Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział VII

„Nie ma nic złego w świętowaniu sukcesu, ale ważniejsze jest wyciągnięcie nauki z porażki." 

Bill Gates



Janvier wygrał, co ucieszyło moje serce popierające zasady fair play. Obiad jak zwykle okazał się być prawie niejadalny, ale dzięki znajomościom z Mią i Marry, dostałem chociaż świeżą bułkę.

— Zwymiotuję, jeśli to tknę. — stwierdził Theodore i odsunął talerz z obrzydzeniem. — Zwymiotowałbym nawet bez kaca. — dodał z pogardą na twarzy, przez co się roześmiałem.

— Ma taki ładny uśmiech. — usłyszałem za plecami. Naprawdę musiałem być tutaj takim fenomenem urodowym? Nie mogło się znaleźć na tym obozie więcej takich Walkerów? Nie? Szkoda. Może wtedy obgadywaliby kogoś innego.

— Podsumowując; twój chrzestny shippuje cię z zajętą laską, która w gruncie rzeczy jest nieosiągalna? I chce was zbliżyć tym jakże zacnym zadaniem układania stolików i numerków na nich? — tłumaczył sam sobie. — Thomas, Thomas... myślałem, że wpadniesz na coś lepszego. — machinalnie machnął dłonią i spróbował zjeść sucharka, ale nawet on nie chciał mu przejść przez gardło.

— W zasadzie wcale nie jest taka nieosiągalna. — rzuciłem, patrząc w jej stronę.

— Nie, Nolan. — Theodore płasko położył dłonie na stoliku. — Proszę cię, nie jesteś takim facetem. — skrzyżowaliśmy spojrzenie.

— Wiem, wiem. — westchnąłem długo. — To tylko hipotetyczne myślenie.

— Jest zajęta. — pokazał krzyżyk palcami. — Z-a-j-ę-t-a. — przeliterował mi. — Nie tyka się zajętych dziewczyn, a już na pewnie nie tych, które są z Brettem Walkerem. — mówił poważnie. — Bardzo się poróżnimy, jeżeli tylko coś spróbujesz zrobić.

— Nie spróbuję. — uspokoiłem go. — To trochę smutne, że po kilku latach umartwiania się nad sobą, trafiam na obóz, gdzie poznaję świetnego kumpla i dziewczynę, ale nie mogę do niej podbijać. — skrzywiłem się.

— Mógłbyś, gdyby nie było Bretta. — podsunął. — Co jest mało możliwe. W sensie, żeby zerwali. — ciągnął. — Chociaż ja na ich miejscu dawno bym wykitował. Jak można żyć tyle lat w związku, który nie ma podstaw? Jest tylko formalnością. Oboje na pewno kiedyś będą mieli kochanków. — rzucił oskarżycielsko.

— Dlaczego wszyscy mówią o nich tak, jakby między nimi nic nie było? — założyłem ręce na krzyż.

— Bo nie ma! — wyrzucił z siebie Finch. — Biedna, musi się męczyć. — powiódł wzrokiem w stronę Leah. — Może Brett coś do niej ten tego, ale Leah absolutnie. To tylko i wyłącznie wizja ich rodziców. — odchrząknął. — Czemu ja ci to mówię?

— Nie wiem, tylko mnie nakręcasz. — wymieniliśmy uśmiechy.

— Albo wiesz co? Pieprzyć zasady, pieprzyć Bretta. Dołączam do klubu Thomasa. Będę go wspierał w rozwijaniu waszego letniego romansu. Oboje na to zasługujecie. — zauważył.

— Nic z tego. Nie tykam zajętych dziewczyn. Nawet, jeśli tego chcą. — bo Leah chyba bardzo chciała coś w końcu poczuć.

— Stary, ja czuję, że coś się odwali tego lata. — zbliżył się do mnie. — Brett to tylko chłopak, ma swoje potrzeby, a Leah w życiu nie pójdzie z nim do łóżka. Jak ma je zaspokoić? — uniósł brew. — Trzeba tylko zaczekać na jego błąd.

Ja czułem, że błędem będzie wierzenie, że coś takiego może się wydarzyć.

* * *

Truchtem dostałem się do sali muzycznej, która była prawie na drugim końcu obozowiska, ale kierowałem się tam z pozytywnym nastawieniem. Lubiłem Leah i wizja spędzenia z nią czasu sam na sam mi odpowiadała.

— Theo dał radę przyjść na obiad, woah! — rzuciła na wstępie.

— Za to nie dał rady nic zjeść. — zrobiła smutną minę na moje słowa, a ja zacząłem ustawiać ławki. Ona na każdej stawiała numerek, a wszystkich ławek było aż dziewięć. — Nie mam nawet pojęcia, kto z mojej grupy będzie brał w tym udział, poza Finchem oczywiście. — przyznałem. Nie wiem, po co Thomas wyznaczył do tego zadania aż dwie osoby.

— Na razie my prowadzimy, ale jakimś cudem wy nie jesteście ostatni. — zaśmiała się. — Pewnie po konkurencjach sportowych się to mocno zmieni. — usiadła na jednej z ławek, splotła ze sobą nogi i zaczęła nimi huśtać.

— Jest ich więcej, niż tych z „naszych" dziedzin. To nie fair, muszę na ten temat porozmawiać z wujem. Może wprowadzę małą rewolucję. — ja usiadłem naprzeciw niej.

— Wątpię. Takie łatwiej wymyślić. — cmoknęła z dezaprobatą. — I nikomu nie przeszkadza fakt, że to niebiescy co roku zgarniają puchar. Chociaż ja uważam, że ostatnia konkurencja jest punktowana niesprawiedliwie. — zastanowiła się. — Możesz mieć najmniej punktów, ale wystarczy, że wygrasz bieg i beng! Cudownie puchar twój.

— To dla niebieskich przewaga nie do przebicia. — stwierdziłem. — Zdecydowanie odbędę poważną pogawędkę z Thomasem. — rozbawiłem ją. Miała cudowny śmiech.

— Szkoda, że wcześniej tutaj nie przyjeżdżałeś. — ściszyła ton.

— Nie mógłbym. — spojrzałem na nią spod rzęs. — Lato było dla mnie bardzo... zajmujące. — najbardziej wymijająca odpowiedź, na jaką było mnie stać. Nie mogłem jej przecież wywalić faktów na temat mojego sportowego życia i tego, że wakacje zwykle przygotowywałem się do zawodów.

— Jak tu trafiłeś? — zmarszczyła czoło. — Słyszałam pogłoski, Brett coś wspominał, ale wolę to zweryfikować.

— To, co Brett ci powiedział, jest prawdą. — zdobyłem się na szczerość. — Wiem, jestem okropny. — uniosłem dłoń w geście "stop", bo chciała coś powiedzieć. — Kolejna rzecz, która sprawia, że nie jestem idealny.

— Myślę, że po prostu masz trudną relację z ojcem. — jej pogodny wyraz twarzy sprawiał, że chciałem jej opowiedzieć o wszystkim, ale przecież mnie nie znała. Kto tak robi z nieznajomymi? — Poza tym, nie mógłbyś być idealny z ukruszonym zębem. — zauważyła.

— Jestem pod wrażeniem, że to dostrzegłaś. Kiedy zdążyłaś pogapić się na moje zęby? — podrapałem się w kark i poprawiłem pozycję, bo zaczynało mi się robić niewygodnie.

— Po prostu lubię patrzeć na ładne uśmiechy. — przyznała.

— Dziękuję za ten niebezpośredni komplement. — skinąłem głową i zaczęliśmy jakąś dziwną walkę na spojrzenia, którą przegrałem, kiedy mój wzrok natknął się na jej usta. Przekląłem pod nosem i mimiką okazałem skruchę. — Wybacz. — później spostrzegłem, że Leah się rumieni.

— Nie mam czego. — szepnęła. — Skończyliśmy, możemy wracać, chyba. — oblizała wargi i poderwała się z miejsca. Poszedłem za nią, żeby otworzyć jej drzwi, a wtedy się do mnie odwróciła.

O nie, nie rób tak, Leah.

— Nolan, ja... dziękuję. — powiedziała z jakąś dziwną ulgą. — Przez chwilę poczułam się tak, jakbym miała swoje życie.

— Cóż, sam się tak czuję dopiero tutaj. — uśmiechnąłem się, a później zrobiłem coś, za co chciałem sobie dać w pysk. Zasunąłem jej za ucho kosmyk włosów, który uwolnił się z koka. Ten chwilowy kontakt z jej skórą sprawił, że po moim ciele przeszły dreszcze, które wpływały na różne części organizmu. — Więc nie ma za co. — dodałem pospiesznie, a później się rozeszliśmy.

Będąc już w pobliżu terenu zielonych, usłyszałem krzyki, pisk, płacz i śmiesznie podniesiony głos Theodore'a, który sprzedawał chyba komuś pogadankę o zachowaniu.

— Nolan! — przybiegła do mnie Rachel. To była dwunastoletnia dziewczynka, która zawsze nosiła dwa ciemne warkoczyki i miała do twarzy przyklejony uśmiech słońca.

Złapała mnie za bluzę i spojrzała mi w oczy, a wtedy dostrzegłem, że ktoś jej ten uśmiech odkleił.

— Co się tam dzieje? — zapytałem, kucając przy niej.

— Przyszedł ten dureń, Greg! Ze swoimi kolegami i rozwalili nasze zamki z piasku, a przecież za godzinę będą oceniane! — żaliła się.

No tak, zapomniałem o tych pomniejszych zadaniach dla młodszych. Coś przecież musieli robić. A Greg z tego, co się orientowałem, niestety należał do niebieskich. Westchnąłem ciężko i dołączyłem do zgromadzonych zapłakanych dziewczynek, gangu niebieskich i czerwonego na twarzy Fincha.

— Przytkaj się, grubasie. Nikt cię nie posłucha i tak. — sarknął jeden z chłopaków, a ja wręcz oniemiałem. Co za bachor niewychowany.

— Hej! — krzyknąłem donośnie. Zdziwił mnie fakt, że nie musiałem tego powtarzać, żeby zwrócili na mnie uwagę. — Nudzi wam się? — zmierzyłem wzorkiem chłopaczków. Było ich trzech. — Który to Greg?

Pozostała dwójka od razu wskazała palcami lidera. Ach ta zasada jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

— Po pierwsze: matka słyszała, jak się odzywasz do starszych? — zmrużyłem oczy. — Po drugie: takie to zabawne niszczyć czyjąś pracę? — pokręcił głową przerażony. — Albo to naprawicie w tym momencie, albo was utopię w jeziorze. — zagroziłem. Oczywiście niepoważnie, ale oni naprawdę wzięli się do pracy. Zostałem zaatakowany z każdej strony przytulasami od wybawionych dziewczynek, co było urocze.

— Całe szczęście, że cię mamy, White. — powiedział szczerze Theo.

— Bohater! — zawołała radośnie Rachel. — Uratował Otto, a teraz nas! — dodała radośnie.

Szkoda, że nie zdołałem tego zrobić z Tiną.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro