Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XIII

„Wygrywaj bez pychy, przegrywaj bez urazy" 



Bruce Lee





W takich momentach cieszyłem się, że jednak zawsze ubieram tę cholerną bluzę, bo dobiegłem nad jezioro. Nie wiedziałem, która jest godzina, ale zaczynało się robić chłodno, pewnie przez wodę.

Gwiazdy nadal spadały.

W pewnej chwili usłyszałem za sobą trzask patyków i jakiś szelest, a kiedy spanikowany odwróciłem się, żeby sprawdzić, co postanowiło mnie zeżreć, odchyliłem głowę w tył z niedowierzania i jęknąłem długo.

— To chyba jakiś żart. — skomentowałem. — I to nieśmieszny. — dodałem, odprowadzając Bretta wzrokiem, kiedy zajmował miejsce niedaleko mnie. — Thomas cię po mnie wysłał?

— Nie. — odparł cicho. — Poszedłem za tobą sam. — zaczął bawić się jakimś źdźbłem trawy.

— Dlaczego? — zmarszczyłem czoło. Brett był ostatnią osobą, której się tam spodziewałem. W głębi serca miałem nadzieję, że po prostu nikt tu nie przyjdzie, a jeśli już, to będzie to Theodore.

— Bo powodem twojej ucieczki jest Jackson White, a ja doskonale wiem, co to znaczy mieć trudnego ojca. — odpowiedział normalnie. Bez żadnych żartów, ironii. Normalnie. — Widziałem, że się kłócicie przy Thomasie. Chciałbym mieć tyle odwagi, co ty i potraktować tak swojego tatę. — zaśmiał się bez krzty wesołości.

— Cóż, nie było w tym nic dojrzałego i dobrego. Ciesz się, że nie potrafisz się tak do niego odzywać. — szepnąłem, patrząc na księżyc, który świecił tak jasno, że dokładnie widziałem wszystko wokół.

— Przepraszam. — wypalił nagle. Skrzyżowałem z nim spojrzenie. — Za to w lesie. — wskazał za siebie kciukiem. — Zanim mnie nie oświeciłeś, nie wiedziałem, co się stało. Nie tak dokładnie. — tłumaczył.

Czy ja widziałem skruchę na jego twarzy?

— Zachowałem się jak palant, wiem o tym. Nigdy bym czegoś takiego nie powiedział, gdybym znał dokładnie sytuację, ale... nawet nie dało się o tym nic znaleźć.

— Brett, ale ty jesteś palantem. — przypomniałem mu. Parsknął śmiechem, przez co sam zacząłem się śmiać, a później rzucił we mnie tą trawą, którą tak namiętnie gniótł. — Mojego ojca nigdy nie było, a co jest z twoim? — zagadnąłem.

— Jest go za dużo. — przełknął gulę śliny. Teraz już na siebie nie patrzyliśmy. Ja obserwowałem blask na tafli jeziora, on swoje buty. — Czasami mam wrażenie, że jak otworzę lodówkę, to tam też będzie. — żachnął się. — Szkołę wybrał mi on. Studia wybiera on. Pasję wybiera on. Przyjaciół wybrał on, nawet dziewczynę wybierał on. — ciągnął. — Nie potrafię mu się postawić, a on nie rozumie, że nie chcę produkować mebli całe życie, bo tym się zajmuje firma moich i Leah rodziców.

— W takim razie oboje nie macie swojego życia. — zrozumiałem.

— Właśnie. — zgodził się. — To miejsce — rękami otoczył przestrzeń wokół nas. — jest jedyną szansą na to, żeby je mieć. Tylko tutaj nie muszę być tym, kim on by chciał, żebym był. — brzmiał smutno.

W pewnym sensie zacząłem rozumieć jego zachowania, które były dla mnie absurdem.

— A ja nie mogę się pozbyć wewnętrznego przymusu zadawalania go.

— Dziecko dla rodzica powinno być przede wszystkim dzieckiem, nie robotem. — rzekłem poważnie. — Wiem, o czym mówię, wierz mi. Moja mama była cudowną osobą, kobietą, żoną, przyjaciółką, matką i trenerką. Nigdy nie wymagała ode mnie więcej, niż mógłbym zrobić. Nie chciała, żebym spełniał jej zniszczone marzenia.

— Może masz rację. — przytaknął. — Tylko powiedz to mojemu ojcu.

— A co z mamą? — zainteresowałem się.

— Spełnia rolę ozdoby przy moim ojcu i nie również nie ma nic do powiedzenia. — jego usta wykrzywiły się w jakimś dziwnym grymasie. — Kiedyś próbowała. Po tym poprosiłem ją, żeby nigdy więcej tego nie robiła.

— Twój ojciec to przemocowiec. — zgadłem. Brett skinął głową twierdząco.

— Tu jesteście! — krzyknął zaniepokojony Theo. — Ale się zmęczyłem. — dyszał ciężko, wspierając się na rękach opartych o uda. — Wieczorek pojednania sobie urządziliście? — sarknął. — Fajnie, ale następnym razem komuś powiedzcie, bo wszyscy was szukają!

— Serio? — zdziwił się Walker, a ja jego odczucia podzielałem.

— No wiecie, Thomas musiał zachować jakieś pozory dobrego opiekuna. — sprostował. Wstałem, otrzepałem się, podałem Brettowi rękę, żeby też wstał i zaraz cała nasza trójka kroczyła wolno do obozu. — Czyli co, jesteście teraz przyjaciółmi?

— Bez przesady. — zdzieliłem go w łeb.

— Hannah tak spanikowała, że cię nie ma, że Mia musiała ją uspokajać. — słowa te spotkały się ze śmiechem Bretta. Ja tylko wywróciłem oczami.

— Nieźle się wkręciła. Dałeś jej powód? — pytanie Walkera zbiło mnie z tropu.

— Nie. — rozmasowałem czoło. — Chyba, że gadka motywacyjna przed skokami do wody była dla niej podrywem.

— Nazwałeś ją wtedy gorącą laską, także... — Finch zaczął się podśmiechiwać.

— Nawet z nią nie rozmawiam. — zaoponowałem, a później złapałem pod ramię Theo, bo potknął się o jakiś badyl i prawie wywinął orła.

— Często rozmawia z Verą ode mnie z grupy. — wtrącił Brett. — Podobno spodobałeś jej się już pierwszego dnia.

— Ona mu wcale. — skwitował Theodore. Potem szliśmy w ciszy, aż w końcu zobaczyliśmy kilku ludzi, w tym Mię z wściekłą miną.

— Ucieczek się zachciało? — skrzyżowała ręce na piersiach. — Dam ci popalić na śniadaniu, zobaczysz. — skierowała się do mnie. — A ty co?! — teraz patrzyła na Bretta. On tylko wzruszył ramionami, machnął do mnie ręką i poszedł w swoją stronę.

— Chyba nie chcę wiedzieć. — odwróciła się na pięcie i nas zostawiła.




* * *



Nauczyłem się, że groźby Mii nie mają pokrycia w rzeczywistości, bo rankiem w ogóle prawie nic nie robiłem. Ostatnio śniadania były mało skomplikowane w przygotowaniu. Usiedliśmy wszyscy razem, bez Leah i Bretta, a kiedy chciałem zapytać, dlaczego ich nie ma, uprzedził mnie Theo.

— Są na śniadaniu z rodzicami.

— A. — przygryzłem wargi.

— Dzisiaj nasze dzieciaki będą się ścigać na torze przeszkód, pójdziemy im kibicować? — zagadnęła Hannah.

— Oczywiście! — oburzyła się Mia, jedząc owsiankę. — Zawsze chodzimy. Ale radzę się przebrać, bo ma dzisiaj ładnie grzać.

— Pada tutaj kiedykolwiek deszcz? — burknąłem, przez co reszta się zaśmiała.

— Dlaczego stale nosisz długi rękaw? — zapytał Clint, przyglądając mi się badawczo.

— Bo uwielbiam słyszeć to pytanie. — puściłem mu perskie oczko, a on zrozumiał, że absolutnie nie chcę rozmawiać na ten temat. Podłapałem też spojrzenie Hannah i zacząłem wierzyć, że rzeczywiście jej się podobam.

Nic dziwnego, jestem zajebisty i nad wyraz skromny.

Zjedliśmy to śniadanie, zebraliśmy się i wszyscy razem udaliśmy się na prowizoryczne trybuny zrobione z drewna. Tor nie był długi, ale nawet ciekawy. Aż sam bym się chętnie po takim przeszedł, ale byłem o sześć lat za stary i z dwadzieścia centymetrów za wysoki.

To po to była ta dziura, którą wykopał wuj. Pomyślałem, kiedy zobaczyłem, jak wlewana jest tam woda, a później ustawiana na tym belka do przejścia.

Poczułem nagle euforię, kiedy dzieci ustawiły się na starcie. Przypomniały mi się moje zawody, z których czerpałem radość i to, że mama i siostra oglądały mnie.

— Dawaj, Rachel! — krzyknęła Mia, tworząc z dłoni tunel przy ustach. Dziewczynka odwróciła się do nas i nam pomachała.

— TRZY! DWA! JEDEN! START! — ogłosił Thomas. Pierwszy biegł ten cały Greg z zielonych i niestety przeszedł tor bardzo szybko. Żółta dziewczynka też dała sobie radę znakomicie, a Rachel zrobiła wszystko, co było w jej mocy.

— O nie... — skrzywiła się Mia. — Ona się tam zaraz pobeczy. — uznała i wstała, żeby do niej pójść. Pochyliła się nad Rachel i zaczęła coś do niej mówić, a ona zaczęła śmiać. Spojrzałem na Theo, który obserwował to z jakąś dumą i miałem wrażenie, jakby ktoś zdjął ze mnie ciężar. Tylko jaki?

— I tak wciąż jesteśmy przed żółtymi, a to jest cud. — powiedział Theodore rozbawiony. — Naprawdę cud. — powtórzył.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro