Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXV

„Czasami człowiek jest zdolny do różnych podłości. A kiedy kocha... Niekiedy traci rozum."


~ Gabriela Gargaś, Minione Chwile



— Wyglądasz jak kompletny dupek — powiedział do mnie Theodore, wystawiając nos zza jakichś notatek. Zmarszczyłem czoło, bo nie bardzo wiedziałem, co ma na myśli.

— Powinienem podziękować?

— Nie, poważnie. Nolan, masz minę tak dupkowatą, jakbyś chciał zjeść Roberta Sandersa. Więc zrób to, chociaż wciąż nie wiem, co zamierzasz.

— Jeżeli nie wypali, nie będziecie równie zawiedzeni, co ja — wzruszyłam ramionami. — Idę.

Zasalutowałem mu i opuściłem domek, żeby skierować się do bram obozu. Czarny samochód właśnie parkował w pobliżu, a Robert wysiadł z niego w ciemnym garniturze. Chyba nie dotarło do niego, co się wydarzyło na balu, ale działało to tylko na moją korzyść.

Uśmiechnął się do mnie serdecznie, a ja podałem mu dłoń i wskazałem kierunek, w którym mieliśmy się udać na krótki spacer.

— Wszystko w porządku? Twój ojciec brzmiał na zaniepokojonego, kiedy do mnie dzwonił.

— Raczej zirytowanego — skłamałem. — Nie powie tego, ale zabolał go fakt, że wolę zwrócić się po pomoc do ciebie, niż do niego. Chyba zauważyłeś, że niezbyt dobrze mi się z nim układa. — zerknąłem na Roberta z udawaną pewnością.

— Nie ukrywam, że dało się to odczuć. Zniknąłeś jednak z balu tak szybko, że nie miałem szansy cię o to zapytać — zmrużył oczy, żeby zniwelować trochę działanie słońca. — Czy to przeze mnie?

— Zaskoczyła mnie ta informacja, ale nie to było powodem mojej ucieczki. Zbyt wiele osób rozdrapywało rany, a nie miałem na to ochoty.

— Rozumiem — przystanął w miejscu. — Opowiadaj więc z czym masz problem, Nolan. Wysłucham.

Więc opowiedziałem wszystko dokładnie, pomijając kwestie związane z moim ojcem. Udawałem, że jestem na niego zły, że nie chce nam pomóc i nie ma ku temu powodu. Użyłem własnej matki, żeby wywołać współczucie w Robercie. Mówiłem o tym, że ona na pewno wiedziałaby, co zrobić, że zawsze miała plan.

Robert słuchał mnie tak uważnie, że poczułem się podle, ale w mojej głowie chciałem za wszelką cenę uratować obóz.

— Chcesz mojej rady, tak? — zapytał, kiedy usiedliśmy na jednym z pni.

— Już nie wiem, do kogo mógłbym się zwrócić...

— Nie bądź wściekły na ojca, ma kontrakty z Gabrielem, nie mógłby nic zrobić — powiedział, a ja uniosłem brwi, udając zdziwienie. — Mnie z nim nie łączy absolutnie nic, prócz oczywiście kilku aukcji charytatywnych. Nie mam dzieci, Nolan. Wszystko robiłem dla twojej matki i pewnego dnia mieliśmy razem zająć się wszystkim, co mam. Jedną z takich rzeczy była ziemia podobna do tej — obrysował palcem drzewa. — Tylko większa i niezagospodarowana. Ma jednak świetną glebę pod uprawy, lokalizację równie wspaniałą. Wystarczy, że podpiszesz kilka papierów, a będzie twoja.

Skrzyżowałem z nim spojrzenie przerażony. Nie spodziewałem się czegoś takiego ani trochę, przez co żołądek cofnął mi się do gardła. Myślałem, że zwymiotuję, tak bardzo ugodziła mnie jego szczerość i mój fałsz.

— To zbyt wiele, nie mógłbym tego przecież przyjąć, nie należy mi się to... — spanikowałem.

— Jasne, że ci się należy. Twoja matka by tego chciała, Nolan. Jedynym problemem może być twoje nazwisko, bo Gabriel chyba niechętnie będzie się układał z synem swojego parntera, ale możemy to załatwić inaczej. Pójdę z wami za zebranie i to ja zaproponuję tę ziemię. Jones będzie mógł się zastanawiać nad naszą propozycją i tą od Thompsonów.

— Nawet mnie nie znasz — szepnąłem, prawie się dusząc.

— Żyje w tobie cząstka kobiety, która była miłością mojego życia. Jestem w stanie zrobić dla ciebie naprawdę wiele.



* * *




Wparowałem do gabinetu Thomasa tak blady, że natychmiast podniósł się z miejsca. Spojrzał na mnie przerażony.

— Zrobiłem coś strasznego — przyznałem.

— To znaczy?

Wytłumaczyłem mój cały plan i wyjaśniłem, że tata jest w to zamieszany, ale nikt więcej o tym nie wie. Thomas analizował moje słowa w skupieniu i co chwilę kiwał głową, jakby to do niego nie docierało.

— Jesteś w stanie umieść to brzemię? — założył ręce na krzyż i usiadł ma biurku, uważnie mi się przyglądając.

— Słucham? Nie jesteś zły, że to zrobiłem? — rozłożyłem ręce zdezorientowany.

— Nie jestem. Martwię się, czy twoje serce zdoła to znieść, Nolan. Zachowałeś się rzeczywiście jak twój ojciec, ale niektóre rzeczy wymagają desperackich kroków. W takim świecie żyjemy. To jak, dasz sobie z tym radę?

— Czy dam? Muszę — żachnąłem się. — Po trupach do celu, ale... tak dawno na niczym mi nie zależało, że zrobię wszystko, aby tego nie stracić.

— Tutaj się toczy niebezpieczna gra o mój obóz, a nie kiwam w tym palcem. Będę miał dług do końca życia.

— Nasz obóz, wuju — uspokoiłem oddech. — To jest nasz obóz.

Po moich słowach do środka wparował Brett zdyszany, a kiedy mnie zobaczył, zdębiał.

— Co tutaj robi Robert Sanders?

— Usiądź, Brett — Thomas wskazał mu krzesło. — Opowiem ci teraz, jak bardzo mój bratanek narusza swoje poglądy i moralność, żeby to miejsce nadal istniało.

Patrzyłem w okno, kiedy mój chrzestny powtarzał moje słowa. Patrzyłem na dzieci, które niczego nieświadome biegały radosne i bawiły się w berka. Na najstarszych opiekunów grup, którzy musieli udawać, że wszystko jest dobrze. Na Mię, która cała w nerwach niosła koszyk owoców.

— Zwariowałaś, White? — sarknął Brett, więc na niego spojrzałem. — Byłeś bez skazy tego całego syfu, dlaczego się tak narażasz?

— Może nie jestem takim dobrym chłopakiem, za jakiego wszyscy mnie mają. Może moja ciemna strona musi dojść do głosu, żebyśmy mogli nadal zbierać dzieciaki, które potrzebują tego miejsca. Może czasami trzeba być tym złym, żeby dla ogółu wyszło dobrze.

— Cholera — westchnął. — Mam nadzieję, że nigdy nie będziemy stali po przeciwnej stronie interesów w przyszłości, bo będzie z ciebie trudny rywal.

Brett zaśmiał się szczerze, a ja wypuściłem powietrze z płuc.

— Mam nadzieję, że to moje pierwsze i ostatnie interesy — powiedziałem cicho. — Trzeba wtajemniczyć resztę, żeby nie było zaskoczenia.

— Absolutnie — zaprotestował Thomas. — Nic nie mów, nawet Theo, będzie lepszy efekt.

— Słodki Jezu — zamrugałem kilkukrotnie. — Wyrachowanie mamy chyba we krwi.

— No wiesz — zaczął zaczepnie Brett. — Czasem białe okazuje się czarne, White*.

— Oh, idź się przejść, Walker*.




* * *



Usiedliśmy przy trzech stolikach złączonych w jeden długi, a ja zamiast myśleć o tym, że ważą się losy obozu, marzyłem o muśnięciu kciukiem policzka Leah. Zerkałem też na Thomasa, bo miałem nadzieję, że wymieni swoją flanelową koszulę na coś innego, skoro Jones zgodził się na to spotkanie.

Mia modliła się do czegoś wyższego pod nosem, Theodore nie miał pojęcia, co tam w ogóle robi, a Brett siedział tak wyluzowany, jakbyśmy mieli rozmawiać o pogodzie. Mój ojciec siedział obok rodziców Leah, a Robert po mojej prawej stronie i ciągle patrzył na mnie z uśmiechem.

Boże, co za farsa.

Gabriel Jones w granatowym garniturze usiadł na samym końcu i zaszczycił nas wszystkich szerokim uśmiechem. Miał jasne włosy związane w kucyk i okulary na nosie, a na palcach mnóstwo sygnetów.

— Przejdźmy do rzeczy — zaczął. — Co dla mnie macie i jak chcecie mnie przekonać do zmiany decyzji, a także co tutaj robią dzieci? — wskazał na nas, ale krzyżując ze mną spojrzenie, zatrzymał się na dłużej.

— Nie są...

— Nie jesteśmy aż takimi dziećmi — przerwałem Thomasowi. Wszyscy spojrzeli na mnie zaniepokojeni, poza Brettem. — Panu zależy na ziemi, która spełniłaby wymagania na przyszłe plany, nam zależy na zachowaniu terenu obozu i kontynuowaniu działalności tutaj. Możemy to załatwić inaczej. Państwo Thompson zaczną.

Leah posłała mi zaskoczone spojrzenie. Jej rodzice zaczęli przedstawiać ofertę, która na moje oko była bardzo atrakcyjna, ale Gabriel nie wydawał się absolutnie zainteresowany. Od czasu do czasu pytał mojego ojca, co o tym myśli, jednak on pozostawał neutralny, bo musiał. Inaczej spaliłby nas przed Robertem.

Mia przygotowała nawet prezentację, którą Jones obejrzał z uśmiechem, ale nic nie powiedział. Przerzucił wzrok na mnie, jakby wyczekując moich dalszych kroków. Sanders orientując się, że nadeszła jego kolej, odchrząknął.

Robert mówił spokojnie, dokładnie i przekonująco. Podał nawet przez stół dokumenty, po której pojechał po naszej rozmowie. Gabriel kiwał tylko głową, a kiedy Sanders skończył, parsknął:

— Dlaczego miałbym robić z tobą jakiekolwiek interesy, Sanders? Nie robisz takich rzeczy.

— Ta ziemia za pięć minut może należeć do Nolana. Interesy z White'ami to przecież czysta przyjemność dla ciebie. Takim sposobem nikt nie straci, a ty nawet zyskasz. Lokalizacja jest znacznie lepsza. — stuknął palcem w zdjęcie.

Moi przyjaciele spiorunowali mnie spojrzeniem, bo zorientowali się, że nie zostali w to wtajemniczeni. Kiedy dotarło do nich, że Brett wiedział od początku, zgromili mnie wzrokiem jeszcze bardziej.

— Interesujące... — mruknął Gabriel i znów patrzył na mnie.



_________________________________________________

Dla tych, którzy nie wyłapali aluzji:

* White z ang. - biały (Brett sobie śmieszkuje, że Nolan okazał się czarny)

* Walk
z ang.  - chodzić, walker - np. pieszy (Nolan za to prześmiewczo używa frazy "idź się przejść")


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro