LVIII
-Proszę, nie. - Wyszeptałam ze strachem. Nie pozostało mi nic innego niż wołanie o pomoc.
-Taka kolej rzeczy... - Mama wzięła jedną żyletkę i nawet nie spostrzegłam kiedy, cięła moją skórę. Delikatnie, z uczuciem. Kolejne warstwy rozchylały się na boki, a strużka krwi pociekła na płytki. Syknęłam z bólu. - Jeszcze tylko parę. - Uśmiechnęła się pocieszająco i zrobiła kolejne dwie kreski. Mój nadgarstek był cały czerwony.
*Barty*
-Liv! Liv! - Krzyczałem. Obracałem się wokół siebie w poszukiwaniu ukochanej, ale jej nigdzie nie było. - Gdzie jesteś?! -Zawołałem ze łzami w oczach. Pierwszy raz od wielu lat nie wiedziałem co się dzieje i co robić. Moja pewność siebie ulotniła się szybko, jak chrupkość frytek z McDonalda. Dotychczas znany mi dom wyglądał jakby ktoś się miał dopiero do niego wprowadzić. Białe ściany, ciemne podłogi, zwisające z sufitu żarówki bez kloszy i pudła walające się wokół przykrytych płótnem mebli. Nikogo w nim nie było oprócz mnie i...No właśnie. Czy była tam Liv?
Zacząłem biegać, zdejmując wszystkie płachty i za każdym razem przyprawiając się o coraz większe zdenerwowanie.
-Gdzie ona zniknęła? - Spytałem sam siebie. Szkoda, że nie potrafiłem udzielić odpowiedzi. Podbiegłem do jednych z drzwi, lecz one były zamknięte. Kolejne też. - Kurwa. - Wycedziłem. Zostały ostatnie. Nie myśląc długo, pociągnąłem za klamkę i to co ujrzałem przyprawiło mnie o mdłości. Liv leżała naga, na zimnych kafelkach, wśród kałuż krwi. Jej orzechowe włosy były posklejane i można było dostrzec w nich skrzepy. Wyglądała jak zebra, niestety w paski nie czarno-białe, lecz biało-czerwone. Wokół stosy żyletek, a każda miała na sobie choć trochę jej DNA. Odgarnąłem je nogą i kucnąwszy, złapałem Liv za policzki.
-Liv? Żyjesz? - Moja słona łza przyprawiłaby ją o ból, gdyby żyła. Wchłonęła natychmiast do jednej z ran. - Skarbie? - Potrząsnąłem jej głową. Robiłem to wiele razy, lecz nie odpowiadała. W furii uderzyłem ją z całej siły w policzek. - Wstawaj, jak do ciebie mówię! - Wydarłem się. Kropelki mojej śliny ozdobiły jej siwą twarz. - Błagam cię. Nie zostawiaj mnie tu samego. - Ostatnie spojrzenie pełne nadziei. Przyłożyłem palce do jej tętnicy. Nie żyła. - Olivia... - Zacząłem łkać, trzęsąc się jak małe dziecko. Łapiąc jej ciało i nie zważając, że rozdrapuję rany, przytuliłem się do jej piersi, wdychając zapach kleistej cieczy.
-Liv! - Krzyknąłem wstając i od razu popędziłem do pokoju. Czułem, że grozi jej niebezpieczeństwo. Rozejrzałem się dookoła, ale nie było po niej śladu. Jedyne co słyszałem to oddech, niestety nie jej. Pomasowałem skronie. Czułem, jak krew przyspiesza, powodując, że pulsowała mi każda komórka ciała, a serce chciało się wyrwać z klatki. Ciemność zaczęła maleć. Moje włosy płonęły żywym ogniem, powodując, że w pomieszczeniu było już całkowicie jasno, jak za dnia. Wszystkie mięśnie zesztywniały, a wzrok wyostrzył się. Wilk wyszedł na łowy.
Z ogromną siłą wyważyłem drzwi do pokoju Willa. Zaskoczony, obrócił się, gdy usłyszał huk i spojrzał na mnie z przerażeniem.
-Ba-Ba-Barty... - Wyjąkał, ale nie zamierzałem go słuchać. Zmierzyłem pokój wzdłuż i wszerz wzrokiem.
-Gdzie ona jest? - Spytałem, zauważając jej ubrania pod oknem.
-Słuchaj...
-Gdzie do cholery jasnej jest Liv?! - Przybiłem go kolanami do łóżka i złapałem za włosy. Potrząsnąłem kilka razy, wyciskając z niego łzy.
-To nie tak...
-GDZIE JEST?! - Ryknąłem, na co on odpowiedział, że pewnie w łazience. Pognałem tam, ile miałem sił w nogach. Siedziała pod szafką i błagalnym wzrokiem spojrzała na mnie. Podbiegłem, nie zważając na otoczenie, ale wtedy krzyknęła:
-Nie! - Poczułem ma karku, jakby ugryzł mnie komar. Kiedy przejechałem po tamtym miejscu dłonią, poczułem krew. Świeżą, ciepłą i wytryskającą.
-Co do... - Kolejna rana. Tym razem na ścięgnie Achillesa. To mocno zabolało. Kolejne żyletki zaczęły mnie atakować, a ja zamiast ratować Liv, oganiałem się przed nimi, jak przed owadami, które lecą do zgniłego owocu.
-Mamo, proszę. - Wyłkała. I wtedy już wiedziałem, co jest grane.
-Jak mogłaś... - Uniosłem głowę do góry. Wszystkie żyły z mojego ciała wyskoczyły pod samą skórę. Napiąłem się jak atleta i poczułem przeszywający ból w kręgosłupie. Wykształcanie się skrzydeł nigdy nie było przyjemne. Trwało to kilkadziesiąt sekund, ale kiedy się skończyło, poczułem. że dotykam włosami sufitu. Moje skrzydła zaczęły wachlować na lewo i prawo, rozmiatając żyletki dookoła . Podszedłem powoli do Liv i uniosłem w górę. - Wybacz. Pocałowałem jej usta, mocno zasysając wargi. Na początku była zdziwiona, ale z biegiem czasu poddała się nieco bolesnej przyjemności. Zaczęła maleć, ale nie czuła tego ponieważ ją uśpiłem. Gdy była już wielkości mojego najmniejszego palca, usadowiłem ją pomiędzy ciasno ściśniętymi piórami. W jednej sekundzie zmieniłem się we wronę i burząc na kilka sekund ścianę, wyleciałem z domu. Poszybowałem w górę, jak każdy wolny ptak. - Już jej nie dostaniesz. - Zakrakałem i z góry zacząłem rozglądać się za nowym domem.
Motyw zmniejszenia Liv, pochodzi z książki ,,Autostrada do Piekła", którą polecam serdecznie, jeśli ktoś lubi powieści w takim klimacie jak ,,Sekta".
Wybaczcie też, jeśli rozdział za krótki lub po prostu wyglądający na napisany pospiesznie, po łebkach, ale złe samopoczucie nie jest moim sprzymierzeńcem. Do jutra! ❤️
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro