Rozdział I
„Biegnij, aż już nie będziesz mógł. A potem pobiegnij jeszcze trochę. Znajdź nowe źródło energii i woli. I biegnij jeszcze szybciej."
- Scott Jurek, Jedz i biegaj
3 LATA PÓŹNIEJ
Gapiłem się tępo na wszystkie medale, puchary i dyplomy, które kurzyły się od trzech lat na półkach w moim pokoju, odbijając przy tym od ściany zielony kauczuk, który znalazłem na ulicy wczoraj wieczorem, kiedy wracałem ze sklepu.
Był początek lata, w zasadzie przeddzień, słońce rozkoszowało nas pogodą, ale wolałem przeczekać ten okres w domu. Mój ojciec był właśnie na spotkaniu w swojej firmie, nie mogłem się doczekać, aż wróci do domu. Zastawiłem na niego pewną pułapkę, w ramach kary za wszystko co zrobił i czego nie zrobił. Przed jego wyjściem podmieniłem jego pendrive z prezentacją na inny, zawierający pewien ciekawy film.
Próbowałem przez te lata pozbyć się nienawiści, jaką w sobie hodowałem w stosunku do niego, ale nic nie pomagało. Po każdej rozmowie było jeszcze gorzej, a kiedy mama zmarła, a raczej została zamordowana przez niedźwiedzia, dowiedziałem się, że...
— Ty to zrobiłeś?! — ojciec wparował do pokoju zdyszany, cały czerwony, miał krzywo zawiązany krawat i pogniecioną marynarkę. Nie odezwałem się, nadal bawiąc się kauczukiem. — Pytam, czy ty to zrobiłeś?! — podszedł bliżej, wymachując mi przed nosem pendrivem.
— Ja. — przeniosłem na niego wzrok. Kipiał ze złości.
— Zdajesz sobie sprawę z tego, coś uczynił? — zapytał twardo. — Masz w ogóle pojęcie, jak to wpłynie na firmę? Firmę, którą budowałem, zanim byłeś w ogóle w planach, firmę, w którą włożyłem całe swoje życie, żebyś ty mógł żyć godnie?!
— Trzeba było o tym pomyśleć, zanim zacząłeś pieprzyć żonę swojego partnera. — puściłem mu perskie oczko.
— Do cholery, Nolan! — wrzasnął i złapał kauczuk. — Nie dociera do ciebie, jak poważna jest sytuacja. Jesteś rozpuszczonym gówniarzem!
— Nikt nie bronił ci mnie wychowywać. — odparłem beznamiętnie. — I tak na marginesie; jak się myśli penisem, a nie mózgiem — dotknąłem swojego czoła. — tak to się właśnie kończy. — rozłożyłem ręce w geście bezradności.
— Tym razem przesadziłeś. Przesadziłeś i za to odpokutujesz. — wycedził przez zęby.
— A za ciebie kto odpokutuje? — szepnąłem. — Na twoich rękach jest krew twojej żony i córki, na twoich rękach jest to. — poprowadziłem dłoń od ramienia po brzuch. — Jeżeli masz kogoś sądzić, w pierwszej kolejności osądź siebie.
— Nie muszę. Ty już to zrobiłeś. — prychnął. — Pakuj się. Lato spędzisz w obozie twojego chrzestnego. — rozkazał, a mnie kompletnie zatkało. Nie rozmawiałem z wujkiem od pogrzebu, w zasadzie nie rozmawiałem z nikim, ostatni raz byłem w jego obozie mając zaledwie osiem lat. Jak mój wspaniały ojciec wpadł na taki genialny pomysł? Co miałem tam przede wszystkim robić? Nie docierał do mnie ten fakt. To miała być forma kary dla mnie? Jak spędzenie wakacji w środku jakiegoś lasu miało mnie czegoś nauczyć?
Warknąłem zirytowany w poduszkę i wtedy pożałowałem trochę, że na pendrive umieściłem nagranie, na którym uprawia seks ze swoją kochanką.
— Wyjeżdżasz o ósmej rano. — dodał, zanim wyszedł trzaskając drzwiami. Oblizałem usta zdezorientowany, wstałem i krzycząc zwaliłem wszystkie moje świadectwa osiągnięć na podłogę, niektóre z nich rozbijając. Nie były nic warte w obliczu tego, co mnie spotkało. To, na co tyle pracowałem, nie miało sensu bez osoby, która to we mnie rozpaliła.
Wyguglowałem na szybko jakieś informację o tym całym obozie, ale mój chrzestny żył chyba w innej epoce, bo nie było o nim nic, poza lokalizacją.
Świetnie, sześć godzin jazdy z moim ojcem. Pomyślałem. Przeczesałem włosy dłonią i spojrzałem w lustro na swoje odbicie. Nie znałem się. Przestałem się znać trzy lata temu.
Nałożyłem na siebie kaptur, wziąłem słuchawki i wybiegłem. Biegłem przed siebie.
* * *
Było chwilę po czternastej, kiedy ojciec z wielką łaską odstawiał mnie w środku lasu przed bramą zrobioną z desek. Westchnąłem ciężko, ściskając ramię plecaka i podnosząc torbę z nóg. Przed tą pseudo bramą czekał Thomas, mój chrzestny, będący kopią mojego ojca z wyglądu, ale o pięć lat młodszą i z zarostem. Uśmiechał się radośnie w zielonej flanelowej koszuli i kiedy wysiadłem, rozłożył ramiona.
— Nolan! — zawołał radośnie. Dziwnie było słyszeć to imię z tym uczuciem. Szczerą radością. Wujek objął mnie na moment, poklepał po łopatkach i spojrzał na swojego brata, który nawet nie wysiadł z samochodu. Obniżył tylko szybę. — Jackson.
— Thomas. — skinął ojciec. — Mam nadzieję, że chociaż ty dasz radę wykrzesać z niego jakieś pokłady bycia mężczyzną. — powiedział twardo i odjechał. Tak po prostu. Prychnąłem kręcąc głową z niedowierzania.
— Nie przejmuj się nim. — wujek machinalnie machnął dłonią i zaczął mnie prowadzić. Plątało się tam kilka osób, ale nikt nie zwracał na mnie na szczęście uwagi. — Wiem, że nie chcesz tutaj być, ale spróbuj się jakoś z tym zmierzyć.
— To nie tak... — jęknąłem i odwróciłem się na pięcie, żeby patrzeć na niego, wkładając ręce do kieszeni szarej bluzy. — Nie rozumiem jego zamysłu. Twój obóz ma być dla mnie „pokutą" za moje grzechy. Swoją drogą, nie żałuję tego. — podniosłem palec w górę. — Jak takie miejsce ma być dla mnie karą?
— Jack zawsze myślał na odwrót. — pokręcił głową i wskazał mi dalszą drogę ręką. — W takim razie cieszę się, że nie jesteś nastawiony negatywnie. Odpoczniesz od niego. Od tego wszystkiego. Jak zwyczajny nastolatek.
— Dobrze wiesz, że nie jestem zwyczajnym nastolatkiem. — wyszeptałem smutno. Po czymś takim nie mogłeś być po prostu nastolatkiem. — Nigdy nie będę.
— Zgadza się. Nie jesteś zwyczajny. — w jego oczach pojawiły się ogniki dumy. — Masz na nazwisko White, przejąłeś po mnie zabójczą urodę, a i... — zastanowił się na chwilę. — Jesteś po prostu wspaniałym dzieciakiem.
— Przez te lata mogłem się zepsuć. Zresztą, wspaniały dzieciak nie zrobiłby tego, co zrobiłem. — uniosłem brwi i uśmiechnąłem się zawadiacko. — Nie pochwalił ci się?
— W życiu — zaśmiał się. — dowiedziałem się z mediów. Nie jesteś zepsuty tylko przepełniony żalem. To twój domek. — mała, drewniana chatka stała przede mną. Miała także maleńką werandę, a schodki na nią wydawały się trwać w agonii od kilku lat. — Nolan? — zagadnął, kiedy po nich wchodziłem. — Nie mieszkasz sam. — puścił mi oczko, a ja zacząłem wyobrażać sobie każdy możliwy typ osobowości, zanim otworzyłem drzwi. Moim oczom ukazał się jednak niższy o głowę, trochę pulchny chłopak w okularach, który spojrzał na mnie tak, jakby zobaczył ducha.
— Cześć. — zasalutowałem powoli i skinąłem na drugie wolne łóżko. Nic nie powiedział, więc na nie usiadłem. — Jestem Nolan.
— Wiem. — zmarszczył czoło, odkładając książkę, którą czytał. — Zostałem poinformowany. Theodore. — potrząsnął głową, wstał i podał mi dłoń, którą uścisnąłem. — Wybacz to zdziwienie, ale Marry, kucharka, opisywała cię inaczej.
— Inaczej? — uśmiechnąłem się.
— No tak z sześć lat młodszy według niej jesteś. — podrapał się po głowie. — Tak właściwie ile masz lat?
— Osiemnaście. — pokręciłem głową. — Marry pamięta mnie jako dzieciaka, a z jej pamięcią już gorzej. Może dla niej minęły cztery lata. — wzruszyłem ramionami. W zasadzie byłem zaskoczony, że nadal tutaj pracuje z uwagi na jej starość.
— Ja jestem rok młodszy. — posłał mi ciepły uśmiech. — I trochę ze mnie świr fizyczny. — dodał. — Nie taki, jak ty, tylko kwantowy. — wskazał na książki, które miał na półce.
— Zaraz; skąd pomysł, że jestem fizycznym świrem? — założyłem ręce na krzyż.
— Wyglądasz jak Brett. — stwierdził. Nie miałem pojęcia, kim jest Brett. — A to znaczy, że jesteś wysportowany. Tak wnioskuję, mimo twojej bluzy. Spodnie nie zakrywają nóg. — dotknął się palcem w głowę. Jego jasnobrązowe podchodzący pod rudy kolor włosy nadawały mu uroku. — Ach, no tak. — klepnął się w czoło. — Przecież ty nie wiesz, kim jest Brett. Wolisz się z nim zderzyć sam, czy ci o nim opowiedzieć? Zresztą, chyba nie masz się czego bać, patrząc na ciebie. — zlustrował mnie wzrokiem od stóp po sam czubek mojego łba. Rany, ile on mówił.
— W takim razie Brett jest w tej drugiej grupie, mam rację? — pamiętałem trochę faktów mimo tego, że minęło dziesięć lat. — Niebiescy? Sportowcy, żółci to uzdolnieni muzycznie, blabla... — wywróciłem oczami.
— Tak. Ty też tam jesteś. — powiedział pewnie.
— Nieprawda. — oblizałem usta. — Przydzielono mnie do ciebie, Theodorze. Zgaduję, że jesteś zielony. — spojrzałem na zieloną koszulę. — A ja będę waszym wyjątkiem. — mrugnąłem do niego porozumiewawczo.
— Super! — ucieszył się. — Może dzięki tobie chociaż raz wygramy puchar obozowy? — zrobił dziwną minę. Nie chciałem niszczyć jego marzeń już pierwszego dnia, więc postanowiłem mu nie mówić, że nie chcę biegać. Nie chciałem też włóczyć się po obozie, więc przesiedziałem cały dzień w domku, a Theo był tak dobry i przyniósł mi kolację. Chciałem zasnąć, naprawdę. Tylko nawet daleko od domu nawiedzały mnie koszmary. Nawet tam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro