VI
*Olivia*
Przerażona zeszłam jak najszybciej na dół. Drżące nogi same stąpały po schodach, a ręka mocno trzymała barierkę.
-Mamo! - Krzyknęłam niepewnie wbiegając do kuchni. Nikogo jednak tam nie było. Na blacie leżała mała, biała, samoprzylepna karteczka.
Mam nadzieję, że się dobrze spało skarbie. Z pracy wrócę troszkę później niż zwykle, mamy ważny projekt. W lodówce masz spaghetti na obiad. Nie chce żebyś się nudziła, może po południu zaproś przyjaciół?
Buziaki, mama :)
-Och tak, oczywiście że dobrze się spało. Wcale nie zbiegłam tu wystraszona, by do ciebie się przytulić, mamo. - Powiedziałam zirytowana, choć wcale nie wiem na kogo. Przecież wiadomo, że mama musi chodzić do pracy, a ja ubzdurałam sobie nie wiadomo co. Myślałam, że jak zostałam w domu, bo źle się czuję, to weźmie wolne? Oparłam się biodrami o blat i starałam się opanować drżenie rąk. Przeszywająca cisza stawała się nie do wytrzymania, więc włączyłam radio i rozgłośniłam je najbardziej jak tylko mogłam. Wyciągnęłam z lodówki mleko i wlałam do miski. Nasypałam płatków i z gotowym posiłkiem poczłapałam do salonu. Rozsiadłam się wygodnie na sofie, tonąc w ukochanych poduszkach mojej mamy. Po kilku minutach siedzenia w cienkiej piżamce dostałam gęsiej skórki, więc postanowiłam ruszyć się po koc. Wstałam i wsuwając na nogi swoje puchate kapcie, usłyszałam dźwięk telefonu. Przerażające wspomnienia tamtego ranka przemknęły przez moją głowę jak mroźny zimowy wiatr. Choć w istocie, moim dzwonkiem było ,,Birthday'' Katy Perry, ja słyszałam ten diabelski śmiech. Wybiegłam czym prędzej na górę i wpadłam do pokoju. Spojrzałam na ekran i przesunęłam po nim palcem.
-Halo?
-Hej Liv, czemu nie ma Cię dziś w szkole? Pani Lorence wypytywała się o ciebie. Powiedziałam, że pojechałaś do lekarza... A tak naprawdę co jest?
-Am...wiesz...po prostu źle się czułam. - Uśmiechnęłam się niepewnie, choć to nie miało większego wpływu na rozmowę.
-Wszystko ok? Wydajesz się...
-Przyjedź dziś po lekcjach. Najlepiej z wszystkimi, z którymi wywoływaliśmy duchy. Aha, i powiedz Nathanielowi o tabliczce ouija. Może być potrzebna.
-Jesteś tego pewna? Ostatnio niezbyt dobrze się to skończyło...
-Jestem w 100% pewna. Mama przyjedzie dziś później. Słuchaj, jeśli miałabym się nudzić do późnych godzin wieczornych, wolę dawkę adrenaliny. 16:00?
-Jasne. Muszę kończyć... Życz mi powodzenia na fizyce. - Słyszałam jak cicho westchnęła.
-Powodzenia. - Zaśmiałam się i rzuciłam telefon na pościel. Rozejrzałam się po pokoju.
-Może trzeba by tu posprzątać? - Zapytałam sama siebie, starając się nie patrzeć w pewien punkt, ale moja ciekawość była silniejsza niż strach. Na jeszcze nie tak dawno brudnej szybie, nie było ani jednej smugi krwi. Zdziwiona podeszłam bliżej i wyjrzałam na pole. Pod krzakiem, który znajdował się pod parapetem, leżał zdechły ptak. Czarna wrona obrócona brzuchem do góry, miała rozpostarte skrzydła i rozchylony dziób.
,,Może trzeba ją wyrzucić albo coś''- Pomyślałam dalej wpatrując się w jej rozwarte oczy. Po kilku sekundach obróciłam się, lecz coś stanęło mi na drodze do komody. Wysoki mężczyzna o silnie rudych włosach. Był obrócony tyłem, lecz doskonale wiedziałam, że to on. Wystraszona, cofnęłam się kilka kroków do tyłu, natrafiając na kant parapetu. Poczułam jak bawełniana koszulka, w której chodziłam cały ranek podwija się. Chwyciłam jej koniec i próbowałam ją opuścić, ale to było silniejsze. Postać, obróciła głowę tak, że perfekcyjnie mogłam opisać jej profil.
-Nie bój się... Ja cię przed nim obronię. - Na twarz wstąpił mu bezczelny uśmiech. Chyba po raz pierwszy do mnie przemówił. Miał donośny, gruby głos, ze sporą chrypa, ale mimo wszystko, wydawał się ciepły i miły. Taki, któremu można by zaufać. Jego ciepły oddech uderzał w moje czoło. Poczułam jak tętno mi przyśpiesza.
-Cśśś... Nie bój się mnie. - Założył kosmyk moich orzechowych włosów za ucho i mocno mnie przytulił. Przez chwilę, czując się bezpieczna, odwzajemniłam to, lecz tylko przez chwilę. Kładąc głowę na jego ramieniu, ujrzałam coś połyskującego za paskiem spodni. Przyjrzałam się bliżej... Nóż. W głowie zaczęłam recytować modlitwę ,,Ojcze nasz". Wtedy coś w nim drgnęło i lekko ścisnął moją bluzkę.
-Cicho... - Wyszeptał, widocznie zdenerwowany. Zaczęłam szeptać słowa modlitwy, kiedy on warknął. Im głośniej mówiłam, tym bardziej się spinał, ale wciąż trwał ze mną w uścisku.
-Zamknij się! - Krzyknął, a ja poczułam coś pod palcami. Na jego plecach pojawiły się wzgórki, które rosły w mgnieniu oka. Były miłe i puchate jak... Pióra? Spojrzałam w bok. Jego rude włosy zaczęły czernieć.
-Święty Michale Archaniele... - Recytowałam coraz głośniej, aż on w końcu mnie od siebie odepchnął. Jego oczy zrobiły się całkowicie czarne, a po uśmiechu nie było śladu. Zatkał uszy i zaczął piszczeć, a ja wykrzykiwałam kolejne słowa. Wreszcie przeraźliwy pisk, na jego plecach pojawiły się czarne skrzydła. Uniósł się szybko i pofrunął w moją stronę. Schyliłam się energicznie i usłyszałam dźwięk tłuczonego szkła. Gdy wstałam, jego już nie było, a szyba była cała i na swoim miejscu. Spojrzałam w niebo i zobaczyłam czarną wronę, dryfującą na wietrze. Od razu skojarzyłam fakty i spoglądnęłam kątem oka na ogródek. Zdechłego ptaka już nie było.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro