Rozdział XXIV
„Czasami jesteśmy już o włos od osiągnięcia wymarzonego celu, jednak w ostatniej chwili coś się nie udaje. To jednak nie powód, by się poddać. O porażce można mówić dopiero wtedy, gdy rezygnujemy z podjęcia kolejnej próby."
~ Nick Vujicic, Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń!
Marry z przyjemnością użyczyła mi jednego z piknikowych koszy, który zaopatrzyłem w dwa termosy z kawą i herbatą, a także małe smakołyki. Takie jak świeżo upieczone muffinki, owoce i czekoladę, oraz ruloniki z tortilli, bo trzeba czymś zastąpić kolację.
Zielony koc w kratkę ułożyłem w kostkę i położyłem na koszu, a sam zrzuciłem z siebie szarą spraną koszulkę i zastąpiłem ją czarnym cienkim golfem.
— Udanego wieczoru — Theodore posłał mi wymowne spojrzenie, na które się uśmiechnąłem. Zgarnąłem koszyk z kocem i opuściłem nasz domem, wzbudzając wśród innych małe zamieszane.
Nie musiałem długo czekać na Leah. W zasadzie wyszła od razu, jak zjawiłem się pod jej domkiem. Miała na sobie jedną z tych swoich białych koronkowych sukienek i jeansową kurtkę.
Słońce padało na nią w taki sposób, że przywodziła na myśl Anioła, który zstąpił z nieba.
— Piknik?
— Owszem — mrugnąłem do niej, a kiedy stanęła obok mnie, ruszyłem w stronę bramy obozu.
— Zaraz, wychodzimy poza teren? — chyba lekko spanikowała.
— Nie martw się, z Brettem znamy chyba już na pamięć każdą ścieżkę. Wiesz, to zbieranie drewna i ucieczki po wizytach ojca. — zaśmiała się szczerze.
— Naprawdę się zbliżyliście, co?
— Znajomości rozpoczęte w dziwny sposób są najlepsze — odparłem wesoło. — Zaczęliśmy od guzów na głowie, a teraz idziemy na piknik. I to nie w koleżeńskim charakterze. Choć muszę przyznać, że od początku nie miałem tylko koleżeńskich zamiarów.
— Wiem, wyrażałeś się bardzo bezpośrednio, jeśli potrzebujesz przypomnienia. — zasunęła włosy za ucho.
— Wszystko, czego teraz potrzebuję, jest tutaj.
Po moich słowach w milczeniu dotarliśmy do drugiej strony jeziora, gdzie znalazł mnie Brett. Rozłożyłem koc jednym ruchem, tym razem bez wspomnień o macie. Leah zdecydowała się na herbatę, więc chwilę po tym podałem jej kubeczek z ciepłym naparem.
Pogoda nam sprzyjała, chociaż gdzieś na horyzoncie dostrzegałem ciemne chmury. Liczyłem jednak, że nie złapie nas żaden deszcz.
— Kiedy dowiedziałam się z Mią, że będziemy mieć na obozie wśród nowych syna Jackosna White'a, przeraziłam się — zaczęła, patrząc przed siebie. — Bałam się, że będziesz kolejnym rozpieszczonym dupkiem, który będzie zarywał do każdej dziewczyny.
— Nieee, tylko do ciebie. — uśmiechnęła się uroczo.
— Ale ty byłeś wycofany. Żyłeś sobie z Theodore'm i zazwyczaj nie opuszczałeś domku. Po pierwszych rozmowach z tobą zrozumiałam, jak bardzo się myliłam. To było dla mnie dziwne, bo zwykle poznawałam samych chłopaków podobnych do Bretta. Byłeś i jesteś taki inny, ale to tylko część tego, co mnie do ciebie ciągnie.
— Mój tata myślał, że wysyła mnie na karę. Tymczasem jestem każdego dnia nagradzany — oblizałam usta. — Nie wierzę w przeznaczenie, ale fakt, że los postawił cię na mojej drodze w takim miejscu musi o czymś świadczyć.
— O czym? — spojrzała na mnie.
— Leah — ująłem jej dłoń. — Nigdy nie byłem w długotrwałej relacji, nie mam zielonego pojęcia, jak to wszystko działa, ale... patrzę na ciebie i po prostu czuję, że jesteś kimś szczególnym. Bez względu na to, czy za dwa tygodnie zostaniemy rozdzieleni, odzyskamy przecież kontakt z internetem, dlatego chciałbym ci coś zadeklarować: będę kontynuował zabieganie o ciebie. Wiem, że jesteś tego warta. Jeżeli nie będę w stanie przychylić ci nieba, podaruję w zamian każdą jego gwiazdę.
— To poważna deklaracja.
— Jestem śmiertelnie poważny.
— W takim razie przygotuj się na maraton, bo jestem królową dram. — nachyliła się do mnie.
— Dobrze, że maratony nie są mi obce. — powiedziałem rozbawiony i objąłem ją ramieniem, a później zatraciliśmy się w rozmowie o wszystkim i o niczym.
Tak zwyczajnie, jakby nie było nic innego, poza nami. Jakby to był zwykły letni dzień pary zakochanych w sobie nastolatków.
Zakochanych?
Dotarło do mnie, co sobie pomyślałem, jak już zbieraliśmy się z Leah do powrotu. Było ciemno, a jedynym źródłem światła byłby Księżyc, gdyby nie przysłoniły go chmury.
Byliśmy w połowie drogi, kiedy nagle lunął na nas deszcz. Leah pisnęła i w podskokach dostała się pod drzewo, a ja zaraz za nią. Użyłem koca, żeby zrobić nam prowizoryczny dach, który nie dawał wiele, że przynajmniej stanowił barierkę między grubymi kroplami.
— Gdyby Thomas aktualizował pogodę, uniknęlibyśmy takich wtop! — krzyknęła przez śmiech, bo lało tak bardzo, że słyszałem tylko deszcz.
— Zaczekamy, aż się trochę uspokoi — zarządziłem. — Inaczej twoja sukienka skończy w błotnej kąpieli, tak bardzo odbijają się krople od ziemi.
Leah znów się zaśmiała i położyła dłonie na moim torsie, po czym się przysunęła i zadarła głowę.
— Nie uważasz, że woda próbuje nam coś powiedzieć? — przygryzła wargi. — Jezioro, wczoraj...
— Wiem, do czego zmierzasz — pochyliłem się z jedynym zamiarem, jaki zakiełkował mi w głowie. Pocałowaniem jej, ale matka natura rządziła się własnymi prawami.
W czekoladowych oczach Leah zobaczyłem błysk odbity z nieba, a później usłyszeliśmy bardzo głośne uderzenie pioruna. Złapałem ją za rękę i zaczęliśmy biec do obozu, w czym ani trochę nie pomagał koszyk. Leah nieustannie się śmiała, więc byłem zadowolony.
Po przekroczeniu bramy obozu, Theodore czekał na nas w zielonym płaszczu przeciwdeszczowym z dwoma innymi.
— Miałem po was właśnie iść! — wrzasnął. — Ale burza nie jest moją przyjaciółką!
— Doceniamy. — powiedziałem i przyjąłem jego podarunek, chociaż był w tamtej chwili zbędny. I tak byliśmy cali mokrzy.
Przedostaliśmy się do kuchni, gdzie Mia powitała nas parsknięciem, ale również gorącą czekoladą.
Tylko dlatego jej wybaczyłem to karygodne wyśmianie.
* * *
Odbijałem z Brettem piłkę do siatkówki, na przemian dołem i górą, kątem oka obserwując rodziców przekraczających próg bramy obozu, przy której Leah grała na harfie, a kilku innych żółtych razem z nią na flecie, skrzypcach i ukulele. Trochę dalej niektórzy rozłożyli sztalugi i malowali. Dzięki Bogu pogoda nam sprzyjała.
— Zdradzasz swoich — rzucił żartem Brett, na co prychnąłem.
— Lepiej, żebym robił to, co potrafię, niż przypadkowo niszczył eksperymenty zielonych.
— Myślisz, że Thomas ich przekona?
— Myślę, że nie — powiedziałem szczerze. — Ale nie możemy się poddać bez walki. To do nas nie pasuje.
Skinąłem głową do ojca, który subtelnie mi pomachał. Dziwnie patrzyło się na niego bez marynarki. Miał na sobie tylko jasną koszulę z długim rękawem i czarne spodnie, ale i tak każdy go rozpoznawał.
Stresowała mnie ta sytuacja, nie mogłem udawać, że jest inaczej. Bałem się usłyszeć tego, co na nas czekało.
Kiedy upewniliśmy się, że każdy uczestnik spotkania już przybył, zebraliśmy się przy Leah. Mia w ubrudzonym czymś białym fartuchu, rękawiczkach i okularach ochronnych wyglądała jak naukowiec. Theodore przecierał z czoła pot, również odziany w taki strój.
— Oby to coś dało, bo inaczej zrobiłem z siebie idiotę na oczach matki — sarknął Clint. Diana patrzyła na nas niezadowolona, ale wiedziałem od Bretta, że zależy jej na tym miejscu równie bardzo, co nam.
— Wątpię, że uwierzą, że każdy dzień tutaj tak wygląda — zaczął Theodore. — Aczkolwiek przecież nasze życie głównie na tym polega. Na stwarzaniu pozorów, że jest pięknie i kolorowo. Powinni docenić, że ich nauki na coś się przydały...
— Zgadzam się z Finchem. — przyznał niechętnie Brett.
— Ale z was pesymiści! — spiorunowała nas Mia. — Thomas na pewno zrobi wszystko, co w jego mocy. Przecież jeśli nasi starzy by się poskładali, zgnietli by finansowo tego całego Gabriela Jones. — uderzyła dłonią o nadgarstek drugiej ręki.
— Większość naszych starych ma z nim umowy, kontrakty i inne łączące sprawy — przypomniała Leah.
— Ale są tacy, którzy nie mają — odezwała się Hannah. — Musimy wierzyć właśnie w nich. Chociaż szczerze przyznam, że kiedy rozmawiałam ze swoim ojcem przez telefon, miał to gdzieś. Uznał, że są inne kolonie, jeśli będę chciała.
— Martwi mnie, że większość rodziców tak pomyśli. — przeczesałem włosy dłonią.
— Właśnie dlatego robimy te przedstawienie — syknęła Mia. — Poprzyj mnie, Theo.
— Tak. Jesteśmy znakomitymi aktorami, będą owacje na stojąco.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Resztę czasu spędziliśmy na spekulowaniu i wymyślaniu planów awaryjnych, nawet jeśli nie miały najmniejszego sensu. To nie była desperacja (chociaż z boku właśnie tak mogło to wyglądać), to była chęć uratowania miejsca, które było dla nas azylem.
Nigdy nie sądziłem, że las, jezioro, trawa i kilka drewnianych domków stanie się dla mnie czymś tak bardzo ważnym, że ludzie stąd staną się częścią mnie. Nie mogłem tego stracić, nie mogłem po tym wszystkim znów upaść na kolana.
Bo nie chciałem klęczeć i błagać, chciałem stać i unosić głowę. Chciałem biec po więcej.
Minęły prawie dwie godziny, po których rodzice zaczęli opuszczać budynek, w którym organizowana była potańcówka. Natychmiast rzuciłem się w kierunku mojego ojca, oczekując dobrych wieści.
On jednak spojrzał na mnie, długo westchnął i rozłożył ręce.
— Przykro mi, Nolan — pokręcił głową. — Nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Próbowałem poruszyć ten temat jeszcze wczoraj z Gabrielem, ale jest nieustępliwy. Mocno wierzy w swój cel i obawiam się, że nic nie jest w stanie zmienić jego decyzji.
— Dlaczego to się dzieje akurat teraz? — zapytałem bardziej siebie, niż jego. — Co za ironia losu... Co będzie z Thomasem? Pomożemy mu, prawda?
— Oczywiście, że tak. To mój brat i twój chrzestny, nie zostawimy go na lodzie, przecież to miejsce to jego dom, a teraz zostanie mu odebrany. Zostaję tutaj do jutra, Jones ma przyjechać jeszcze raz.
— Naprawdę? — ucieszyłem się. Zatliła się we mnie jakaś malutka nadzieja.
— Tak. Ustaliliśmy z Thomasem i Thompsonami, że wy również weźmiecie w tym spotkaniu udział. Mam na myśli ciebie i twoich przyjaciół.
— Thompsonami? — odruchowo odwróciłem głowę i spojrzałem na Leah, która rozmawiała z rodzicami.
— Tak. Zasugerowali, że mogą zaproponować Gabrielowi inną, równie atrakcyjną ziemię do zagospodarowania. Będę po waszej stronie. — położył dłoń na moim ramieniu i mocno je ścisnął.
— Dziękuję — odetchnąłem z ulgą. — To wiele dla mnie znaczy.
— Widzę i wiem — zapewnił z uśmiechem. — Nie dzielcie się z resztą tymi informacjami. Thomas prosił, żebyście zaczekali do jutra, aż będzie wiadomo na sto procent, czy obóz przestaje istnieć.
— Okay — zmrużyłem oczy, bo w mojej głowie zaistniała pewna myśl. — A gdybym tak wykorzystał Sandersa? Przez wzgląd na mamę?
— Nolan — ojciec się zdziwił. — To wyrachowane.
— Nasz świat jest wyrachowany. Albo się do niego dostosuję i będę łowcą, albo będę chował głowę w piach i pozostanę zwierzyną.
________________________________________________________________
Obstawiamy ludzie - plan się powiedzie, czy nie? A może powiedzie się z licznymi przeszkodami? :D
I luźne pytanko: co myślicie o Nolanie?
PS:
Nie spodziewałam się tego, co się wydarzyło w moim życiu parę dni temu, dlatego pragnę Was poinformować, że pisanie może mi troszkę źle iść, ale nie zamierzam przerywać - jest to moja pasja i miłość, i chociaż moja mnie opuściła, ja tak jak przed nią o miłości pisałam, tak będę i teraz!
Buziaki <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro