LXV
Chłód przyprawił mnie o gęsią skórkę. Zimne krople potu na moim ciele mieszały się z wilgocią pomieszczenia. Uchyliłam lekko powieki. Dookoła mnie tylko cztery betonowe ściany, na których gdzieniegdzie rósł grzyb i dwie wysokie osoby w czarnych narzutach, szepczące coś do siebie. Poruszyłam lekko nogami i zaraz spostrzegłam, że są one oplecione grubym łańcuchem, którego dźwięk zwrócił uwagę obcych.
-Popatrz. Obudziła się nasza Pani. - Spojrzałam ze zdziwieniem na wyższego, ale mój obraz był tak rozmazany, że nie mogłam rozpoznać nawet skrawka jego twarzy.
-Myślisz, że powinniśmy przynieść jej koc? - Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że leżę przed nimi całkowicie naga i tylko fale włosów delikatnie okrywają moje blade piersi.
-Nie wiem. Chodźmy stąd na razie. Niech się wybudzi. Może stać się niebezpieczna, kiedy dojdzie do niej, co ją czeka. - Zaśmiali się i wyszli przez potężne drzwi z kratami na dole, zatrzaskując je za sobą.
-Nico... - wyszeptałam, gładząc dłońmi po zimnej posadzce. - Nico...
*Nicholas*
Ktoś uderzył mnie w ramię. Zamrugałem kilka razy, aż do moich oczu doszło ostre, białe światło.
-Ałć! Wyłącz to! - Krzyknąłem i machnąłem dłońmi. Coś upadło i potoczyło się obok mnie.
-Synu! Synu, obudź się!
-Nie śpię... - Przetarłem twarz dłońmi i uniosłem się.
-A! - Krzyknąłem widząc żyjącego księdza Jonasa i automatycznie odsunąłem się pod ścianę. - Ksiądz żyje?!
-Jak widać... - Duchowny zbliżał się do mnie powoli na czworaka i wyciągał dłoń. Czułem się jak wypchany mamut w muzeum, którego chce dotknąć każde dziecko.
Ksiądz Jonas złapał moją dłoń i lekko ją potrząsnął.
-Co czujesz? - Zapytał zaciekawiony.
-A co mam czuć?
-Nie...Nie czujesz potrzeby...
-Potrzeby czego?
-Żeby mnie zabić?
-Ksiądz chyba naprawdę chce umrzeć z rąk istoty wyższej.
-Nicholasie, czy ty w ogóle cokolwiek pamiętasz? - Spojrzałem nad jego głowę na obraz Świętego Franciszka. Stał tak spokojnie wśród rozwijających się kwiatów, a jedną dłonią głaskał sarnę. Była tak delikatna...Tak smukła.
-Gdzie Olivia?
-Nicholasie, ja nic nie pamiętam. Kiedy się ocknąłem ich już tu nie było. - Obejrzałem się przez ramię. Na ścianie, na wysokości około metra siedemdziesięciu była czerwona plama.
-On ją ma.
-Kto?
-Mój ojciec.
-Boże przenajświętszy... - Staruszek złożył dłonie i skierował je ku niebu.
-Dobrze gadasz, Jonas. - Ksiądz ze zdziwieniem spojrzał na mnie. - Boże przenajświętszy... - Wstałem i po rozmasowaniu kolan, podałem mu dłoń. - On ma Liv. Muszę ją odszukać. - Spojrzałem na jego pomarszczone od zmartwień czoło i ucałowałem je. - Dziękuję za to, co dla mnie zrobiłeś. - Uśmiechnąłem się szeroko i ściągając łopatki zamknąłem oczy.
-Synu, posłuchaj... - Ale nie dokończył. Zapewne doznał szoku, gdy zobaczył swoje dzieło w całej okazałości. - Jak... - Wydałem cichy jęk, po którym w całej świątyni zapanował szum wiatru. Otworzyłem powieki i spojrzałem w prawo. Białe, lśniące pióra ocierały się o moją rękę.
-Podobają się Księdzu? - Uśmiechnąłem się jak do kolejnej małolaty, z którą chciałbym spędzić noc, choć przede mną stał tylko staruszek. I to jeszcze żyjący w celibacie!
-To...
-Niemożliwe? - Uświadomiłem sobie, że właśnie to chciał powiedzieć. - Możliwe, możliwe. Machnąłem skrzydłami parę razy, by nieco je rozruszać. - Jak Ksiądz będzie chciał, to kiedyś mogę Księdza gdzieś dostarczyć, ale na razie muszę szukać ukochanej.
-Posłuchaj...
-Tak?
-Nie wiem, jak to się stało...W jaki sposób to doszło do skutku...Ale skoro już się udało, chciałem... - W jego oczach stanęły łzy. Spojrzałem w nie głęboko, by dodać mu odwagi. - Chciałem życzyć ci powodzenia na tej nowej drodze.
-Dziękuję, choć nie sądzę, że się przyda. Przecież jest ze mną on. - Uniosłem kąciki ust i pokazałem palcem w górę. Duchowny również się uśmiechnął i jeszcze raz poklepał mnie po ramieniu.
-Uważaj na siebie. - Nie mógł się oprzeć spoglądaniu na moje skrzydła.
-Może Ksiądz dotknąć.
-Ale...
-Wiem, że tego chcesz, Benedict. - Po jego policzku spłynęła łza.
-Są cudowne. - Starcze ręce złapały parę piór w swoje palce i pogładziły delikatnie. Po kilku razach jedno z nich spało na marmur. - O Boże! Nie, ja nie chciałem...
-Spokojnie, Benedict. - Uniosłem go i to jedno niesforne pióro. - Ono chyba chce tu zostać. Wręczyłem je duchownemu i nie musiałem długo czekać, bo ten rzucił się na mnie i przytulił mocno. - Dziękuję, że się zjawiłeś.
-To ja dziękuję tobie. - Objąłem go w pasie i mimo stoickiego spokoju, w moim oku również zakręciła się mała łezka. - Muszę iść, naprawdę. - Odsunął się ode mnie i cały czas obracając w dłoniach białe piórko wskazał na wrota.
-Droga wolna. - Uśmiechnął się, choć zauważyłem na jego twarzy cień smutku.
-Jeszcze kiedyś cię odwiedzę. - Krzyknąłem, krocząc po kolejnych płytach. - Obróciłem się ostatni raz, by na niego spojrzeć, a ten siedział pod ołtarzem gładząc z wszystkich stron swoją nową, ulubioną zabawkę. - Żegnaj, Księże Jonasie. - Zaśmiałem się pod nosem i przekroczyłem próg świątyni. Teraz zostało w niej tylko echo moich kroków i może jedna tysięczna mojego uskrzydlenia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro