Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XLIII

Pół godziny słuchałam, jak trawa szeleści mu pod butami, aż wreszcie stanęłam na ziemi.

Moim oczom ukazała się jego samotnia. Zgadza się, gościłam już w niej.

-Poznajesz? - Zaśmiał się, lecz mi wcale nie było do śmiechu. - No chodź. - Wyciągnął dłoń i poprowadził mnie w przód. Kroczyłam za nim powoli, nie bojąc się już niczego. Wiedziałam, że prędzej czy później zginę. 

-Zabij mnie. - On odwrócił się i obleciał mnie podejrzliwym wzrokiem. 

-Słucham? 

-Głuchy jesteś? Jeśli to ma się stać, proszę, ukróć moje cierpienie. - Usiadł na łóżku i położył dłonie po bokach swego ciała. 

-Oj Liv, Liv...Jesteś taka urocza. - Zmarszczyłam brwi, po czym wyprostowałam się. 

-Jeśli nie, sama to zrobię. I twój pieprzony ojciec nic na tym nie skorzysta. - Przekrzywiłam głowę, jakbym droczyła się z najlepszą przyjaciółką. On skłonił lekko szyję, a rude włosy opadły na czoło. Pokiwał kilka razy, tak że bujały się w lewo i prawo, jak na mocnym wietrze. 

-Nigdy nie mów tak o moim ojcu. Zrozumiane? - Spoglądnął na mnie z ukosa. 

-Jak? Że jest popierdolony? - Na te słowa zerwał się z pościeli i złapał w dłoń moje policzki. 

-Jeszcze jedno słowo, a przysięgam, że...

-Że co? - Uśmiechnęłam się, ale z jego rękami na mojej twarzy, musiało wyglądać to dość komicznie. - Że mnie zabijesz? No dalej! Droga wolna. 

-O nie nie, Barty, nie możesz... - Obrócił się i gapiąc w okno, założył ręce na biodra. -Pamiętaj, twój ojciec... - Podeszłam do niego na tyle cicho, by złapać go za szyję. On szarpnął się, ale moc ostrych i długich paznokci była silniejsza. Wbiłam je, a czarny płaszcz poplamiła szkarłatna ciecz. Potem pociągnęłam je w swoją stronę, rozrywając mu skórę. Pisnął niemiłosiernie, na co otworzyłam szeroko usta i wgryzłam się w jego bark. Był twardy, lecz po krótkiej chwili czułam, jak zęby zatapiają się w skórze. Błagał bym przestała, ale ja wiedziałam, że to jedyny sposób mojej ucieczki. Puściłam mięsień, po czym wgryzłam się tuż obok tętnicy. W grymasie bólu, odchylił głowę, a ręce skierował do tyłu. Próbował złapać mnie za talię, ale nie wyszło mu to. Zaczął nimi machać, co znacznie utrudniło mi pracę. Złapałam je więc dłońmi i skrzyżowałam, dalej topiąc się w jego mięsie. Przy okazji odsłoniłam jego ciało i wbiłam w pośladki paznokcie. Stanął przez chwilę na palcach, ale zaraz wrócił na swoje miejsce, bo uświadomił sobie, że wtedy jeszcze bardziej rozerwę jego szyję. 

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie moja pewność siebie. Kiedy chciałam się do niego przybliżyć i jedna stopa była w powietrzu, spiął mięśnie rąk i pchnął mnie do tyłu. Upadłam i nim zdążyłam podnieść chociażby głowę, on już na mnie siedział. 

-Pożałujesz, że się urodziłaś. - Wysapał z pogardą w oczach, cały czas przyciskając dłoń do pulsującej rany. Spojrzał na nią, po czym z przerażeniem na mnie. Wiedziałam, że czeka mnie piekło. 

Przyłożył mi ją do twarzy. 

-Powąchaj suko! Wiesz jak to pachnie? Jak twoja śmierć. - Łzy zebrały mi się w oczach. Podniósł dłoń i już myślałam, że to koniec, kiedy podarował mi siarczyste uderzenie w policzek. - Teraz możesz się pochwalić, że umazałaś się moją krwią. - Zaśmiał się, po czym przyłożył mi jeszcze raz. 

I jeszcze raz.

I jeszcze raz. 

I jeszcze raz.

I jeszcze raz.

Miałam wrażenie, że moje policzki się palą, kiedy on uderzył mnie po raz ostatni. 

-Proszę... - Wyjąkałam, za co dostałam już nie z otwartej dłoni, lecz pięści, która zetknęła się z moim nosem. Zaczęła cieknąć krew, ale nie spływała, lecz wracała w kierunku czoła. On zobaczywszy to, trochę się wystraszył, po czym zszedł ze mnie. Wytarł dłonie w skrawek kołdry i spojrzał na mnie. 

-No wstawaj. - Ale ja nie miałam siły wstać. - Wstawaj! - Podszedł i energicznie kopnął mój lewy bark. Motywujące. 

-Proszę, przestań. - Skuliłam dłonie. 

-Ogarnij się, a potem zszyjesz mi to wszystko. - Powiedział, po czym wyszedł. Leżałam jeszcze przez chwilę w szoku, po wydarzeniach sprzed kilku minut. Spuściłam głowę i wychylając się przez okno, patrzyłam jak krew rozbryzguje się na zielonym parapecie. Przy tym rozpłakałam się mocno, co musiał usłyszeć on, bo zaraz wszedł do domku. 

-Nie rycz. Należało ci się. Masz szczęście, że jesteś dla mnie wyjątkowa. - Podszedł metr. Nawet na niego nie spojrzałam. - No, już koniec. Już nic ci nie zrobię. - Złapał mnie za ramiona, a ja nimi szarpnęłam. Odwrócił mnie energicznie i spojrzał w moje zapłakane oczy. Otarł łzę kciukiem. - Rachunki wyrównane. Umyj się, bo nie mogę na ciebie patrzeć. 

-Nie...nie masz łazienki. - Wyjąkałam. 

-Chodź. - Obrócił się i już miał wychodzić, ale zauważył, że za nim nie idę. - No ruchy, tym razem nie będę tak cierpliwy. - Po tych słowach potruchtałam do niego, i objęta jego ramieniem, wyszłam w głąb lasu. 



Dziś brutalnie i w sumie romantycznie. Lubię takie chwile. Szczególnie, kiedy w Bartym ujawnia się zakochany świr. Jako iż NIESTETY zaczął się rok szkolny, rozdziały będą rzadziej. Myślę, że co jakieś trzy dni. O zmianach będę na bieżąco informować. Tymczasem do zobaczenia! <3


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro