Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XLV

Siedzieliśmy na łóżku i popijaliśmy burgery colą. Czułam jak łzy na policzkach już dawno zaschły.

-Smakuje?

-Bardzo. - Odpowiedziałam z pełnymi ustami. Ku mojemu zdziwieniu nie czułam już smutku. Pół godziny przed jedzeniem wylewałam resztki łez, a potem nie odczuwałam już żadnego bólu. Byłam tylko szczęśliwa, że Barty jest obok mnie. - Ile będziemy tu mieszkać?

-Podoba mi się twoje nowe nastawienie. - Uśmiechnął się pod nosem. 

-A więc?

-Myślę, że nie dłużej niż 5 dni. 

-Gdzie mnie potem wywieziesz?

-Nie wiem, czy powinienem ci mówić. - Odłożył puszkę na parapet. 

-Barty... - Odłożyłam burgera zawiniętego w chustkę na pościel. - I tak już długo nie pożyję, więc proszę, nie utrudniaj mi ostatnich chwil. Poza tym nic nie zrobię z ta wiedzą, póki mnie więzisz. 

-Do jego pałacu. 

-Twojego ojca?

-Tak. 

-On mnie...

-Tak. On cię zabije. - Zaczęło brakować mi powietrza. 

-Będziesz przy tym?

-A chcesz? - Spojrzał na mnie i ku zdziwieniu, ujrzałam w jego oczach łzy. 

-A będziesz wtedy cierpiał? - Nastała cisza, po czym on wstał i złapał za klamkę. 

-Nie wychodź nigdzie. Będę przed domkiem. 

Nie zamknął drzwi.

Spojrzałam w okno. Nie było go ani przed domkiem, ani koło niego. Motor stał na miejscu. Zeszłam z łóżka najciszej jak mogłam, uważając na skrzypiące panele i szybko ubrałam buty. Narzuciłam na siebie płaszcz Barty'ego i lekko uchyliłam drzwi, sprawdzając teren. Nagle poczułam ukłucie w sercu.

-Zostawiasz go? - Usłyszałam głos w mojej głowie. Zignorowałam go i wyszłam. 

Stanęłam i wciągnęłam głęboko świeże powietrze. Rozejrzałam się jeszcze raz, ale jego nigdzie nie było. Miarowym krokiem wyszłam na dróżkę i zaczęłam iść w głąb lasu. Obracając się co chwila do tyłu, coraz bardziej przyspieszałam kroku, aż wreszcie zaczęłam biec. Błoto chlupotało pod moimi nogami,  płaszcz rozwiewał zimny, listopadowy wiatr. Ścieżka zdawała się być nieskończona. Już po kilku minutach biegu zmęczyłam się. Stanęłam wtedy i obejrzałam się za siebie. Widząc, że domek jest już malutki, uspokoiłam się i zaczęłam iść z trudem łapiąc oddech. Rozglądałam się na lewo i prawo w poszukiwaniu kolejnej drogi, ale była tylko jedna, ta główna. 

*pół godziny później*

Nogi zaczęły mi drżeć z zimna oraz zmęczenia. Postanowiłam usiąść przy pobliskim drzewie. Oparłam głowę o pień i zamknęłam oczy. Czułam jak zimne dłonie zaczynają mi drętwieć, ale nie przejmowałam się tym. 

-Właśnie, po co się przejmować...Przecież i tak zaraz pójdziesz...ale to zaraz...

Usnęłam. 

Czułam jak moje policzki skrapia deszcz, a moje ciało unosi się raz do góry, a raz w dół. Uchyliłam powieki, a moim oczom ukazał się Barty. Ze strachu wydałam głośny okrzyk, co wybudziło go z zamyślenia. 

-O, już nie śpisz. Jak miło. - Nie odezwałam się. - Myślałem, że mogę ci zaufać, wiesz Liv? Bo osobom, które się kocha, się ufa. - Kolejna chwila ciszy. - Chyba musisz zrozumieć, czym jest miłość. Ale nie teraz i nie tutaj. Jest zbyt zimno. 

Przerażona zamknęłam z powrotem oczy i postanowiłam się poddać temu, co mnie czeka. 

Obudziło mnie ciepło. Ciepło koca, który na sobie miałam. Budząc się zakaszlałam i zauważyłam, że boli mnie gardło. 

-Zepsułaś wszystko. - Widziałam jak Barty nalewa z termosu do kubka gorącą ciecz. - A wiesz czemu? - Nie odpowiedziałam. - No dalej, odpowiedz. Nie masz się czego bać. 

-Bo uciekłam? 

-Nie, nie dlatego. 

-To dlaczego?

-Nie wiesz? Myśl. 

-Nie wiem. 

-Powiedzieć ci? 

-Tak. 

-Bo się kurwa pojawiłaś! - Obrócił się i zamaszystym ruchem wylał zawartość kubka na moją szyję. Czułam jak wrzątek wnika w moją skórę, powodując niemiłosierny ból. Miałam wrażenie, jakby zatlił się na niej ogień. - Co? Cieplej?! - Dorwał w swoje dłonie moją twarz i mocno ścisnął policzki. Płakałam mocno. 

-Proszę, daj mi trochę zimnej wody. 

-Aaa piecze. Okej, już się robi. - Plunął na szyję. Roztarł ślinę, co spowodowało jeszcze większe pieczenie. Czułam, jak powstałe pęcherzyki rozdzierają się pod wpływem jego siły. 

-Proszę! Błagam! Przestań! - Zaczęłam wierzgać nogami, na co on odsunął się. 

-Ja też prosiłem. - Wyszedł na zewnątrz bez słowa, pozostawiając mnie w piekielnej agonii. 

-Proszę, daj chociaż trochę wody... - Wyszeptałam, wyciągając za nim rękę. 

-Nie mam, Liv! Kurwa! Nie mam! - Krzyczał Max, rozglądając się wokoło. Tańczące języki ognia, otaczały nas z każdej strony. 

-Max! Ja nie chcę ginąć! Nie tak! - Przytuliłam się do jego boku i zaczęłam płakać. On widząc, co się ze mną dzieje, objął mnie i pocałował w czoło. 

-Przejdziemy przez to razem. - Staliśmy tak, tuląc się do siebie, wśród wijących płomieni, które zaraz miały pozbawić nas życia. Zamknęłam oczy, co nakazałam też jemu. Czułam jak tli mi się ubranie i zaczynają topić włosy. Po chwili on zaczął krzyczeć. Upadł na ziemię, ponieważ ogień dopadł jego nogi. Kucnęłam nad nim, nie puszczając jego dłoni. 

-Max! Max! - łzy leciały tak mocno, że miałam wrażenie, że mogę ugasić ten pożar. Wtedy on podniósł głowę i spojrzał w moje oczy. Jego, przepełnione bólem i smutkiem. Moje, pełne nadziei, że to może się jeszcze zmieni, że może jeszcze nie umieramy. 

-Chcę dotknąć twojej twarzy.  - Powiedział, po czym podniósł rękę ostatnimi siłami. Przyłożyłam jego dłoń do mojego policzka i otwarłam ze zdziwienia oczy. Była zimna, a wręcz lodowata. 

Zobaczyłam jego ocienioną twarz  wyraz współczucia na niej. 

-Nie chciałem, Liv. Poniosło mnie. - Przykładał zimny okład do moich policzków i szyi. - Przepraszam. - Jedna łza spłynęła mu po twarzy i spadła na pościel. 

-Ja też przepraszam. - Wgłębiłam się w zieloną toń jego oczu. I wtedy poczułam to, czego nie czułam nigdy wcześniej. Miłość i zaufanie. 



Hej hej! Taki szybki rozdzialik na dziś. Mam nadzieję, że miło się czytało! <3 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro