XLVI
*Kilka dni później*
-To już czas. - Podał mi szkarłatny płaszcz z weluru, który narzuciłam na nagie ciało. Był grudzień. Pierwsze płatki śniegu ozdobiły świat. Dróżka leśna stała się biała, a suche gałęzie pokrył puch. Śnieżynki wirowały leciutko.Było południe. Promienie Słońca odbijały się od zasp, rażąc w oczy.
-Gdzie stoi kareta? - Spytałam drżącym głosem. Na dworze było sześć stopni na minusie, a moje jedyne odzienie stanowiła cienka płachta materiału.
-Niedaleko. Nawet nie poczujesz zimna. - Powiedział, ubierając skórzane, czarne rękawiczki. Poprawił płaszcz, po czym objął mnie ramieniem i wyszliśmy.
Kareta stała faktycznie niedaleko, bo na ścieżce obok domku. Przebiegłam na paluszkach po mieniącym się drobinkami srebra śniegu, po czym wsiadłam do powozu. Zatrzasnęłam za sobą drzwi i spowiła mnie ciemność.
-Możesz odsunąć zasłonkę i oglądać widoki. Tam gdzie jedziemy, wszyscy na ciebie czekają. - Przez chwilę się uśmiechnęłam, czując się jak celebrytka, lecz po chwili zrozumiałam, czemu tak się cieszą. Wreszcie mnie zabiją, a to lud, który jest rządny krwi.
Kareta ruszyła. Kierowałam się w stronę śmierci.
Przetarłam oczy i spojrzałam przed siebie. Na fioletowej, wyścielonej aksamitem ławie siedział Barty, popijając kakao.
-Chcesz? - Spytał.
-Skąd masz kakao? - Zdumiałam się, na co on tylko się zaśmiał.
-Masz. - Podał mi rozgrzany kubek w zmarznięte dłonie i usiadł obok mnie. Wzięłam łyka i szeroko się uśmiechnęłam. Przypomniał mi się dom. Rodzinny dom, gdzie mama zawsze robiła kakao dla mnie i dla taty. Czasem z piankami, czasem z dodatkiem czekolady. Lubiła urozmaicenia. Mimo wielu eksperymentów, zawsze było idealne. Często zastanawiałam się, jak potrafi tak dobrze gotować. Wtedy odpowiadała mi: Bo wiesz, Liv. Wkładam w to serce. Dlatego takie dobre.
-Dobre. - Posłałam mu promienny uśmiech, na co on odpowiedział mi tym samym. - Dobrze, że wpadłeś na ten pomysł, bo jest tu niesamowicie zimno. - Zachichotałam. - Nie masz może jakiegoś koca?
-Nie. - Zesmutniał. - Niestety nie, ale myślę, że mogę popędzić konie, żeby ukrócić twoje męki.
-Moje męki... - Westchnęłam, nie wiedząc czy mój uśmiech jest spowodowany stresem, czy grą słów.
-Liv... - Przysunął się i odstawił kubek pod ławę. - Nie będziesz się męczyć, zaufaj mi.
-Co oni mi zrobią? Proszę, musisz mi powiedzieć.
-Tylko zabiją.
-Ale w jaki sposób?!
-Poderżną ci gardło. - Obrócił twarz w bok. Wiedziałam, że nie jest mu łatwo o tym mówić i patrzeć przy tym w moje oczy.
-Barty...
-Co?
-Barty...
-No co?
-Spójrz na mnie. - Wtedy znów się obrócił i nasze spojrzenia się spotkały. - Czemu mnie okłamujesz? - Wykrzywił twarz w wyrazie zdziwienia.
-Okłamuję?
-Jakoś do tej pory nie poruszał tobą mój los.
-Lepiej będzie, jeśli już pojedziemy. - Wstał, zabierając kubek i odwrócił się do drzwiczek.
-Barty!
-Co?
-Kocham cię. - Poczułam jakby świat zatrzymał się w miejscu. Barty wstrzymał oddech i wypuścił z dłoni kubek, który roztrzaskał się w drobny mak. Po kilku sekundach chwycił gwałtownie za klamkę i wyszedł. Znów zostałam sama w zimnie i ciemnościach.
Przez całą drogę myślałam, co się ze mną stanie. Czy faktycznie zginę? Czemu mi pisany był taki los? Kto będzie moim zabójcą? Co z mamą, Emily, Nathem i resztą? Czy oni też zginęli? A może mnie szukają?
Nagle powóz ostro się zatrzymał. Konie prychnęły głośno. Usiadłam nieruchomo i nadsłuchiwałam.
-Daj zobaczyć! No daj! Przecież jej nie skazimy! - Usłyszałam stłumione, męskie głosy.
-Spierdalać stąd.
-Daj zobaczyć jej łono! - Odezwał się najpotężniejszy z nich, po czym wszyscy mu zawtórowali.
-Nie wyraziłem się jasno?
-Wszyscy jesteśmy jego sługami! Nie tylko ty! Wszyscy mamy prawo! - To twierdzenie zebrało nawet oklaski.
-Ja też jej nie dotykałem. - Rozległ się śmiech.
-Ty?! Nie wierzę! Trzymajcie mnie! - Kolejne krzyki.
-O proszę...Kogo tu mamy? Barty Evans, syn najmroczniejszego. Mówisz synku, że jej nie tknąłeś? - Ten głos należał do kobiety. Rozpoznałam, że być może ma około siedemdziesięciu lat.
-Tak mówię.
-No to pokaż. Ja ocenię. Baba to się zna...No dalej...Synku... - Kolejny śmiech. Tym razem wysoki i piskliwy.
-Już wam powiedziałem i powtarzać się nie zamierzam. Zostawcie nas, albo zajmie się wami armia mego ojca. Nie pomieszkacie długo w tym lesie.
-Grozisz nam gówniarzu? - Kolejny odgłos koni. Tym razem głośniejszy i przepełniony strachem. Skrzypiące kroki któregoś z nich zbliżały się ku drzwiczkom karety. Usłyszałam pukanie.
-Zostaw! - Ktoś upadł na śnieg. Powoli i cicho schowałam się pod ławą, na której przed chwilą siedziałam.
-Jeśli nie chcesz nam dać Świętej Dziewicy, sami ja sobie weźmiemy! - Rozległ się krzyk staruszki, po czym ktoś pociągnął za drzwiczki. Słyszałam, jak Barty szarpie się w objęciach wroga. Ja wtedy toczyłam walkę z moim przyspieszonym oddechem i chcącym się wyrwać z piersi sercem.
Grube, futrzane buty stanęły koło mojej twarzy.
-Hilda! Tu nikogo nie ma.
-Jak to nie ma? - Staruszka przeraziła się i wbiegła do wnętrza. - Musi tu być.
-Ale was nabrałem! - Słyszałam, jak Barty próbuje ratować sytuację. Niestety dostał za to cios i upadł na śnieg.
-Odsłoń zasłony przygłupie! - Popchnęła mężczyznę na drugą ławę, a sama szarpnęła za materiał.
-Hilda, popatrz. - Grubas schylał się powoli, aż wreszcie napotkał moją przerażoną twarz. - Tutaj jest księżniczka. - Zaśmiał się, pokazując ubytki w uzębieniu. Cuchnął moczem i czosnkiem, co przyprawiło mnie o zawrót głowy. - No chodź, ślicznotko! - Złapał mnie za nadgarstek, po czym wysunął na zewnątrz. Upadłam w zaspę, tuż obok Barty'ego.
-Przepraszam. - Wyszeptał, a w jego oczach zaszkliły się łzy.
Ból głowy to nie jest sprzymierzeniec pisania ehh. Tak czy siak, mam nadzieję, że rozdział trzyma się kupy i jest w miarę ciekawy XD Do zobaczenia w niedzielkę!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro