Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XLVI

*Kilka dni później*

-To już czas. - Podał mi szkarłatny płaszcz z weluru, który narzuciłam na nagie ciało. Był grudzień. Pierwsze płatki śniegu ozdobiły świat. Dróżka leśna stała się biała, a suche gałęzie pokrył puch. Śnieżynki wirowały leciutko.Było południe. Promienie Słońca odbijały się od zasp, rażąc w oczy. 

-Gdzie stoi kareta? - Spytałam drżącym głosem. Na dworze było sześć stopni na minusie, a moje jedyne odzienie stanowiła cienka płachta materiału. 

-Niedaleko. Nawet nie poczujesz zimna. - Powiedział, ubierając skórzane, czarne rękawiczki. Poprawił płaszcz, po czym objął mnie ramieniem i wyszliśmy. 

Kareta stała faktycznie niedaleko, bo na ścieżce obok domku. Przebiegłam na paluszkach po mieniącym się drobinkami srebra śniegu, po czym wsiadłam do powozu. Zatrzasnęłam za sobą drzwi i spowiła mnie ciemność. 

-Możesz odsunąć zasłonkę i oglądać widoki. Tam gdzie jedziemy, wszyscy na ciebie czekają. - Przez chwilę się uśmiechnęłam, czując się jak celebrytka, lecz po chwili zrozumiałam, czemu tak się cieszą. Wreszcie mnie zabiją, a to lud, który jest rządny krwi. 

Kareta ruszyła. Kierowałam się w stronę śmierci. 

Przetarłam oczy i spojrzałam przed siebie. Na fioletowej, wyścielonej aksamitem ławie siedział Barty, popijając kakao. 

-Chcesz? - Spytał.

-Skąd masz kakao? - Zdumiałam się, na co on tylko się zaśmiał. 

-Masz. - Podał mi rozgrzany kubek w zmarznięte dłonie i usiadł obok mnie. Wzięłam łyka i szeroko się uśmiechnęłam. Przypomniał mi się dom. Rodzinny dom, gdzie mama zawsze robiła kakao dla mnie i dla taty. Czasem z piankami, czasem z dodatkiem czekolady. Lubiła urozmaicenia. Mimo wielu eksperymentów, zawsze było idealne. Często zastanawiałam się, jak potrafi tak dobrze gotować. Wtedy odpowiadała mi: Bo wiesz, Liv. Wkładam w to serce. Dlatego takie dobre. 

-Dobre. - Posłałam mu promienny uśmiech, na co on odpowiedział mi tym samym. - Dobrze, że wpadłeś na ten pomysł, bo jest tu niesamowicie zimno. - Zachichotałam. - Nie masz może jakiegoś koca? 

-Nie. - Zesmutniał. - Niestety nie, ale myślę, że mogę popędzić konie, żeby ukrócić twoje męki. 

-Moje męki... - Westchnęłam, nie wiedząc czy mój uśmiech jest spowodowany stresem, czy grą słów. 

-Liv... - Przysunął się i odstawił kubek pod ławę. - Nie będziesz się męczyć, zaufaj mi. 

-Co oni mi zrobią? Proszę, musisz mi powiedzieć. 

-Tylko zabiją.

-Ale w jaki sposób?!

-Poderżną ci gardło. - Obrócił twarz w bok. Wiedziałam, że nie jest mu łatwo o tym mówić i patrzeć przy tym w moje oczy. 

-Barty...

-Co?

-Barty...

-No co? 

-Spójrz na mnie. - Wtedy znów się obrócił i nasze spojrzenia się spotkały. - Czemu mnie okłamujesz? - Wykrzywił twarz w wyrazie zdziwienia. 

-Okłamuję?

-Jakoś do tej pory nie poruszał tobą mój los. 

-Lepiej będzie, jeśli już pojedziemy. - Wstał, zabierając kubek i odwrócił się do drzwiczek. 

-Barty!

-Co?

-Kocham cię. - Poczułam jakby świat zatrzymał się w miejscu. Barty wstrzymał oddech i wypuścił z dłoni kubek, który roztrzaskał się w drobny mak. Po kilku sekundach chwycił gwałtownie za klamkę i wyszedł. Znów zostałam sama w zimnie i ciemnościach.

Przez całą drogę myślałam, co się ze mną stanie. Czy faktycznie zginę? Czemu mi pisany był taki los? Kto będzie moim zabójcą? Co z mamą, Emily, Nathem i resztą? Czy oni też zginęli? A może mnie szukają? 

Nagle powóz ostro się zatrzymał. Konie prychnęły głośno. Usiadłam nieruchomo i nadsłuchiwałam. 

-Daj zobaczyć! No daj! Przecież jej nie skazimy! - Usłyszałam stłumione, męskie głosy. 

-Spierdalać stąd. 

-Daj zobaczyć jej łono! - Odezwał się najpotężniejszy z nich, po czym wszyscy mu zawtórowali. 

-Nie wyraziłem się jasno? 

-Wszyscy jesteśmy jego sługami! Nie tylko ty! Wszyscy mamy prawo! - To twierdzenie zebrało nawet oklaski. 

-Ja też jej nie dotykałem. - Rozległ się śmiech. 

-Ty?! Nie wierzę! Trzymajcie mnie! - Kolejne krzyki. 

-O proszę...Kogo tu mamy? Barty Evans, syn najmroczniejszego. Mówisz synku, że jej nie tknąłeś? - Ten głos należał do kobiety. Rozpoznałam, że być może ma około siedemdziesięciu lat. 

-Tak mówię. 

-No to pokaż. Ja ocenię. Baba to się zna...No dalej...Synku... - Kolejny śmiech. Tym razem wysoki i piskliwy. 

-Już wam powiedziałem i powtarzać się nie zamierzam. Zostawcie nas, albo zajmie się wami armia mego ojca. Nie pomieszkacie długo w tym lesie. 

-Grozisz nam gówniarzu? - Kolejny odgłos koni. Tym razem głośniejszy i przepełniony strachem. Skrzypiące kroki któregoś z nich zbliżały się ku drzwiczkom karety. Usłyszałam pukanie. 

-Zostaw! - Ktoś upadł na śnieg. Powoli i cicho schowałam się pod ławą, na której przed chwilą siedziałam. 

-Jeśli nie chcesz nam dać Świętej Dziewicy, sami ja sobie weźmiemy! - Rozległ się krzyk staruszki, po czym ktoś pociągnął za drzwiczki. Słyszałam, jak Barty szarpie się w objęciach wroga. Ja wtedy toczyłam walkę z moim przyspieszonym oddechem i chcącym się wyrwać z piersi sercem. 

Grube, futrzane buty stanęły koło mojej twarzy. 

-Hilda! Tu nikogo nie ma. 

-Jak to nie ma? - Staruszka przeraziła się i wbiegła do wnętrza. - Musi tu być. 

-Ale was nabrałem! - Słyszałam, jak Barty próbuje ratować sytuację. Niestety dostał za to cios i upadł na śnieg. 

-Odsłoń zasłony przygłupie! - Popchnęła mężczyznę na drugą ławę, a sama szarpnęła za materiał. 

-Hilda, popatrz. - Grubas schylał się powoli, aż wreszcie napotkał moją przerażoną twarz. - Tutaj jest księżniczka. - Zaśmiał się, pokazując ubytki w uzębieniu. Cuchnął moczem i czosnkiem, co przyprawiło mnie o zawrót głowy. - No chodź, ślicznotko! - Złapał mnie za nadgarstek, po czym wysunął na zewnątrz. Upadłam w zaspę, tuż obok Barty'ego. 

-Przepraszam. - Wyszeptał, a w jego oczach zaszkliły się łzy. 




Ból głowy to nie jest sprzymierzeniec pisania ehh. Tak czy siak, mam nadzieję, że rozdział trzyma się kupy i jest w miarę ciekawy XD Do zobaczenia w niedzielkę! 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro