Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział III

„...po pierwsze, zatrzymać się możesz zawsze. (...) Po drugie zaś - to ty lepiej wiesz, czego potrzebujesz, a nie wszyscy ludzie na świecie razem wzięci. Niech nazwą cię wariatem. I tak zrobią. Biegnij swój wyścig."

Bill Rodgers, Maratończyk



Wiatr tego popołudnia wyjątkowo targał ludziom włosy, dlatego siedziałem na naszej mini werandzie z kapturem nałożonym na głowę i przypatrywałem się z oddali kolumnie z desek, na której szczycie wbita była nasz flaga z sową. Musiałem przyznać, że wyszła nam całkiem nieźle, jak na osoby pozbawione talentów artystycznych. Theodore zajęty był pomocą przy kolacji, do której zgłosił się tylko ze względu na Mię, do czego zresztą mi się przyznał. Dobrze zrobił, bo i ona miała się ku niemu, tak mi się wydawało. Marry naprawdę dawała mi dodatkowe porcje różnych pyszności, dlatego na tym chłodnym wietrze piłem spokojnie gorącą czekoladę.

— I jak tam? — podszedł do mnie Thomas. Tym razem w brązowej koszuli. — Zaadaptowałeś się? — usiadł obok mnie.

— Chyba tak. — wzruszyłem ramionami. — Tylko nie praw mi morałów o przyjaciołach, wystarczy mi Theodore. — rzuciłem mu spojrzenie pełne skołowania.

— Nie zamierzałem. — mrugnął do mnie. — Wiesz Nolan, wyrosłeś i to bardzo, ale kiedy patrzę ci w oczy, wciąż widzę chłopca sprzed trzech lat. — przez jego twarz przemknął cień uśmiechu. — Wiesz, że gdybyś chciał o tym pogadać z kimś, kto nie ma doktoratu z psychologii, to jestem.

— Tak, wiem. — skinąłem głową. — Tylko nie ma nic, poza pustką i tęsknotą. Czasami smutkiem. Nic więcej nie mam. — szepnąłem. — Nie liczę gniewu, żalu, bo to jest związane z moim ojcem. — westchnąłem. — Tak czysto, po ludzku, cholernie za nimi tęsknię.

— Ja też, Nolan. Ja też. — spochmurniał. Znów zapadła cisza, dopóki nie usłyszeliśmy czyjegoś biegu w naszą stronę. To była Mia. Stanęła przed nami zdyszana i zmartwiona.

— Wszystko w porządku? — zapytał mój chrzestny, a ona potrząsnęła głową i przełknęła ślinę.

— Otto wszedł na drzewo i nie potrafi zejść! — powiedziała to tak, jakby to była najgorsza rzecz, jaka mogła się tutaj zdarzyć. — Brett nie daje rady go ściągnąć.

— Kim jest Otto? — wtrąciłem zdezorientowany. Thomas uśmiechnął się tylko, wstał i zaczął iść za Mią. Zrobiłem to samo, wokół jednego z drzew była dosłownie chyba cała obozowa społeczność. Próbowałem dostrzec jakiegoś dzieciaka na gałęziach, ale Otto nim nie był.

— Tyle krzyku o kota... — westchnął ktoś, kiedy przeciskaliśmy się między ludźmi. Brett właśnie schodził z drzewa zrezygnowany, przepraszając Leah za to, że nie dał rady. Ona wyglądała na bardzo wystraszoną.

— Co z nim? — zagadnął wujek, ale Brett tylko rozłożył ręce. — Kolego! — zawołał. — Kici-kici. Zejdź do nas. — machał ręką, ale szaro-buty kot tylko miauknął.

— Boi się, a nie da się do niego dostać. — sprostował Walker. Obok mnie zjawił się Theodore. — Jak on się tam dostał w ogóle? — spojrzał po wszystkich, a kiedy zobaczył mnie, wyraz jego twarzy stwardniał.

— Wystraszył się hałasu, kiedy upadły garnki w kuchni i wbiegł na nie, a teraz nie potrafi zejść. — wyjaśniła Mia.

— Nie mamy tak wysokiej drabiny, ale może da radę? — zasugerował Thomas.

— Nolan. — odezwał się Clint. — Może ty spróbuj? Masz długie ręce. — chciałem mu przybić piątkę w twarz krzesłem. Nie byłem małpą, żeby się po drzewach wspinać. Rozmasowałem czoło, westchnąłem ciężko i niechętnie ruszyłem na misję ratunkową.

— Uważaj. — ostrzegł mnie Thomas. Rzuciłem mu spojrzenie pełne politowania, bo wszedłem dopiero na pierwszą gałęź.

— Najwyżej się połamię. — wzruszyłem ramionami, a on spiorunował mnie wzrokiem w akompaniamencie chichotu Theodore'a. Byłem już jakieś trzy metry nad ziemią i nie widziałem żadnej następnej gałęzi, a Otto był jeszcze wyżej i dalej. — Brett ma rację! — krzyknąłem, a on z uśmiechem założył ręce na krzyż.

— Och, nie, biedny Otto. — lamentowała Mia.

— Spokojnie, może drabina pomoże. — Leah położyła dłoń na jej ramieniu, a widząc jak Brett czerpie satysfakcję z tego, że ja też nie potrafię tego zrobić, lekko się zirytowałem. Nie wiem, czy chciałem coś udowodnić jemu, sobie, czy po prostu byłem uparty. Podparłem się rękami i powoli stanąłem na nogi na gałęzi, bo wcześniej na niej siedziałem. Teraz mogłem chwycić kolejną, która była trochę wysoko, ale złapałem się jej obiema rękami, a potem podskoczyłem i oplotłem ją nogami. Bądź co bądź, miałem je mocne.

— Nolan! — wrzasnął Thomas, ale zbyłem to.

— Idźcie po tę drabinę, podam go komuś! — poleciłem i wciągnąłem się na tę gałąź, a potem powoli i ostrożnie przesuwałem się na niej bokiem w stronę kota, który niemiłosiernie miauczał. — Zamknij się... — powiedziałem pod nosem i wyciągnąłem dłoń w jego kierunku, aby ją powąchał. — Przyszedłem ci z odsieczą, okaż wdzięczność. — całkiem normalne, że rozmawiałem z kotem, prawda? Otto polizał moje palce, a potem wszedł na moje kolana i zaczął się o mnie ocierać. W tle słyszałem głośne „ooo" i oklaski, ale czułem się jak ostatni dureń, nie bohater.

Brett wszedł w końcu na tę drabinę, spojrzałem w dół. Chwyciłem kota za skórę na karku i mimo, że się szarpał, dałem radę go spuścić Walkerowi, który swoją drogą prawie go upuścił. Kiedy z nim zszedł, kot na niego zasyczał i wyrwał mu się z rąk, a potem pobiegł w jakimś kierunku, chyba za domki żółtych.

— Brawo, Nolan, ale jak ty chcesz teraz stamtąd zejść?! — Thomas założył ręce na krzyż. I to było dobre pytanie, bo droga powrotna nie mogła się odbyć tak samo. Zaśmiałem się ze swojej głupoty, jeszcze miałem widzów. W sumie podobnie było na każdych zawodach. Całe trybuny się gapiły. To różniło się dwoma rzeczami: nikt mnie nie oceniał i o nic nie walczyłem. Między mną, a dolną gałęzią był jakiś metr różnicy, więc nie mogłem skoczyć z obecnej. Spuściłem się na nią, mocno trzymając się rękami tej, na której byłem. Ledwo to uczyniłem, bo się ślizgałem. Musiałem pomyśleć co dalej, jak zejść na jeszcze niższą, chociaż była bardzo blisko, ja wciąż stałem na nogach. I była tam także drabina, ale to inna kwestia. Musiałem się popisać. 

— Raz się żyje. — postanowiłem uczynić bardzo głupią rzecz. Puściłem gałąź i powoli kucałem, aż mogłem dłoniami złapać drewno, na którym byłem. Odetchnąłem z ulgą, kiedy ten absurdalny plan się powiódł. Niżej zejść to już był banał. Nie przewidziałem jednak, że gałąź postanowi trzasnąć, a zaraz po tym wyląduje na trawie leżąc na plecach. — Ałć. — kaszlnąłem, a Thomas padł na kolana obok mnie.

— Żyjesz? Jezu, Nolan, wszystko w  porządku? — złapał moje policzki. Trochę ciężko mi się na początku oddychało, ale potem było okay.

— Żyję, spokojnie. — podałem dłoń Theo, żeby pomógł mi wstać, strzepałem z siebie liście i inne dary natury, a potem spojrzałem na połamaną gałąź i miejsce, z którego spadłem. To były tylko jakieś dwa metry, więc nie powinno mi się nic stać. Napotkałem wzrok Leah, która uśmiechnęła się do mnie i bezgłośnie mi podziękowała, a potem poczułem na sobie czyjąś dłoń. Odwróciłem się, żeby zobaczyć prawie mojego wzrostu brunetkę.

— Nolan, jestem Diana. — zatrzepotała rzęsami. — Obóz to nie tylko durne zabawy dla dzieciaków, to też inne życie. Przyjdź nad jeziorko o osiemnastej. — wokół palca okręciła kosmyk włosów. — Możesz zabrać ze sobą Fincha. — skinęła głową na mojego współlokatora i odeszła, a Theodore gwizdnął długo.

— Jak nie pójdziesz na tę imprezę, uduszę cię we śnie. I nie poznasz moich fizycznych ciekawostek. — pogroził mi.

— Przecież ty też tam idziesz. — odparłem wesoło, a on spojrzał na mnie jak na kata.

* * *


Dla nerdów pójście na tę imprezę było jakimś fenomenem i miało im podnieść ocenę publiczną w obozie, bo w końcu i ja i Theodre byliśmy zielonymi. Poszedłem tam głównie dlatego i dla Theo, który nie poszedłby sam, a bardzo chciał spędzić czas z Mią. O wilku mowa...

— Theo, Nolan! — uśmiechnęła się do nas szeroko. Miałem nadzieję, że jej przeszło z tym wstydem z powodu mojej siostry. W prawej ręce trzymała piwo, za nią było ognisko i przy nim siedział Brett, również pijąc piwo. Skąd oni, do diabła, mieli tutaj alkohol?

— Podkradamy regularnie Thomasowi i przywozimy ze sobą spore zapasy. — wyjaśniła Diana, jakby czytała mi w myślach i również się do nas uśmiechnęła. — A wam co podać? — zapytała.

— N-nic. — wydukał Theodore zakłopotany. Ja natomiast pokręciłem przecząco głową.

— Jestem abstynentem. — moje wyznanie spotkało się z wielkim oburzeniem dziewczyn, przez co chciało mi się śmiać.

— Nie ma mowy! — zaoponowała Diana, złapała mnie za nadgarstek i zaczęła gdzieś prowadzić, a ja zdążyłem wymienić z Mią spojrzenie i uformować z ust słowo „pomocy", na co się zaśmiała. Zostałem zaciągnięty do szopy z zapasami trunków z procentami. — Piwo, wódka, wino, drink? — proponowała.

— Naprawdę nie piję alkoholu. — posłałem jej uśmiech, a ona zrobiła wielkie oczy. — Tylko okazjonalnie.

— No przecież mamy idealną okazję. — zaczęła, kładąc palce na moim torsie. — Świętujemy twoje pojawienie się tutaj. — zjechała nimi w dół prawie do mojego krocza, ale zdążyłem złapać jej dłoń. Cmoknęła z dezaprobatą i zabrała ją zawiedziona. Chciałem wyrwać się od rozmyślań, a trafiłem na spotkanie napalonych nastolatków. — Nie jestem atrakcyjna? — zapytała cicho.

— Jesteś. — potwierdziłem. — Ale szanujmy się; nawet mnie nie znasz.

— Właśnie o to chodzi. — zrobiła krok w przód. — Nie znam cię. Wiesz, mnie nie obchodzi, do jakiej grupy należysz. — machnęła dłonią, muskając mnie przy tym. — A to się zamyka. — zamknęła drewniane  drzwi i zasunęła zameczek. Odsunąłem go znowu i otworzyłem te drzwi.

— Diano, jeżeli zaprosiłaś mnie tutaj, żeby mnie przelecieć, nic z tego. — odchrząknęła, bo ktoś zaczął ją wołać.

— Idę! — wywróciła oczami. — Wrócimy do tego. — zapowiedziała mi, a ja klepnąłem się w czoło po jej wyjściu i zamknąłem oczy, żeby ogarnąć, co się właściwie wydarzyło. Myślałem, że takie akcje mam za sobą, ale jak widać, nawet na grzecznym obozie się to zdarza. Miałem ochotę wrócić do domku, ale cóż. Musiałem tam zostać dla wyższej sprawy. Mii i Theodore'a. Byłem z niego dumny, kiedy zobaczyłem, że rozmawia z nią. Dosyć żywiołowo, pewnie mówił o fizyce kwantowej, a ona od czasu do czasu wybuchała śmiechem, przez co i ja się uśmiechnąłem.

— Otto cię polubił. — obok mnie znikąd pojawiła się Leah. Miała na sobie białą koronkową sukienkę i tak szczerze, wyglądała prześlicznie. — Naprawdę jestem ci wdzięczna, ten kot jest dla mnie i Mii bardzo ważny. — wyznała.

— To musi być uciążliwe, kiedy twój pupil nie znosi twojego chłopaka. — cmoknąłem, a ona parsknęła śmiechem. — Nie ma za co, trzeba było się pokazać jakoś ludziom. Ratowanie kotka z opresji było idealną okazją.

— Bardziej zasłynąłbyś z uratowania jakieś damy w opałach. — stwierdziła.

— A znasz taką? — włożyłem dłonie do kieszeni dresów. Zasunęła za ucho kosmyk włosów i pokręciła głową. — Jak głowa? — dotknąłem się w miejsce, w którym miała siniaka. Zamaskowanego na pewno podkładem.

— Trochę boli, ale gorsze rzeczy mnie tutaj spotykały. — odparła. — Nie jest ci zbyt ciepło? — no tak, miałem na sobie bluzę, Jak zwykle, zresztą.

— To jakaś sugestia, żebym się rozebrał? — odwróciłem się w jej stronę. — Wystarczyło poprosić.

— Czy ty ze mną flirtujesz, kiedy przed nami siedzi mój chłopak? — nie dowierzała.

— Uznaję flirt za niewinne przekomarzanie się, więc Brett może w tym czasie popracować nad relacją z Otto. — powiedziałem nonszalancko.

— Wywołałeś niemałe zamieszanie w mojej drużynie. Pewnie się domyślasz, że są w niej prawie same dziewczyny. — poruszyła znacząco brwiami.

— Przez to, że jestem bratankiem Thomasa, czy przez to, że jestem przystojny? — rzuciłem. Jak już lecieć, to lecieć.

— A jaki skromny. — założyła ręce na krzyż.

— Zawsze. — położyłem dłoń na lewej piersi. — Co dokładnie jest twoim konikiem?

— Tylko się nie śmiej. — poprosiła. — Gram na harfie.

— Woah. — byłem pod wrażeniem i to ogromnym. — Ktoś cię za to kiedyś wyśmiał? Musiał mieć pusto w głowie. — przyznałem.

— Zdarzyło się kilka razy. — skrzywiła się. — Zazwyczaj tak jest, kiedy to rodzice wybierają ci pasję. A twoją dziedziną nauki jest jaka? Tylko nie mów, że fizyka, bo mam dość fizycznych szaleńców. — skierowała spojrzenie w stronę Mii i Theo.

— Żadna. — westchnąłem ciężko. — Jestem w zielonych z przypadku, tak o, bo jestem w domku z Theodore'm. Uznałem, że z nimi zostanę. — wzruszyłem ramionami. Wtedy dołączył do nas także Brett.

— O, Leah. Poznałaś Nolana? — był lekko wstawiony. To zdecydowanie nie było jego pierwsze piwo. — A no tak, kto teraz nie zna twojego imienia. — ukłonił się. — Uratowałeś Otto. — czknął.

— Brett. — odezwała się dziewczyna, zwracając jego uwagę. — Pamiętasz, że jutro mamy obiad z rodzicami? Nie pij dużo, żebyś nie wyglądał jak zombie.

— Chill, owieczko. — uniósł dłonie w geście kapitulacji. — Chodź i mnie przypilnuj. — podszedł do niej, objął ramieniem i zaczął prowadzić do ogniska. Poczułem się dziwnie, kiedy obejrzała się na mnie zatroskana. Nie to powinienem czuć w stosunku do zajętej dziewczyny. Leah nie mogła mi się zacząć podobać. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro