Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

LXVII

*Nicholas*

-Gdzie jesteś, Liv? - Powiedziałem do siebie, idąc chodnikiem. Kopałem każdy kamyk, który stanął na mojej drodze, jednocześnie rozmyślając, gdzie mógłbym się udać. 

Niebo zaciemniło się lekko. Grube krople deszczu zostawiały ślady na nieco zakurzonym chodniku. Auta przejeżdżające obok zaczynały ochlapywać przechodniów, którzy unosili ręce w geście irytacji, patrząc na poplamione jeansy. Gdyby takie było moje zmartwienie, cieszyłbym się jak małe dziecko i sam wskoczyłbym w niejedną kałużę. Niestety, mój problem był nieco większy. Nie wiedziałem, gdzie jest osoba, na której w tamtej chwili najbardziej mi zależało. ,,Czy jest bezpieczna? Jak się czuje? Czy w ogóle żyje?" - te myśli kłębiły się w mojej głowie jak coraz czarniejsze chmury nad nią. Usłyszałem grzmot, który wyrwał mnie z tej gonitwy. Stanąłem w miejscu. Po drugiej stronie ulicy była niewielka kawiarenka, której neon migotał w nieregularnym tempie i raczej nie przyciągał do siebie wielu klientów, ale  w tamtej chwili, każde miejsce było lepsze niż mokra ulica. 

Wchodząc tam poczułem na całej powierzchni ciała przyjemne ciepło oraz zapach czekolady. Wnętrze było nieco obskurne. Ściany obite drewnianą boazerią, której chyba nikt dawno nie przecierał, bo pod sufitem można było zauważyć drobne pajęczyny oraz nieco zakurzone w rogach szyby, po których spływały krople deszczu. Przy oknach stały ciemne, drewniane stoliki w kształcie kwadratu, a po obu ich stronach zielone sofy, z których skórzane obicie lekko już schodziło. Nie licząc młodej blondynki czyszczącej ekspres do kawy, w środku byłem tylko ja i młoda mama z może dwuletnim chłopcem, który palcem próbował zatrzymywać strużki wody na szybie. Spojrzałem na nich. Kobieta uśmiechnęła się lekko, co zrobiłem i ja, po czym odwróciła się i wyszeptała coś do synka. Usiadłem przy drzwiach wejściowych. Chwyciłem w dłonie kartę, która leżała na rogu i przejrzałem ją. 

-Jedno espresso, poproszę! - Krzyknąłem do blondynki z uśmiechem, a ta tylko machnęła dłonią. 

Skupiłem wzrok na swoich palcach, które obracały brązową popielniczkę. 

-Gdzie ty możesz być? - Wyszeptałem obserwując co chwilę przejeżdżające auta. - Gdzie mam cię szukać? - Prychnąłem, ale bardziej z niemocy niż rozbawienia.  A może było to lekkie rozbawienie moją beznadziejną sytuacją? 

-Szarlotka na koszt firmy. - Młoda kobieta postawiła przede mną filiżankę oraz talerzyk z deserem. 

-Dziękuję. - Wyszczerzyłem się, co zdarza mi się niezwykle rzadko. Niezwykle rzadko, bo mało kto zasługuje na mój szczery uśmiech. Jednak tym razem ta pozornie mała rzecz niezmiernie poprawiła mi humor. Wziąłem pierwszy kęs do ust i stwierdziłem, że jeśli reszta wypieków tu jest tak dobra, naprawię im za darmo ten neon, tylko po to, by mieli większe obroty. 

Kawa również była znakomita. Miałem nadzieję, że poprawi moją koncentrację. 

*Olivia*

Na ścianie powstawało coraz więcej korytarzy wydrożonych przez mój paznokieć. Nieco się pozadzierał i zabrudził, ale nie zwracałam na to uwagi. Robiłam to, by zająć swój czas i myśli, które kręciły się tylko wokół Nica. Czy faktycznie go zabiłam? Czy bardzo cierpiał, kiedy trzymałam jego twarz w wodzie święconej?

Ale on też tego chciał. Przecież mógł przypuszczać, jakie jest ryzyko, że coś mu się stanie. 

A jednak - zrobił to. 

Bo jego pragnienie szczęścia dla naszej dwójki było silniejsze niż strach. Było ponad ograniczeniami. Tyle razem przeszliśmy. Tyle uciekaliśmy. Musieliśmy walczyć ze swoimi myślami i uczuciami, aż do niedawna. I co? Straciłam go przez taką drobnostkę, którą sami zaplanowaliśmy? 

-Niemożliwe... - Uśmiechnęłam się, skrobiąc paznokciem. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że mogłabym zostać sama. 

To miejsce mnie nie przerażało. Bardziej przytłaczało. Może trochę obrzydzało? Nie bałam się, co ze mną zrobią. Nawet kilka sekund nie zastanawiałam się nad tym czy będzie bolało. Czułam się jedynie przygnębiona myślami, że już prawdopodobnie już nigdy go nie zobaczę. Że rozstałam się z nim w ten, a nie inny sposób. 

Kilka łez spłynęło po moich policzkach. Szybko jednak je otarłam i uniosłam się, bo usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Otwarły się one, a w progu ujrzałam mojego szydziciela z dnia poprzedniego. Przesunęłam się pod ścianę, a mój oddech automatycznie przyspieszył, lecz raczej z irytacji niż strachu. 

-Witaj! - Krzyknął z uśmiechem i stanął na środku celi. Za nim weszła pozostała dwójka, lecz inna niż wczoraj i stanęła po jego bokach. - Cieszysz się, że mnie widzisz, prawda?

-Nie. - Skakałam wzrokiem od jednego jego towarzysza do drugiego. 

-Chciałem być miły, ale nie da się. - Skinął głową w moją stronę. - Brać ją. 

-Co się dzieje?! - Krzyknęłam, kiedy mężczyźni podeszli do mnie i chwycili pod łokcie. Próbowałam się wyrwać, jednak zapomniałam o moich splątanych łańcuchem nogach i tylko wylądowałam na chłodnej podłodze. Nic sobie z tego nie zrobili. Jeden z nich chwycił mnie za kostki, a drugi pod pachy i mimo moich manewrów wynieśli mnie z celi. Nieśli mnie teraz przez mroczny i wąski korytarz, który tylko gdzieniegdzie oświetlały pochodnie. Ich dowódca szedł za nami, od czasu do czasu ich pospieszając. 

-W lewo. - Powiedział i przekroczyliśmy kolejny próg. Pomieszczenie było dwa razy lepiej oświetlone niż korytarz, co nieco mnie zaniepokoiło, bo to znaczyło, że nie będę tam sama. Uniosłam głowę i ujrzałam na środku drewniany, wąski stół ze zwisającymi sznurami po bokach. 

-Nie... - Wyszeptałam i za chwilę zostałam rzucona na ten blat, jak worek ziemniaków. Nawet już się nie broniłam, kiedy przywiązywali mnie sznurami. Jedynie patrzyłam z wyrzutem na najwyższego, mając nadzieję, że wzbudzę w nim wyrzuty sumienia. 

-Mocniej. - Powiedział, a jego poddani zacisnęli tak moje nadgarstki, że aż syknęłam. 

-Co mi zrobisz? 

-Nie ja. - Zdezorientowana zaczęłam rozglądać się za kimś piątym ale nikogo nie zobaczyłam. Dopiero gdy przywiązali moje nogi, uniosłam nieco głowę, by na nie spojrzeć i to, co ujrzałam, nie śniło mi się nawet w najgorszych snach. 

-Mamo... 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro