Akt I
Kap, kap, kap, przeciekały okiennice, a wiatr wdzierał się przez szczeliny, niosąc ze sobą smród dymu i krwi. Pałac Bogini Imperatorki drżał w posadach. Kieliszki w regałach podskakiwały nierówno w rytm wojennego marszu. Za oknem szalała burza i próbowała odwrócić uwagę Szarej Gwardii od problemu za drzwiami.
Caydan poruszył się niespokojnie i popatrzył na wysokie sklepienie głównej komnaty. Między ozdobnymi malunkami pięły się siateczki pęknięć, a zagubione fragmenty tynku osypywały się na posadzkę. Szarogwardziści wymieniali między sobą zaniepokojone spojrzenia, szurali oficerkami i poprawiali co rusz broń przy pasach. Bogini Matka siedziała na tronie tuż za nimi i wielokrotnie odmówiła przyjęcia eskorty do swoich komnat. Nie ruszała się i trwała niczym posąg, jakby myślała, że nic jej nie grozi.
– Cay? – odezwała się i przywołała go skinieniem.
Uklęknął pod tronem i skłonił głowę. Cesarzowa wyglądała jak zwykle nienagannie, ale w czarnych tęczówkach dostrzegał błyski, których wcześniej tam nie było. Zagryzł wargę – jak wielu rzeczy nie widział, zaślepiony lojalnością? Czy mógł w jej obecności ufać swoim oczom? Nawijała sobie na palec kosmyk kasztanowych włosów i uśmiechnęła się promiennie, jak matka do swojego dziecka.
– Sprawdzisz straże przy bocznym wyjściu? – spytała; nigdy nie wydawała rozkazów, zawsze zadawała pytania, ale on nigdy nie potrafił jej odmówić.
Serce zakołatało mu w piersi – raz, dwa, trzy razy – i przełknął ciężko ślinę. Czy wie? – zastanawiał się, gdy zasalutował sztywno i zniknął w bocznej nawie, odprowadzany spojrzeniami przerażonych gwardzistów. Pałac drżał smagany wichurą i echem rewolucji, drżeli też młodzi strażnicy dopiero szkoleni w sztuce zabijania. Znaleźli się wszyscy w złotej klatce ozdobionej religijnymi malowidłami – jednak ta wciąż była potrzaskiem, a niebawem ich krew przykryje uduchowione dzieje Ler Madrun na ścianach i zrobi miejsce dla nowych władców.
Caydan szedł bocznym korytarzem, a światło migało niespokojnie. Huki zamachu stanu z zewnątrz zamilkły na moment, tłumione przez grube mury pamiętające jeszcze narodziny pierwszej Bogini Imperatorki. Tylko zdradziecki sufit drżał i drżał. Przełknął niespokojnie ślinę i ścisnął rękojeść sztyletu przy pasie. Strażnicy strzegący bocznego wejścia pochowali się gdzieś w głębi budynku i korytarz świecił pustkami.
Nagle coś strzeliło na zewnątrz i tynk osypał się ze ścian. Cay oparł się ciężko o chropowatą ścianę i dreszcz przeszedł mu po kręgosłupie. Potrafił to zrobić? Przeszedł jeszcze kilka kroków i stanął oko w oko z zaryglowanymi drzwiami do piwnicy.
Wziął drżący oddech i sięgnął do klamki.
– Szefie? – Głos znajomego strażnika wyrwał go z otępienia. – Coś się dzieje?
Odwrócił się nieznacznie w stronę szarogwardzisty i uśmiechnął się do niego pokrzepiająco.
– Nic takiego. Wracaj na posterunek.
– To jest mój posterunek – odparł młody podejrzliwie.
Cay przez moment stał nieruchomo, a pod palcami czuł tylko chłód bijący od rygla. Potem jednym ruchem wyciągnął sztylet z pochwy i rzucił go w stronę strażnika. Chłopak nie zdążył nawet zaprotestować i upadł na ziemię z głuchym stukotem.
Drzwi do piwnicy stanęły otworem. Caydan nie zadawał sobie trudu, by wyciągnąć broń z ciała młodego. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, jeszcze tu wróci. Zszedł w dół, a wilgoć oplotła go troskliwym welonem. Chwilę błądził po ciemku, wyszukiwał wyrytych symboli na ścianach, aż w końcu jego palce natrafiły na przycisk. Odliczył do trzech, uspokoił rozszalałe serce.
Kap, kap, kap, dzwoniły parapety, a woda ciekła po ścianach i zbierała się w załomach betonowej podłogi.
Metalowe przejście otworzyło się z bolesnym skrzypnięciem. Światło zalało zagraconą piwniczkę, ukazując stłoczonych w niewielkim przejściu buntowników. Cay ukrył za plecami dłonie zaciśnięte w pięści i bez słowa obrócił się na pięcie, by poprowadzić rewolucjonistów tam, gdzie obiecał.
Dobiegły go odgłosy walki. Zastanawiał się, jak wielu ludzi oddało tego dnia życie i czy ostateczny rozrachunek zysków przewyższał ten ze stratami. Czy to jest w stanie wyjaśnić zdradę?
Zadrżała mu ręka, gdy z mlaśnięciem wyciągnął sztylet z szyi niewinnego szarogwardzisty. Przywódcy buntowników milczeli zawzięcie, słyszał tylko szuranie butów i okazjonalne szczęknięcie broni. Ktoś cicho ładował naboje do strzelby.
Cay wziął głęboki oddech i nakazał im poczekać, a sam wszedł do głównej sali. Spojrzenia wszystkich zwróciły się w jego stronę. Z sufitu nieprzerwanie sypał się tynk, a nawet te najgrubsze ściany powoli zamieniały się w mozaiki; obrazy niegdyś barwne i ekspresywne, stawały się niewyraźną mieszaniną różnych kolorów i kresek.
Bogini Imperatorka uśmiechnęła się po raz kolejny – nie spuszczała zeń wzroku, kiedy szedł w jej stronę, a za plecami skrywał wciąż zakrwawiony sztylet. Szarogwardziści może to zauważyli, może bardziej martwili się tym, co działo się na zewnątrz, nie miało to znaczenia. Nic nie mogli zrobić, kiedy Caydan stanął obok Cesarzowej, a z bocznej nawy wylała się fala żądnych krwi buntowników.
Zawrzało. Gwardia starła się z rewolucjonistami, ale szybko padła. Niewyszkoleni strażnicy poddali się przypływowi ludzi na tyle zdesperowanych, by wedrzeć się do pałacu i zadusić Imperatorkę własnymi rękoma.
A Caydan był jednym z nich, może tylko mniej krwiożerczym.
Ścisnął sztylet, który podarowała mu z okazji zaprzysiężenia do Szarej Gwardii. Bogini nie ruszyła się o milimetr, tylko spoglądała na niego tymi ciemnymi oczami – i chociaż Cay wiedział, że od długiego czasu czaiło się tam tylko szaleństwo, nie potrafił zapomnieć, jak patrzyła na niego kiedyś. Kiedyś, dawniej, dawno, w innym życiu, innym świecie, kiedy ulice jeszcze nie spływały krwią winnych i niewinnych; gdy wszystko było proste i sprowadzało się poranków i wieczorów.
Kap, kap, kap, śpiewały krople wpadające przez wybite okno.
Na zewnątrz znów huknęło. Buntownicy otworzyli ciężkie odrzwia i wpuścili rozszalały tłum do środka. Albo ty ją zabijesz, albo rozerwiemy ją na strzępy – powiedział mu przywódca rebeliantów, gdy opracowywali plan.
Caydan nie wiedział, jak ją zabić. Patrzył tępo w oczy Imperatorki, a serce raz przestawało mu bić, raz biło jakby za szybko. Ktoś zaczął strzelać. Sala zadrżała, wypełniła się pyłem i triumfalnymi wrzaskami. A Cesarzowa potrafiła się tylko uśmiechać.
Nienawidził jej. A może ją kochał? Uniósł sztylet równolegle z dalekim grzmotem burzy. Rewolucjoniści zbliżali się wzburzoną falą w ich stronę.
Albo ty ją zabijesz, albo rozerwiemy ją na strzępy.
Świat rozdarło światło, a potem niebo wrzasnęło po raz ostatni. Kawał sufitu oderwał się z jękiem i przygniótł część buntowników. Spojrzał w górę, a na nos osypało mu się trochę tynku. Pęknięć tylko przybywało, a Cesarzowa się uśmiechała. Caydan wypuścił sztylet z dłoni, a brzęknięcie ostrza zginęło wśród spanikowanych okrzyków. Zaraz kolejne elementy skomplikowanych obrazów poszybowały ze świstem w stronę tronu. Ktoś szarpnął go za rękaw. Zrobił niewyraźny krok w przód i ścisnął Boginię za nadgarstki.
– Cay – powiedziała tylko, tak jak mówiła to zawsze od lat.
Zrzucił ją z tronu i pozwolił, by przysypały go gruzy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro