Rozdział VII
„Nie ma nic złego w świętowaniu sukcesu, ale ważniejsze jest wyciągnięcie nauki z porażki."
Bill Gates
Janvier wygrał, co ucieszyło moje serce popierające zasady fair play. Obiad jak zwykle okazał się być prawie niejadalny, ale dzięki znajomościom z Mią i Marry, dostałem chociaż świeżą bułkę.
— Zwymiotuję, jeśli to tknę. — stwierdził Theodore i odsunął talerz z obrzydzeniem. — Zwymiotowałbym nawet bez kaca. — dodał z pogardą na twarzy, przez co się roześmiałem.
— Ma taki ładny uśmiech. — usłyszałem za plecami. Naprawdę musiałem być tutaj takim fenomenem urodowym? Nie mogło się znaleźć na tym obozie więcej takich Walkerów? Nie? Szkoda. Może wtedy obgadywaliby kogoś innego.
— Podsumowując; twój chrzestny shippuje cię z zajętą laską, która w gruncie rzeczy jest nieosiągalna? I chce was zbliżyć tym jakże zacnym zadaniem układania stolików i numerków na nich? — tłumaczył sam sobie. — Thomas, Thomas... myślałem, że wpadniesz na coś lepszego. — machinalnie machnął dłonią i spróbował zjeść sucharka, ale nawet on nie chciał mu przejść przez gardło.
— W zasadzie wcale nie jest taka nieosiągalna. — rzuciłem, patrząc w jej stronę.
— Nie, Nolan. — Theodore płasko położył dłonie na stoliku. — Proszę cię, nie jesteś takim facetem. — skrzyżowaliśmy spojrzenie.
— Wiem, wiem. — westchnąłem długo. — To tylko hipotetyczne myślenie.
— Jest zajęta. — pokazał krzyżyk palcami. — Z-a-j-ę-t-a. — przeliterował mi. — Nie tyka się zajętych dziewczyn, a już na pewnie nie tych, które są z Brettem Walkerem. — mówił poważnie. — Bardzo się poróżnimy, jeżeli tylko coś spróbujesz zrobić.
— Nie spróbuję. — uspokoiłem go. — To trochę smutne, że po kilku latach umartwiania się nad sobą, trafiam na obóz, gdzie poznaję świetnego kumpla i dziewczynę, ale nie mogę do niej podbijać. — skrzywiłem się.
— Mógłbyś, gdyby nie było Bretta. — podsunął. — Co jest mało możliwe. W sensie, żeby zerwali. — ciągnął. — Chociaż ja na ich miejscu dawno bym wykitował. Jak można żyć tyle lat w związku, który nie ma podstaw? Jest tylko formalnością. Oboje na pewno kiedyś będą mieli kochanków. — rzucił oskarżycielsko.
— Dlaczego wszyscy mówią o nich tak, jakby między nimi nic nie było? — założyłem ręce na krzyż.
— Bo nie ma! — wyrzucił z siebie Finch. — Biedna, musi się męczyć. — powiódł wzrokiem w stronę Leah. — Może Brett coś do niej ten tego, ale Leah absolutnie. To tylko i wyłącznie wizja ich rodziców. — odchrząknął. — Czemu ja ci to mówię?
— Nie wiem, tylko mnie nakręcasz. — wymieniliśmy uśmiechy.
— Albo wiesz co? Pieprzyć zasady, pieprzyć Bretta. Dołączam do klubu Thomasa. Będę go wspierał w rozwijaniu waszego letniego romansu. Oboje na to zasługujecie. — zauważył.
— Nic z tego. Nie tykam zajętych dziewczyn. Nawet, jeśli tego chcą. — bo Leah chyba bardzo chciała coś w końcu poczuć.
— Stary, ja czuję, że coś się odwali tego lata. — zbliżył się do mnie. — Brett to tylko chłopak, ma swoje potrzeby, a Leah w życiu nie pójdzie z nim do łóżka. Jak ma je zaspokoić? — uniósł brew. — Trzeba tylko zaczekać na jego błąd.
Ja czułem, że błędem będzie wierzenie, że coś takiego może się wydarzyć.
* * *
Truchtem dostałem się do sali muzycznej, która była prawie na drugim końcu obozowiska, ale kierowałem się tam z pozytywnym nastawieniem. Lubiłem Leah i wizja spędzenia z nią czasu sam na sam mi odpowiadała.
— Theo dał radę przyjść na obiad, woah! — rzuciła na wstępie.
— Za to nie dał rady nic zjeść. — zrobiła smutną minę na moje słowa, a ja zacząłem ustawiać ławki. Ona na każdej stawiała numerek, a wszystkich ławek było aż dziewięć. — Nie mam nawet pojęcia, kto z mojej grupy będzie brał w tym udział, poza Finchem oczywiście. — przyznałem. Nie wiem, po co Thomas wyznaczył do tego zadania aż dwie osoby.
— Na razie my prowadzimy, ale jakimś cudem wy nie jesteście ostatni. — zaśmiała się. — Pewnie po konkurencjach sportowych się to mocno zmieni. — usiadła na jednej z ławek, splotła ze sobą nogi i zaczęła nimi huśtać.
— Jest ich więcej, niż tych z „naszych" dziedzin. To nie fair, muszę na ten temat porozmawiać z wujem. Może wprowadzę małą rewolucję. — ja usiadłem naprzeciw niej.
— Wątpię. Takie łatwiej wymyślić. — cmoknęła z dezaprobatą. — I nikomu nie przeszkadza fakt, że to niebiescy co roku zgarniają puchar. Chociaż ja uważam, że ostatnia konkurencja jest punktowana niesprawiedliwie. — zastanowiła się. — Możesz mieć najmniej punktów, ale wystarczy, że wygrasz bieg i beng! Cudownie puchar twój.
— To dla niebieskich przewaga nie do przebicia. — stwierdziłem. — Zdecydowanie odbędę poważną pogawędkę z Thomasem. — rozbawiłem ją. Miała cudowny śmiech.
— Szkoda, że wcześniej tutaj nie przyjeżdżałeś. — ściszyła ton.
— Nie mógłbym. — spojrzałem na nią spod rzęs. — Lato było dla mnie bardzo... zajmujące. — najbardziej wymijająca odpowiedź, na jaką było mnie stać. Nie mogłem jej przecież wywalić faktów na temat mojego sportowego życia i tego, że wakacje zwykle przygotowywałem się do zawodów.
— Jak tu trafiłeś? — zmarszczyła czoło. — Słyszałam pogłoski, Brett coś wspominał, ale wolę to zweryfikować.
— To, co Brett ci powiedział, jest prawdą. — zdobyłem się na szczerość. — Wiem, jestem okropny. — uniosłem dłoń w geście "stop", bo chciała coś powiedzieć. — Kolejna rzecz, która sprawia, że nie jestem idealny.
— Myślę, że po prostu masz trudną relację z ojcem. — jej pogodny wyraz twarzy sprawiał, że chciałem jej opowiedzieć o wszystkim, ale przecież mnie nie znała. Kto tak robi z nieznajomymi? — Poza tym, nie mógłbyś być idealny z ukruszonym zębem. — zauważyła.
— Jestem pod wrażeniem, że to dostrzegłaś. Kiedy zdążyłaś pogapić się na moje zęby? — podrapałem się w kark i poprawiłem pozycję, bo zaczynało mi się robić niewygodnie.
— Po prostu lubię patrzeć na ładne uśmiechy. — przyznała.
— Dziękuję za ten niebezpośredni komplement. — skinąłem głową i zaczęliśmy jakąś dziwną walkę na spojrzenia, którą przegrałem, kiedy mój wzrok natknął się na jej usta. Przekląłem pod nosem i mimiką okazałem skruchę. — Wybacz. — później spostrzegłem, że Leah się rumieni.
— Nie mam czego. — szepnęła. — Skończyliśmy, możemy wracać, chyba. — oblizała wargi i poderwała się z miejsca. Poszedłem za nią, żeby otworzyć jej drzwi, a wtedy się do mnie odwróciła.
O nie, nie rób tak, Leah.
— Nolan, ja... dziękuję. — powiedziała z jakąś dziwną ulgą. — Przez chwilę poczułam się tak, jakbym miała swoje życie.
— Cóż, sam się tak czuję dopiero tutaj. — uśmiechnąłem się, a później zrobiłem coś, za co chciałem sobie dać w pysk. Zasunąłem jej za ucho kosmyk włosów, który uwolnił się z koka. Ten chwilowy kontakt z jej skórą sprawił, że po moim ciele przeszły dreszcze, które wpływały na różne części organizmu. — Więc nie ma za co. — dodałem pospiesznie, a później się rozeszliśmy.
Będąc już w pobliżu terenu zielonych, usłyszałem krzyki, pisk, płacz i śmiesznie podniesiony głos Theodore'a, który sprzedawał chyba komuś pogadankę o zachowaniu.
— Nolan! — przybiegła do mnie Rachel. To była dwunastoletnia dziewczynka, która zawsze nosiła dwa ciemne warkoczyki i miała do twarzy przyklejony uśmiech słońca.
Złapała mnie za bluzę i spojrzała mi w oczy, a wtedy dostrzegłem, że ktoś jej ten uśmiech odkleił.
— Co się tam dzieje? — zapytałem, kucając przy niej.
— Przyszedł ten dureń, Greg! Ze swoimi kolegami i rozwalili nasze zamki z piasku, a przecież za godzinę będą oceniane! — żaliła się.
No tak, zapomniałem o tych pomniejszych zadaniach dla młodszych. Coś przecież musieli robić. A Greg z tego, co się orientowałem, niestety należał do niebieskich. Westchnąłem ciężko i dołączyłem do zgromadzonych zapłakanych dziewczynek, gangu niebieskich i czerwonego na twarzy Fincha.
— Przytkaj się, grubasie. Nikt cię nie posłucha i tak. — sarknął jeden z chłopaków, a ja wręcz oniemiałem. Co za bachor niewychowany.
— Hej! — krzyknąłem donośnie. Zdziwił mnie fakt, że nie musiałem tego powtarzać, żeby zwrócili na mnie uwagę. — Nudzi wam się? — zmierzyłem wzorkiem chłopaczków. Było ich trzech. — Który to Greg?
Pozostała dwójka od razu wskazała palcami lidera. Ach ta zasada jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
— Po pierwsze: matka słyszała, jak się odzywasz do starszych? — zmrużyłem oczy. — Po drugie: takie to zabawne niszczyć czyjąś pracę? — pokręcił głową przerażony. — Albo to naprawicie w tym momencie, albo was utopię w jeziorze. — zagroziłem. Oczywiście niepoważnie, ale oni naprawdę wzięli się do pracy. Zostałem zaatakowany z każdej strony przytulasami od wybawionych dziewczynek, co było urocze.
— Całe szczęście, że cię mamy, White. — powiedział szczerze Theo.
— Bohater! — zawołała radośnie Rachel. — Uratował Otto, a teraz nas! — dodała radośnie.
Szkoda, że nie zdołałem tego zrobić z Tiną.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro