LXII
-Nie mamy gdzie jechać. - Spojrzał na mnie.
-Ale jak to? - Na mojej twarzy malowało się zdziwienie. Jak to możliwe? Przecież obiecywał. Obiecywał, że wyjedziemy. Że będziemy żyć długo i szczęśliwie. Bez strachu, bez bólu, bez ciągłego obracania się za siebie.
-Oni zawsze będą wiedzieć gdzie jestem.
-Ale mówiłeś... - Uśmiechnął się, ale z jego oczu płynął smutek i zawiedzenie.
-Myliłem się.
-Co?
-Mówiłem ci, że widzą nas tylko kiedy używamy jakichś mocy.
-No tak.
-To nie działa.
-Jak to nie?
-Odkąd wyjechaliśmy z lasu, nie użyłem żadnej z nich. Pamiętasz jak zmarzłaś? Przecież gdybym mógł używać mocy tak o, polecielibyśmy prosto do domku.
-Dalej nic nie rozumiem.
-Poszłaś spać. Musiałaś odpocząć. Dobrze, że się zbudziłaś i opowiedziałaś mi swój sen. Oni już wiedzieli. Czułem to. Dlatego jestem...Boję się. Naprawdę się boję. - Ręce zaczęły mu się trząść. - Wtedy, gdy opierałem się o parapet i wyglądałem przez okno, już wiedziałem. Wiedziałem, że nas znajdą.
-Ale...Skąd?
-Przeczucie. - Zaśmiał się nerwowo.
-Serio? Przeczucie? - Parsknęłam.
-Tak.
-Ile razy ono ci mówiło, że coś się zdarzy? Na pewno wiele. A ile razy się to potwierdziło? - Spuścił głowę. - No właśnie. Panikujesz. Proszę, wsiadajmy i jedźmy stąd zanim naprawdę nas znajdą.
-Czy ty chcesz żyć chwilą i tułać się od hotelu do hotelu? To nie jest życie dla takiej kobiety, jak ty.
-Chcę, jeśli będziemy bezpieczni. - Wsiadłam na motor i spojrzałam na niego pytająco.
-Jedziemy?
-Jest jeszcze jeden sposób. - Uniósł głowę ku górze.
-Jaki? Będziemy latać?
-Bóg.
-Ale jak? Jak ty chcesz to zrobić?
-Nie wiem.
-Nikt nie da ci chrztu tak szybko, jak mówisz. Potrzeba przygotowania, bliskich.
-Ty jesteś mi bliska.
-Ale ja nie wystarczę. To trwa. Żaden kapłan...
-No właśnie, ci kapłani. Dziwię się, że ludzie tkwią jeszcze w tym zakłamanym kulcie.
-Barty...
-No co? Taka prawda. Gdyby któremukolwiek z nich zależało, żeby kolejna owieczka dołączyła do stada Chrystusa, daliby mi chrzest od ręki. Przecież każdy grzesznik, nawet najgorszy, może się nawrócić.
-Ale...
-No właśnie...Ale. Musimy poszukać...
-Ty nawet nie umiesz się przeżegnać!
-Zdziwiłabyś się. - Uśmiechnął się zadziornie.
-Ta? No to pokaż.
-Naprawdę? Będziesz teraz odprawiała katechezę?
-No pokaż. - I tak się stało. Barty położył jedną dłoń na sercu, a drugą uniósł do czoła.
-W imię Ojca. - Potem przytknął ją do klatki piersiowej. - I Syna. - Położył na lewym ramieniu. - I Ducha. - Zmienił stronę. - Świętego. - Złożył ręce. - Amen.
-No no... - Zaśmiałam się, choć lekko mnie to wzruszyło. -Nawet... - Przerwał mi grzmot. Oboje popatrzyliśmy w niebo. Kłębiły się na nim ciemne obłoki.
-Ale nie chcę tego. Nawet on tego nie chce. - Westchnął i znów wbił wzrok w ziemię.
-Nie, Barty. - Zeszłam z motoru. - On tego chce. - Złapałam go za barki. Spojrzał na mnie z ukosa. - On chce każdego. Nieważne kim byłeś wcześniej, zmieniłeś się.
-Nie zmieniłem.
-Chciałeś mnie zabić, nie pamiętasz? - Mój uśmiech sprawił, że kąciki jego ust również się uniosły. - A teraz ratujesz moje życie. I zapewne uratowałeś wielu ludzi. - Łzy stanęły mu w oczach.
- Oni nie żyją, wiesz o tym?
-Kto?
-Twoi bliscy. - Zasmuciłam się, ale już od dłuższego czasu byłam świadoma, że moje sny w mniejszej czy większej mierze przekazywały prawdę.
-Wiem.
-To...To przeze mnie. Przecież, gdyby nie ja...
-Nie ty. Twój ojciec. - Pogłaskałam jego policzek. - To on ci kazał. Byłeś narzędziem w jego rękach. Ale już nie jesteś. Bo poznałeś miłość. Tak miało być. To nie ty ich zabiłeś. Nie miałeś ich krwi na rękach. Tylko oni, kiedy ty walczyłeś ze sobą i swoimi myślami, czy mnie uratować.
-Odejdź sama.
-Co?!
-Mnie znajdą, ale ciebie nie. Ucieknij, wyjedź. Zacznij nowe życie. Zapomnij o tym koszmarze. A jeśli nie, to przynajmniej staraj się o nim nie myśleć tak dużo.
-Pierdolisz głupoty. - Spojrzałam na motor. - Wsiadaj. Jedziemy szukać księdza.
-A jeśli się nie uda?
-Wtedy będziemy się martwić. - Chwycił kierownicę, a ja objęłam go w pasie. - Najwyżej zostaniesz Muzułmaninem. - Zaśmiałam się.
-Jestem rudy.
-Bóg kocha wszystkie dzieci. - Klepnęłam go lekko po brzuchu i ruszyliśmy.
To już piąty kościół, do którego zawitaliśmy. Do wielkich, złotych drzwi prowadziły schodki z marmuru. Z zewnątrz był tak biały, że raził przechodniów w oczy i tylko ciemne witraże nieco gasiły jego blask.
-Bogato.
-To prawda, wygląda imponująco. - Wskakiwaliśmy po kolejnych schodkach. Zatrzymałam się na chwilę by zawiązać sznurówki. Tak, w międzyczasie skoczyliśmy do jednego ze sklepów po drodze by kupić ubrania. Właściwie, nawet ich nie przymierzałam. Barty zostawił mnie w pobliskich krzakach i sam pojechał kupić odzież. Za duża bluza, wcinające się w uda spodnie oraz oczywiście stringi. Co innego mógłby kupić facet? Było mi niezmiernie niewygodnie, ale w tamtej chwili mieliśmy większe zmartwienia na głowie.
-Pospiesz się. Nie powinniśmy zbyt długo stać na widoku. - Rozejrzał się dookoła. Potem chwycił mnie za rękę i weszliśmy do świątyni.
Zewsząd oświeciła nas nie chwała pańska, lecz raczej błysk złota. Poboczne ołtarze i wielkie ramy, w których znajdowały się obrazy świętych.
-Chcę tu zamieszkać. - Wyszeptałam, oglądając potęgę budynku. Barty spojrzał na mnie z ironią.
-Rozumiem, że lubisz świecidełka, ale gustuję w srebrze. - Zaśmiałam się cicho i szturchnęłam go w łokieć. Przy ołtarzu stał niewysoki mężczyzna z siwymi włosami, a raczej ich resztkami.
-Może to jakiś pomocnik? - Spojrzałam na niego dokładniej. Ciemne jeansy wisiały wręcz na kościstej sylwetce. Podlewał kwiaty, trzymając w pomarszczonych dłoniach metalową konewkę.
-Przepraszam? - Powiedziałam głośniej zbliżając się do staruszka. - Szukamy księdza.
-Tak?
-Tak. - Uśmiechnęłam się delikatnie.
-No więc słucham. - Jego twarz rozpromieniła się, a przy oczach pojawiły zmarszczki. Musiał się dużo śmiać, gdy był młody.
-Am... - Nieco zbita z tropu, wzięłam głęboki oddech. - Chcielibyśmy wziąć chrzest.
-Oczywiście, zapraszam do kancelarii, ustalimy termin. - Ksiądz obrócił się na pięcie i już miał wychodzić przez boczne drzwi, kiedy po świątyni rozległ się mocny głos Barty'ego.
-Myślę, że nie będzie to potrzebne.
-Jak to? - Zaskoczony staruszek spojrzał na nas.
-Chcieliśmy wziąć chrzest teraz.
-My?
-Ja. - Barty uśmiechnął się rozbrajająco jak dziecko. Ksiądz oparł się o framugę i spoglądając to raz na mnie, a raz na Barty'ego, podrapał się po głowie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro