Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

LXV

Chłód przyprawił mnie o gęsią skórkę. Zimne krople potu na moim ciele mieszały się z wilgocią pomieszczenia. Uchyliłam lekko powieki. Dookoła mnie tylko cztery betonowe ściany, na których gdzieniegdzie rósł grzyb i dwie wysokie osoby w czarnych narzutach, szepczące coś do siebie. Poruszyłam lekko nogami i zaraz spostrzegłam, że są one oplecione grubym łańcuchem, którego dźwięk zwrócił uwagę obcych. 

-Popatrz. Obudziła się nasza Pani. - Spojrzałam ze zdziwieniem na wyższego, ale mój obraz był tak rozmazany, że nie mogłam rozpoznać nawet skrawka jego twarzy.

-Myślisz, że powinniśmy przynieść jej koc? - Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że leżę przed nimi całkowicie naga i tylko fale włosów delikatnie okrywają moje blade piersi. 

-Nie wiem. Chodźmy stąd na razie. Niech się wybudzi. Może stać się niebezpieczna, kiedy dojdzie do niej, co ją czeka. - Zaśmiali się i wyszli przez potężne drzwi z kratami na dole, zatrzaskując je za sobą. 

-Nico... - wyszeptałam, gładząc dłońmi po zimnej posadzce. - Nico... 

*Nicholas* 

Ktoś uderzył mnie w ramię. Zamrugałem kilka razy, aż do moich oczu doszło ostre, białe światło. 

-Ałć! Wyłącz to! - Krzyknąłem i machnąłem dłońmi. Coś upadło i potoczyło się obok mnie. 

-Synu! Synu, obudź się! 

-Nie śpię... - Przetarłem twarz dłońmi i uniosłem się. 

-A! - Krzyknąłem widząc żyjącego księdza Jonasa i automatycznie odsunąłem się pod ścianę. - Ksiądz żyje?!

-Jak widać... - Duchowny zbliżał się do mnie powoli na czworaka i wyciągał dłoń. Czułem się jak wypchany mamut w muzeum, którego chce dotknąć każde dziecko. 

Ksiądz Jonas złapał moją dłoń i lekko ją potrząsnął. 

-Co czujesz? - Zapytał zaciekawiony.

-A co mam czuć? 

-Nie...Nie czujesz potrzeby...

-Potrzeby czego?

-Żeby mnie zabić?

-Ksiądz chyba naprawdę chce umrzeć z rąk istoty wyższej. 

-Nicholasie, czy ty w ogóle cokolwiek pamiętasz? - Spojrzałem nad jego głowę na obraz Świętego Franciszka. Stał tak spokojnie wśród rozwijających się kwiatów, a jedną dłonią głaskał sarnę. Była tak delikatna...Tak smukła. 

-Gdzie Olivia?

-Nicholasie, ja nic nie pamiętam. Kiedy się ocknąłem ich już tu nie było. - Obejrzałem się przez ramię. Na ścianie, na wysokości około metra siedemdziesięciu była czerwona plama. 

-On ją ma. 

-Kto? 

-Mój ojciec.

-Boże przenajświętszy... - Staruszek złożył dłonie i skierował je ku niebu. 

-Dobrze gadasz, Jonas. - Ksiądz ze zdziwieniem spojrzał na mnie. - Boże przenajświętszy... - Wstałem i po rozmasowaniu kolan, podałem mu dłoń.  - On ma Liv. Muszę ją odszukać. - Spojrzałem na jego pomarszczone od zmartwień czoło i ucałowałem je. - Dziękuję za to, co dla mnie zrobiłeś. - Uśmiechnąłem się szeroko i ściągając łopatki zamknąłem oczy. 

-Synu, posłuchaj... - Ale nie dokończył. Zapewne doznał szoku, gdy zobaczył swoje dzieło w całej okazałości. - Jak... - Wydałem cichy jęk, po którym w całej świątyni zapanował szum wiatru. Otworzyłem powieki i spojrzałem w prawo. Białe, lśniące pióra ocierały się o moją rękę. 

-Podobają się Księdzu? - Uśmiechnąłem się jak do kolejnej małolaty, z którą chciałbym spędzić noc, choć przede mną stał tylko staruszek. I to jeszcze żyjący w celibacie!

-To...

-Niemożliwe? - Uświadomiłem sobie, że właśnie to chciał powiedzieć. - Możliwe, możliwe. Machnąłem skrzydłami parę razy, by nieco je rozruszać. - Jak Ksiądz będzie chciał, to kiedyś mogę Księdza gdzieś dostarczyć, ale na razie muszę szukać ukochanej. 

-Posłuchaj... 

-Tak? 

-Nie wiem, jak to się stało...W jaki sposób to doszło do skutku...Ale skoro już się udało, chciałem... - W jego oczach stanęły łzy. Spojrzałem w nie głęboko, by dodać mu odwagi. - Chciałem życzyć ci powodzenia na tej nowej drodze. 

-Dziękuję, choć nie sądzę, że się przyda. Przecież jest ze mną on. - Uniosłem kąciki ust i pokazałem palcem w górę. Duchowny również się uśmiechnął i jeszcze raz poklepał mnie po ramieniu. 

-Uważaj na siebie. - Nie mógł się oprzeć spoglądaniu na moje skrzydła. 

-Może Ksiądz dotknąć. 

-Ale...

-Wiem, że tego chcesz, Benedict. - Po jego policzku spłynęła łza. 

-Są cudowne. - Starcze ręce złapały parę piór w swoje palce i pogładziły delikatnie. Po kilku razach jedno z nich spało na marmur. - O Boże! Nie, ja nie chciałem... 

-Spokojnie, Benedict. - Uniosłem go i to jedno niesforne pióro. - Ono chyba chce tu zostać. Wręczyłem je duchownemu i nie musiałem długo czekać, bo ten rzucił się na mnie i przytulił mocno. - Dziękuję, że się zjawiłeś. 

-To ja dziękuję tobie. - Objąłem go w pasie i mimo stoickiego spokoju, w moim oku również zakręciła się mała łezka. - Muszę iść, naprawdę. - Odsunął się ode mnie i cały czas obracając w dłoniach białe piórko wskazał na wrota. 

-Droga wolna. - Uśmiechnął się, choć zauważyłem na jego twarzy cień smutku. 

-Jeszcze kiedyś cię odwiedzę. - Krzyknąłem, krocząc po kolejnych płytach. - Obróciłem się ostatni raz, by na niego spojrzeć, a ten siedział pod ołtarzem gładząc z wszystkich stron swoją nową, ulubioną zabawkę. - Żegnaj, Księże Jonasie. - Zaśmiałem się pod nosem i przekroczyłem próg świątyni. Teraz zostało w niej tylko echo moich kroków i może jedna tysięczna mojego uskrzydlenia. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro