasie.

- W końcu się wyśpisz Arthur - oznajmił Alfred ucieszony.

-... Um... Ja... - nie mógł tego wypowiedzieć, czy naprawdę cisnęło mu się na usta to słowo? Nie, nigdy w życiu nie powie "dziękuję" do tego amerykańskiego faceta. Przecież, wcale nie prosił go o pomoc. On mu tylko przeszkadza, prawda?

- Wiem. - powiedział krótko, przymykając powieki. - nie musisz mi tego mówić.

Dr. Jones odszedł powolnym krokiem w stronę swojego gabinetu.

- Co - powiedział cicho do siebie Arthur, stojąc jak wmurowany w ścianę, jeszcze tylko brakowało mu ocementować stóp i byłoby idealne urzeczywistnienie jego stanu, w tymże momencie.

Nie wierząc w fakt, że wszystko skończone na tip top, obszedł szpital na własną rękę. Jeszcze bardziej się zdziwił - rzeczywiście, zrobili wszystko, co miałobyć zrobione tego dnia.

   Alfred był bardzo zafascynowany Kirklandem, ze względu na jego ciągłą powagę oraz wydobywające się ze szmaragdowych oczu chłodne, lodowe spojrzenie. Nie wierzył, że w ogóle się nie uśmiecha. Też był przecież człowiekiem, musiał wykazywać jakiekolwiek oznaki radości. Tak bardzo zadziwiło go, jak szczerze podniosły się kąciki ust Brytyjczyka, gdy przyszedł do tych dzieci. Nagle, diametralnie zmieniał swoje oblicze. Chciał dowiedzieć się, co właściwie siedzi mu w głowie. Bo podobno, kiedyś był... zupełnie inny.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro