Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

LXII

-Nie mamy gdzie jechać. - Spojrzał na mnie.

-Ale jak to?  - Na mojej twarzy malowało się zdziwienie. Jak to możliwe? Przecież obiecywał. Obiecywał, że wyjedziemy. Że będziemy żyć długo i szczęśliwie. Bez strachu, bez bólu, bez ciągłego obracania się za siebie. 

-Oni zawsze będą wiedzieć gdzie jestem. 

-Ale mówiłeś... - Uśmiechnął się, ale z jego oczu płynął smutek i zawiedzenie. 

-Myliłem się. 

-Co?

-Mówiłem ci, że widzą nas tylko kiedy używamy jakichś mocy. 

-No tak. 

-To nie działa. 

-Jak to nie?

-Odkąd wyjechaliśmy z lasu, nie użyłem żadnej z nich. Pamiętasz jak zmarzłaś? Przecież gdybym mógł używać mocy tak o, polecielibyśmy prosto do domku. 

-Dalej nic nie rozumiem. 

-Poszłaś spać. Musiałaś odpocząć. Dobrze, że się zbudziłaś i opowiedziałaś mi swój sen. Oni już wiedzieli. Czułem to. Dlatego jestem...Boję się. Naprawdę się boję. - Ręce zaczęły mu się trząść. - Wtedy, gdy opierałem się o parapet i wyglądałem przez okno, już wiedziałem. Wiedziałem, że nas znajdą. 

-Ale...Skąd?

-Przeczucie. - Zaśmiał się nerwowo. 

-Serio? Przeczucie? - Parsknęłam. 

-Tak. 

-Ile razy ono ci mówiło, że coś się zdarzy? Na pewno wiele. A ile razy się to potwierdziło? - Spuścił głowę. - No właśnie. Panikujesz. Proszę, wsiadajmy i jedźmy stąd zanim naprawdę nas znajdą. 

-Czy ty chcesz żyć chwilą i tułać się od hotelu do hotelu? To nie jest życie dla takiej kobiety, jak ty. 

-Chcę, jeśli będziemy bezpieczni. - Wsiadłam na motor i spojrzałam na niego pytająco.

-Jedziemy? 

-Jest jeszcze jeden sposób. - Uniósł głowę ku górze. 

-Jaki? Będziemy latać?

-Bóg. 


-Ale jak? Jak ty chcesz to zrobić?

-Nie wiem. 

-Nikt nie da ci chrztu tak szybko, jak mówisz. Potrzeba przygotowania, bliskich. 

-Ty jesteś mi bliska. 

-Ale ja nie wystarczę. To trwa. Żaden kapłan...

-No właśnie, ci kapłani. Dziwię się, że ludzie tkwią jeszcze w tym zakłamanym kulcie. 

-Barty...

-No co? Taka prawda. Gdyby któremukolwiek z nich zależało, żeby kolejna owieczka dołączyła do stada Chrystusa, daliby mi chrzest od ręki. Przecież każdy grzesznik, nawet najgorszy, może się nawrócić. 

-Ale...

-No właśnie...Ale. Musimy poszukać...

-Ty nawet nie umiesz się przeżegnać! 

-Zdziwiłabyś się. - Uśmiechnął się zadziornie. 

-Ta? No to pokaż. 

-Naprawdę? Będziesz teraz odprawiała katechezę? 

-No pokaż. - I tak się stało. Barty położył jedną dłoń na sercu, a drugą uniósł do czoła.

-W imię Ojca. - Potem przytknął ją do klatki piersiowej. - I Syna. - Położył na lewym ramieniu. - I Ducha. - Zmienił stronę. - Świętego. - Złożył ręce. - Amen. 

-No no... - Zaśmiałam się, choć lekko mnie to wzruszyło. -Nawet... - Przerwał mi grzmot. Oboje popatrzyliśmy w niebo. Kłębiły się na nim ciemne obłoki. 

-Ale nie chcę tego. Nawet on tego nie chce. - Westchnął i znów wbił wzrok w ziemię. 

-Nie, Barty. - Zeszłam z motoru. - On tego chce. - Złapałam go za barki. Spojrzał na mnie z ukosa. - On chce każdego. Nieważne kim byłeś wcześniej, zmieniłeś się. 

-Nie zmieniłem. 

-Chciałeś mnie zabić, nie pamiętasz? - Mój uśmiech sprawił, że kąciki jego ust również się uniosły. -  A teraz ratujesz moje życie. I zapewne uratowałeś wielu ludzi. - Łzy stanęły mu w oczach. 

- Oni nie żyją, wiesz o tym?

-Kto?

-Twoi bliscy. - Zasmuciłam się, ale już od dłuższego czasu byłam świadoma, że moje sny w mniejszej czy większej mierze przekazywały prawdę. 

-Wiem.

-To...To przeze mnie. Przecież, gdyby nie ja... 

-Nie ty. Twój ojciec. - Pogłaskałam jego policzek. - To on ci kazał. Byłeś narzędziem w jego rękach. Ale już nie jesteś. Bo poznałeś miłość. Tak miało być. To nie ty ich zabiłeś. Nie miałeś ich krwi na rękach. Tylko oni, kiedy ty walczyłeś ze sobą i swoimi myślami, czy mnie uratować. 

-Odejdź sama. 

-Co?!

-Mnie znajdą, ale ciebie nie. Ucieknij, wyjedź. Zacznij nowe życie. Zapomnij o tym koszmarze. A jeśli nie, to przynajmniej staraj się o nim nie myśleć tak dużo. 

-Pierdolisz głupoty. - Spojrzałam na motor. - Wsiadaj. Jedziemy szukać księdza. 

-A jeśli się nie uda? 

-Wtedy będziemy się martwić. - Chwycił kierownicę, a ja objęłam go w pasie. - Najwyżej zostaniesz Muzułmaninem. - Zaśmiałam się. 

-Jestem rudy. 

-Bóg kocha wszystkie dzieci. - Klepnęłam go lekko po brzuchu i ruszyliśmy. 


To już piąty kościół, do którego zawitaliśmy. Do wielkich, złotych drzwi prowadziły schodki z marmuru. Z zewnątrz był tak biały, że raził przechodniów w oczy i tylko ciemne witraże nieco gasiły jego blask. 

-Bogato. 

-To prawda, wygląda imponująco. - Wskakiwaliśmy po kolejnych schodkach. Zatrzymałam się na chwilę by zawiązać sznurówki. Tak, w międzyczasie skoczyliśmy do jednego ze sklepów po drodze by kupić ubrania. Właściwie, nawet ich nie przymierzałam. Barty zostawił mnie w pobliskich krzakach i sam pojechał kupić odzież. Za duża bluza, wcinające się w uda spodnie oraz oczywiście stringi. Co innego mógłby kupić facet? Było mi niezmiernie niewygodnie, ale w tamtej chwili mieliśmy większe zmartwienia na głowie. 

-Pospiesz się. Nie powinniśmy zbyt długo stać na widoku. - Rozejrzał się dookoła. Potem chwycił mnie za rękę i weszliśmy do świątyni. 

Zewsząd oświeciła nas nie chwała pańska, lecz raczej błysk złota. Poboczne ołtarze i wielkie ramy, w których znajdowały się obrazy świętych. 

-Chcę tu zamieszkać. - Wyszeptałam, oglądając potęgę budynku. Barty spojrzał na mnie z ironią. 

-Rozumiem, że lubisz świecidełka, ale gustuję w srebrze. - Zaśmiałam się cicho i szturchnęłam go w łokieć. Przy ołtarzu stał niewysoki mężczyzna z siwymi włosami, a raczej ich resztkami.

-Może to jakiś pomocnik? - Spojrzałam na niego dokładniej. Ciemne jeansy wisiały wręcz na kościstej sylwetce. Podlewał kwiaty, trzymając w pomarszczonych dłoniach metalową konewkę. 

-Przepraszam? - Powiedziałam głośniej zbliżając się do staruszka. - Szukamy księdza. 

-Tak?

-Tak. - Uśmiechnęłam się delikatnie. 

-No więc słucham. - Jego twarz rozpromieniła się, a przy oczach pojawiły zmarszczki. Musiał się dużo śmiać, gdy był młody. 

-Am... - Nieco zbita z tropu, wzięłam głęboki oddech. - Chcielibyśmy wziąć chrzest. 

-Oczywiście, zapraszam do kancelarii, ustalimy termin. - Ksiądz obrócił się na pięcie i już miał wychodzić przez boczne drzwi, kiedy po świątyni rozległ się mocny głos Barty'ego. 

-Myślę, że nie będzie to potrzebne. 

-Jak to? - Zaskoczony staruszek spojrzał na nas. 

-Chcieliśmy wziąć chrzest teraz. 

-My? 

-Ja. - Barty uśmiechnął się rozbrajająco jak dziecko. Ksiądz oparł się o framugę i spoglądając to raz na mnie, a raz na Barty'ego, podrapał się po głowie. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro