Akt IV
Wyludnione i samotne Ler Madrun stało się jedyną stolicą imperium Leir. Bogini Matka sprawowała pieczę nad obydwoma miastami i resztą pomniejszych wiosek. Zaczęła od zaprzysiężenia nowej Szarej Gwardii, która pilnowała każdego jej kroku. Kiedy tylko przeniosła się do pałacu w Lei Pathram, z ulic zniknęły obwoźne chramy i religijne akcesoria, a nocami panowała znów cisza. Kapłani siedzieli poukrywani w kaplicach i zmawiali modły, ale nie do końca wiedział, do kogo – do Cesarzowej, czy może do bogów, tych prawdziwych, o ulżenie w cierpieniu?
Caydan znów polował. Wystarczyło pytanie, na które nie musiał nawet odpowiadać. Wychodził, szukał i zabijał, a krew spływała mu po rękach tak jak piętnaście lat temu, gdy dźgnął swoją pierwszą ofiarę. Wszystko to robił dla Bogini Matki, nigdy dla siebie – a przynajmniej tak myślał do momentu, kiedy mu wybaczyła.
To, co lubił, a czego nie, nie miało już zresztą znaczenia. Nic nie miało. Zmian w Leir nie dało się odwrócić, poniosły się echem po wszystkich krajach wybrzeża, wzburzyły tamtejszych władców i zaowocowały dziesiątkami agresywnych listów. Taki był porządek od lat – krzyczały. Cesarzowa uśmiechała się wtedy, paląc je nad świecą i mówiła:
– Być może niektóre porządki trzeba strzaskać i ułożyć na nowo.
Tym razem wezwała go do swoich prywatnych komnat. Zastał ją przed toaletką, czeszącą kasztanowe włosy. Popatrzyła na niego w lustrze, w oczach wciąż świecił niepokojący błysk.
– Caydanie, czy zabijesz dla mnie kogoś? – spytała równie niewinnie, co zawsze.
– Zabiję. Kogo?
Odwróciła się powoli. Miała na sobie znów pudrowo różowe szaty Bogini. Postukała paznokciami w dolną wargę i w końcu wyciągnęła dłoń z karteczką, na której starannie wypisała adres. Cay patrzył się chwilę to na Matkę, to na jej rękę, ale w końcu oficjalnie przyjął od niej zlecenie, a potem bezszelestnie wyszedł z komnat. Od czasu jego zdrady było między nimi prawie tak samo, ale jednak inaczej. Cesarzowa zachowywała się tak, jakby nigdy nie wystąpił przeciw niej, ale Caydan nie potrafił pozbyć się sprzed oczu tej sceny na placu w Ler Madrun.
Dlaczego zabił wtedy Ojca Imperatora? Może Bogini miała rację: niektóre porządki były tylko artystycznym bałaganem i wymagały, by ktoś spojrzał na nie świeżym okiem.
Stopił się z cieniem i wypłynął na ulice Lei Pathram. W ostatnich dniach praktycznie całkiem oślepł na jedno oko, a w drugim widział coraz gorzej, ale nauczył się już planu miasta, więc przemierzał je, polegając na pamięci. Nie napotykał zresztą na żadne przeszkody. Ludzie bali się chodzić po ulicach, drukarnie stały zabite deskami. Nikt nie wybijał monet z podobizną Bogini Imperatorki, nikt nie malował jej portretów, nikt nie śpiewał pieśni ku jej czci.
Czy tego chciałaś? – zastanawiał się, pokonując wymarłe ulice. Wdychał wilgotne powietrze całkowicie pozbawione obecności człowieka – nie czuł gotowanych kolacji i obiadów, perfum, świeżego prania. Jakby Ler Pathram zatrzymało się w czasie, mimo że od co kilka kroków napotykał na pojedynczą zagubioną skarpetę, rozsypane miedziaki czy papierki po słodyczach.
Stanął pod wyznaczonym domem. Przypominał trochę ruinę – w oknach nie było szyb, część zakryto jakimś materiałem, żeby chłodne powietrze nie wdzierało się do środka. Drzwi ktoś wyłamał, więc Cay zwinnie wślizgnął się do środka.
Kap, kap, kap – pozostałości południowego deszczu wdzierały się do środka przez pęknięcia w dachu i uderzały w kamienną podłogę. Nie zastał nikogo, więc zaczął metodycznie przeszukiwać szafki, szafy i drobne pokoiki. Wciąż napotykał na pustkę. Zagryzł dolną wargę i jeszcze raz rozejrzał się po zrujnowanym domku. Bogini Matka przecież nie wysłałaby go tutaj bez powodu. Nie zastawiła pułapki, by ukarać go za zdradę; być może Cay nie był już tak szybki, jak kiedyś, ale wciąż ledwie wyszkolona Szara Gwardia nie miała z nim szans.
Westchnął i poszurał butami po podłodze. Kamień leżał nierówno, miejscami popękał. W ciemnościach nawet z dobrym wzrokiem nie dostrzegałby konkretnych zarysów, a wyczucie tajemnego przejścia w gruzach zdawało się niemożliwe. Nie miał zamiaru się jednak poddawać – jeśli niczego nie było na suficie i w pokojach, musiało znajdować się pod podłogą.
Nie wiedział, jak długo szukał czegoś, czegokolwiek, nim jego upór się opłacił i natrafił dłonią na niewielki przycisk. Potem w ciszy opustoszałego miasta rozległo się delikatne skrzypnięcie i kilka kamyków osypało się z nierównej kupki. Caydan złapał drzwiczki do piwnicy i podniósł możliwie jak najciszej. Wymacał szczebelki metalowej drabinki i ostrożnie schodził w dół, a z sufitu na głowę kapały mu zimne krople wody. Pachniało mchem i zgnilizną, zewsząd otaczał go wilgotny w dotyku śliski kamień.
Kap, kap, kap, woda odbijała się echem po ścianach i płynęła wąską stróżką po klepisku. Cay szedł równo z nią, zagłębiając się wciąż w dół i w dół. Wkrótce ciemności rozgarnęły nieśmiałe płomyki pochodni powtykanych tuż pod niskim sufitem, a ciszę przetykały przyciszone głosy. Wyciągnął sztylet zza pasa i przygotował się na atak.
W niewielkiej piwniczce gnieździła się grupa ludzi i Caydan się zawahał. Bogini nie sprecyzowała, kogo miał zabić – chciała, by pozbył się ich wszystkich, czy tylko jednej konkretnej osoby? Obserwował ich ukryty w cieniu. Mieli poszarpane ubrania, brudne twarze i splątane włosy. Kim byli? Pomyślał chwilę, ale odpowiedź przyszła szybko i bez trudu. Tam, gdzie panuje tyrania, zawsze znajdą się buntownicy.
Cay wahał się tak długo, że w końcu ktoś go dostrzegł.
– Wyjdź z cienia, lewa ręko Bogini – odezwał się jakiś starzec.
Caydan zagryzł policzek, dusząc w piersi przekleństwo. Przez wszystkie zmiany ostatnich tygodni wyszedł z wprawy, a zabijanie nie przychodziło tak łatwo, jak niegdyś. Schował honor – o ile gdzieś go jeszcze miał – za pas i nieśmiało wsunął się do środka.
Wzrok kilkunastu ludzi podążał za każdym jego ruchem, jakby spodziewali się, że mimo wykrycia zaatakuje ich wszystkich. Nie mieli broni, a chociaż z zewnątrz wyglądali na zrezygnowanych, w oczach tliła im się determinacja. Nie poddaliby się bez walki, nawet żałosnej i desperackiej.
Cay milczał i popatrzył na mężczyznę, który go wywołał. Stał pewnie, skrywał za plecami coś lub kogoś – tego nie wiedział. Dostał tylko kilka chwil ostrości, nim oczu znów nie spowiła mu niewyraźna mgła. Skrzywił się i schował nóż. Mogli go zabić, rozerwać na strzępy, bo tak naprawdę to nie miało już znaczenia.
– Wiemy, po co tutaj przyszedłeś.
Caydan prychnął.
– W takim razie mnie oświećcie, bo ja nie mam pojęcia.
Milczeli. Słyszał jedynie szelest sztywnych od brudu ubrań i okazjonalny głośniejszy oddech. Zatupał nogą.
– Tak, tak, jesteście buntownikami. Chcecie zabić Boginię Imperatorkę. Przerabialiśmy to i nie wyszło. – Cay przerwał ciszę i wzruszył ramionami. – Byłem jednym z was, a to, co robicie, mnie nie interesuje. Wykonuję tylko rozkazy. Jeśli wiecie, kogo mam zabić, miejmy to z głowy, inaczej zabiję was wszystkich.
Potarł oczy, usiłując przywrócić wzrokowi chociaż odrobinę ostrości. Pochodnie rzucały tańczące cienie na ściany, a ludzie stali się jedynie rozmazaną plamą. Starzec przed nim jako jedyny miał wyraźniejsze kontury i zaciskał usta, jakby wyjątkowo brutalnie bił się z myślami. W końcu podniósł wzrok, a błagalne spojrzenie pozbawiło Caydana całej pewności siebie.
– Nie możesz go zabić – powiedział złamanym głosem.
Cay wytężył wzrok i przekrzywił głowę. Zza łachmanów starca wyjrzała nagle dziecięca głowa. Dzieci raczej nie dołączały dobrowolnie do buntów, nie wiedziały, czym była tyrania, a czym wolność. Chyba że...
Chłopczyk rozłożył dłoń, na której zabłysł złoty płomyczek boskiej mocy.
Serce zakołatało mu w piersi – raz, dwa, trzy razy – i Caydan ścisnął pas z bronią. Po raz pierwszy Imperatorka wysłała go, by zabił dziecko. Były niewinne, mawiała zawsze. To ich rodzice sprawiali problemy i uczyli je nienawiści. A ten chłopiec patrzył na niego w ten sam sposób, co Cesarzowa piętnaście lat temu w domu Czwartej Matki. On też miał wyrosnąć na Boga Imperatora i znów zagrozić statusowi quo w imperium Leir.
Cay wziął głęboki oddech i zamknął oczy, a potem wyciągnął ze świstem nóż.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro