LXI
-Nie! - Krzyknęłam, unosząc się do pionu.
-Liv! - Barty podbiegł wystraszony i złapał moje trzęsące się ramiona. - Co się stało? - Kolejne spływające łzy wsiąkały w zakurzony koc.
-Will...Will... - próbowałam wydukać całą historię, ale wciąż się dławiłam.
-Co Will? Coś się stało? - Zmarszczył w niepokoju brwi.
-On...on... - Wybuchłam płaczem i skuliłam się jak mały jeż. Prawdopodobnie każdy, kto wtedy podszedłby do mnie, zostałby zraniony. Ale nie Barty. On wiedział, że jest odporny. Był wystarczająco pokłuty, by nie czuć kolejnych ran.
-Ej csii... - Usiadł obok i objąwszy mnie ramieniem, zaczął delikatnie kołysać. - No już, nie płacz. - Czułam się jak małe dziecko. Przecież Will nie był bliską mi osobą. Zwyczajny chłopak, o którym zapomniałabym za kilka dni. Nic nas nie łączyło. A jednak...Wycieńczenie mojego organizmu i wszechobecny strach sprawiły, że nawet jego cierpienie było dla mnie przerażającym przeżyciem.
-On... - Spojrzałam ukosem w zielone oczy Barty'ego. Płonęły ciekawością. - Zrobili mu coś.
-Co? Kto? - Głębia jego oczu narastała.
-Nie wiem, ci ludzie...Szukają nas. Wpadli do niego, ale przecież... - Łzy znów zebrały mi się w oczach. - Przecież on naprawdę nie wiedział. Nie wiedział gdzie jesteśmy. To nie jego wina.
-Nie wiedział gdzie jesteśmy? - Wstałam, wycierając resztki łez z policzków i odgarniając włosy do tyłu.
- Jedźmy stąd.
-Liv, co ty mówisz? Uspokój się i dokładnie mi wszystko opowiedz. Szczegóły grają teraz dużą rolę. - ,,Dziecko we mgle" - pomyślałam.
-Barty, kurwa! Czy ty nie rozumiesz?! Oni tu są! Są tu! Znajdą nas i w najlepszym przypadku zabiją! - Szarpnęłam go za barki. - No chodź! Proszę! Nie siedź tu tak! Chodź, proszę, chodź! - Wpadałam w panikę. Czułam, jakby mnie nie słyszał, jakbym mówiła do ściany. Krzyczałam w amoku, a on siedział i patrzył na mnie tymi wielkimi oczami, jak głuchonieme dziecko, którego matka nie potrafi zaakceptować i krzyczy, gdy ono zrobi coś nie tak. - Proooooszę! - Klęknęłam przed nim i coraz mocniej wbijałam paznokcie w jego skórę. Spociłam się od prób zerwania go z łóżka, ale on dalej siedział jak kołek i patrzył na mnie przerażony. Nagle w jednej sekundzie chwycił mnie tak mocno w talii, że znieruchomiałam.
-Olivio Stone, mówię do ciebie. Uspokój się w tym momencie. Usiądź i opowiedz mi, co ci się przyśniło. - Spojrzałam na niego z rozczarowaniem. Jak mógł w takim momencie myśleć o bzdurach. Chodziło o nasze życie.
-Barty... - Zaczęłam, ale on uciął moje słowa.
-Nie puszczę cię, póki nie opowiesz mi co widziałaś. - Zacisnął dłonie i wiedziałam już, że nie mam wyjścia. Usiadłam obok i wtedy dopiero rozluźnił uścisk.
-Byli tam. To znaczy u Willa.
-Kto?
-Nie...nie pamiętam imion. - Wbiłam wzrok w podłogę, skupiając myśli.
-Możesz mi ich opisać.
-Tak, było trzech mężczyzn i kobieta. Ona miała rosyjskie imię.
-Katya?
-Nie, nie na tą literę, ale kończyło się tak samo. Chyba na S...Tak, na pewno na S. Ten siwy kiedy wypowiadał jej imię, strasznie syczał.
-Sonya?
-Tak! Tak, Sonya. I...
-Kurwa, jak mogli wplątać w to Sonyę. Przecież... - Spojrzałam na niego poirytowana. - Nieważne, kontynuuj.
-Ten siwy był chyba dowódcą.
-Siwy? Pamiętasz może jakieś szczegóły. Wiesz, sam kolor włosów niedużo mi mówi.
-Miał bliznę. Jak Joker.
-Cholera. - Barty wstał i oparł dłonie na biodrach. Intensywnie o czymś myślał. -Ktoś jeszcze?
-Był jeden czarnoskóry...Wysoki.
-Miał złotego zęba?
-Nie pamiętam.
-To wszyscy?
-Nie, jeszcze jeden. On był... - Barty zerknął na mnie. - Był jak potwór z najgorszych koszmarów. Miał dziwne zęby. Takie wypiłowane. Wypiłowane w trójkąty.
-Czekaj, czekaj. - Rudowłosy kucnął przede mną. - Miał nóż?
-No tak i on nim...
-Zrobili coś Willowi?
-Tak, ale nie wiem co. Może jeszcze żyje.
-Jasna cholera! - Wstał i gorączkowo przeczesał włosy. - Wstawaj, jedziemy. - Zrobiłam to, co kazał i byłam gotowa na dalsze polecenia. - Okryj się szczelnie kocem, jedziemy na przejażdżkę. - Uśmiechnął się lekko, ale wiedziałam, że boi się bardziej niż ja.
Było mi zimno, choć nie mogłam narzekać. Poprzednia podróż była o wiele gorsza.
-Dokąd jedziemy?
-Do miejsca, z którego przyjechaliśmy. - Odparł chłodno.
-Co?! Jedziemy do Willa?!
-Tak.
-Czy ty oszalałeś do reszty?! Przecież oni tam są! Czekają tam na sto procent!
-To mój przyjaciel. Nie zginie. Nie zginie przeze mnie.
-Barty! - Cisza. - Barty, zastanów się choć chwilę! Czy to nie przypadek, że mi się to śniło? Oni tego chcą. Chcą, żebyśmy wpadli w ich pułapkę. - Odpowiadał mi tylko wiatr, świszczący do ucha. - Skarbie! - I wtedy motor zwolnił. - Nie po to tyle uciekaliśmy, żeby tak łatwo dać się złapać. - Powiedziałam delikatnie. Wiedziałam, że mój głos ostatnio był jego jedynym ukojeniem. - Proszę cię, zawróćmy. - Stanęliśmy na środku drogi. Po chwili z pomocą nóg, przesunęliśmy się na pobocze. Barty zszedł z motoru i trzymając jedną dłonią kierownicę, spojrzał w ziemię. - Barty... Wiem, że to dla ciebie wielka strata. Wiem co czujesz, naprawdę. Ale nawet jeśli go tam torturują, nie możemy tam jechać. Zabiją naszą trójkę i jaką wtedy będziesz miał korzyść?
-Nie mogę... - Nie dokończył, bo głos ugrzązł mu w gardle. Pierwszy raz zobaczyłam na jego policzku łzę. I to nie czyjąś, a jego.
-Musisz. Musisz dać mu odejść. - Spojrzał na mnie, a jego gałki były przekrwione i błyszczące. Potarłam kciukiem jego brodę. - Jedźmy, ale gdzie indziej.
Guess who's back.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro