LXIII
-Ale on nie ma rodziców chrzestnych, żadnych dokumentów...Nic, co jest potrzebne do chrztu. - Staruszek wzdychał ciężko, szperając w szufladach. - Nie mogę mu go udzielić.
-To naprawdę niezbędne. - Upierałam się. Zaczęłam panikować, kiedy Barty, jakby nigdy nic siedział na stoliku i machał nogami nad podłogą. - Barty?
-Tak? - Ksiądz spojrzał na niego zmieszany.
-Nie wygląda, jakby mu zależało. - Uśmiechnął się ironicznie. - Prawda, młody człowieku?
-Niech mi ksiądz da ten chrzest i po sprawie. - Uniósł wreszcie wzrok i z wyzwaniem spojrzał na duchownego.
-Po sprawie? Idźcie już stąd i nie zawracajcie mi głowy, mam ważniejsze rzeczy do roboty.
-Będzie ksiądz tego żałował... - Barty zeskoczył na kafelki i uśmiechnął się. - Jeszcze nie wie ksiądz jak. Ale się dowie. Ile ma ksiądz lat?
-Co to ma do rzeczy?
-Chciałbym po prostu wiedzieć.
-Siedemdziesiąt.
-No to już niedługo. - Uniósł kąciki ust, po czym obrócił się na pięcie.
-Co masz na myśli, synu? Chyba mnie nie zabijesz za to, że ci nie dałem chrztu. Wtedy nikt ci go nie da. - Duchowny zaśmiał się, ale zaraz spoważniał, kiedy zobaczył wzrok Barty'ego. Jego oczy były dziwnie czerwonawe. Zdawało się, jakby promieniowały własnym światłem. Poczułam na skórze niezwykłe ciepło.
-Nie muszę księdza zabijać, przecież ksiądz sam kiedyś umrze. - Barty wyszedł z zakrystii. Spojrzałam z niepokojem na księdza i wybiegliśmy za nim. Kierował się ku wyjściu.
-Synu! Poczekaj!
-Nie jestem pana...Księdza...Synem.
-Co miałeś na myśli mówiąc, że będę tego żałował.
-No w końcu jest ksiądz księdzem! - Zawołał w przestrzeń. Echo sprawiło, że jego głos stał się jeszcze potężniejszy. - Nie chciałby ksiądz poskromić najgorszego zła na tym świecie?
-Oczywiście, że bym chciał, ale...
-No to ma ksiądz okazję.
-Posłuchaj...
-Nie muszę. - Barty obrócił się. Jego oczy były już całe pomarańczowo-czerwone, jak żarzące się węgielki, a włosy stawały się coraz mocniejsze w swoim kolorze.
-Boże...
-Przeciwność. - Uśmiechnął się swoimi olśniewająco białymi zębami. Z końców włosów zaczął unosić się dym. Iskierki padały na boki, ale zaraz gasły po spotkaniu z zimnym marmurem. Staruszek zaczął cofać się do tyłu, w końcu potykając się o zwitek dywanu i padając na ołtarz.Przewrócił złoty kielich, który na szczęście był pusty i nie zrobił plam na obrusie. - Niech...Ksiądz...Da...Mi...CHRZEST! - Ryknął, aż sama się wzdrygnęłam. Widziałam go wiele razy w takiej postaci, ale nigdy w aż takiej furii. Jego głos zmienił się. Był o wiele mocniejszy, głośniejszy i grubszy. Był taki przerażający...
-Barty! -Krzyknęłam, a on spojrzał na mnie. Nic sobie jednak z tego nie zrobił. Powolnymi krokami zbliżał się do duchownego, który najwidoczniej już wariował. Skulał się przy ołtarzu, szepcąc coś po łacinie.
-Pater noster, qui es in caelis...
-No dalej! Zrób to! - Jego ręce czerwieniły się.
-Barty! - Skoczyłam do niego, ale buchnął dymem tak mocno, że odrzuciło mnie z powrotem pod ławki. Przerażona, wytarłam łzy z policzka.
-Sanctificetur nomen tuum...
-To ci nie pomoże...
-Adveniat regnum tuum...
-Skończ!
-Fiat voluntas tua... - Nagle krzyż, który stał na ołtarzu, przewrócił się. Obraz wiszący nad ławkami przy nawie bocznej spadł. Spojrzałam tam. Również Barty się odwrócił. Ksiądz dalej szeptał słowa jakiejś modlitwy.
-Nie...
-Sicut in caelo et in terra. - W jednej sekundzie wszystkie obrazy uderzyły o zimne płyty. Rozległ się taki huk, że zatkałam uszy. Dziwne, że nie było w kościele nikogo oprócz nas. Przecież znajdował się on przy ulicy, a hałas był nie do zniesienia.
-NIE! - Barty ryknął, ale nie słyszałam w tym ani trochę jego głosu. Był już cały czerwony i płonęły mu również dłonie. Uniósł je do góry, a razem z nimi uniosły się wszystkie przedmioty, które były w kościele prócz ławek i głównego ołtarza. Lecz nagle zauważyłam, że słabnie. Jego ręce drżały, a ogień już tak nie ogrzewał powietrza dookoła nas. Na jego czoło wstąpił pot, a włosy zaczęły blednąć. Na końcach wyglądały jak resztki popiołu ze starego i zapomnianego kominka. Na jego twarzy widziałam wielki wysiłek. Mrużył oczy i marszczył brwi, a z jego ust tryskała ślina. Łzy napłynęły mu do oczu. Gdy staruszek to zobaczył, uniósł się i z ostrożnością złapał jego dłonie.
-Synu...
-Nie...Nie...NIE! - Barty nie wiedział co się dzieje. Był zestresowany, a z bezsilności zaczął płakać.
-Już dobrze... - Staruszek przytulił go i pogładził po plecach ojcowskim gestem. Wszystko będzie dobrze... - Nawet nie wiem kiedy zaszkliły mi się oczy. Dawno nie widziałam tak wzruszającej sceny. Myślałam, że go znam. Spędziłam z nim moich kilka ostatnich i bardzo intensywnych miesięcy. W tym czasie bardzo się zbliżyliśmy. Jednak nie tak bardzo, jak oni przez tę krótką chwilę.
-Proszę... - Barty spojrzał księdzu w oczy. - Niech Ksiądz da mi nowe życie. - Patrzył na niego jak zagubione dziecko, które wyrwało się z koszmaru sennego i nie wie co jest prawdą, a co nie.
-To nie będzie łatwe. Wiesz o tym, prawda?
-Wiem. Wiem, ale...
-Ale spróbujemy. - Duchowny uśmiechnął się i potrząsnął nim, by dodać mu otuchy. - Chodź, musisz wybrać imię.
-Już wybrałem.
-Więc myliłem się. Jednak myślałeś nad tym od dłuższego czasu...
-Szybko myślę. - Uśmiechnął się łagodnie, co przywróciło mój spokój.
-Więc jakie?
-Nicholas.
-Chodź więc, Nicholasie. A jak masz na nazwisko?
-A czy też mogę zmienić?
-Raczej nie.
-Evans.
-Chodź więc, Nicholasie Evansie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro