LIX
Zatrzymaliśmy się w pobliskim lesie. Strzepnąłem skrzydła i wbijając szpony w zmarzniętą ziemię, zacząłem przeistaczać się do swojej pierwotnej postaci. Przesunąłem palcami między piórami, z których wypadła mała istotka. Kuliła się z zimna i zaczęła przestąpywać z nóżki na nóżkę. Schyliłem się, by uważniej jej się przyjrzeć. Była taka urocza.
-Malutka... - Spróbowałem pogładzić ją palcem, ale to zmiotło ją prawie z nóg. Uniosła wzrok wystraszona. - Zaraz wrócisz do swoich rozmiarów. - Uśmiechnąłem się, pozwalając by weszła na moją dłoń. Zrobiła to, a ja jak winda, uniosłem ją do ust. Kazałem ugryźć lekko moją wargę, aż popłynie krew i zasysać się nią. Lekkie ukłucie i zaczęła rosnąć. Powoli, łapałem ją coraz to w inny sposób, aż wreszcie stanęła na ziemi. Po wszystkim oderwała się i spojrzała na mnie zaskoczona.
-Jak ty to...
-Nieważne. Ważne, że działa. - Pogłaskałem ją po głowie szczęśliwy, że jest przy mnie. Ale zaraz ogarnęła mnie złość. Jej ubrania. Naga w łazience. Duszność w pokoju. JEJ JĘCZENIE ,,PRZEZ SEN".
-Barty... - Wyciągnęła do mnie ramiona, ale odsunąłem się.
-Nie ma czasu, musimy iść. Znajdą nas. - Odparłem chłodno. Nie dyskutowała.
*Olivia*
Nie wiedziałam co się stało. Całą drogę patrzyłam na niego, jak na swojego bohatera. Może już wcześniej powinnam? Byłam głupia, że dałam tak łatwo omamić się jakimś czarom. A może moja miłość do niego była czarem? Chyba nie. Nasze uczucie było żywe i płonące, a udowadniał mi to z każdym kolejnym dniem.
-Mamy tu jakieś schronienie? - Spytałam, ciągnięta za rękę po zaśnieżonych pagórkach.
-Nie.
-Więc gdzie idziemy?
-Użyłem mocy. Radar. Zakończyłem ich używanie tutaj, żeby ich zmylić. Teraz przemieścimy się jak ludzie do mojej pustelni.
-To trochę niebezpieczne, nie sądzisz? - Obrócił się i posłał mi pytające spojrzenie. - Noo, jeśli to TWOJE schronienie, na pewno tam czatują.
-Czatowali. Sprawdzili, nie było mnie. Nie było po nas śladu. Minęło sporo czasu. Nie twierdzę, że nie pobyli tam kilka dni, ale nie sądzę, żeby mieli zostać tam wieczność. Może jej już nie ma i natkniemy się na resztki po wielkim ognisku. Kto wie?
-To nie lepiej jechać w inne miejsce?
-Na przykład?
-Twój dom? - Na te słowa stanął w bezruchu. Chyba zaczął się zastanawiać, bo spojrzał na mnie i nie wiedział co powiedzieć.
-Nie, nie...Wykluczone. - Kolejne pociągnięcie do przodu.
-No ale czemu?
-To również w tym mieście, zapomniałaś? Jeśli wiedzą, że byłem u Willa, kolejny przystanek to właśnie mój dom.
-A jeśli już o Willu wspomniałeś...Co z nim będzie?
-A co ma być? - Warknął.
-Nie boisz się, że go skrzywdzą? Na pewno będą wypytywać o nas. A sam jeden wiesz, jacy są bezlitośni.
-Poradzi sobie.
-Barty! - Zatrzymałam się. - To twój przyjaciel.
-Ta?
-Tak. - Obrócił się i wyprostował. Dumnie spojrzał w moje oczy.
-A czy przyjaciele pieprzą laski swoich najlepszych kumpli? - Zesztywniałam. - No, Liv, odpowiedz. Przecież dobrze wiesz, co tam się działo. Lepiej niż ja. - Wyrzucił ręce do góry w geście oburzenia.
-To nie tak...
-Aaa...Czyli to ty go sprowokowałaś, dobrze rozumiem?
-Nie myślałam wtedy! - Zaśmiał się. - Nie byłam sobą! - Zerknął na mnie z ukosa i podpierając biodra, pokręcił głową.
-Chodźmy stąd szybko, bo nas dopadną. - Obrócił się i nie zważając na mnie zaczął biec.
-Zaczekaj! - Zawołałam i rzuciłam się w pogoń za nim.
Maszyna stała na zamarzniętej dróżce. Zbiegłam ze zbocza i wsiadłam na nią, obejmując Barty'ego w pasie.
-Zapalaj ten ogień, bo trochę mi zimno. - Zażartowałam i spojrzałam na swoje zsiwiałe ciało. Był środek zimy, a ja siedziałam na skórzanym siedzeniu motocykla w samych figach.
-Nie będzie ognia. - Odparł bez uczuć.
-Co? - Spytałam uśmiechnięta, myśląc, ze to słaby dowcip.
-To co słyszałaś. - Zirytował się. - Nie mogę użyć ognia, bo jest to swojego rodzaju moc, którą wyczują. Poza tym, wtedy łatwiej będzie nas zauważyć. Śmiertelnicy ognia nie widzą, oni już tak. Może się nie wydawać, ale łuna będzie miała dość dużą średnicę.
-Przecież ja zamarznę! - Krzyknęłam. Choćby między naszymi ciałami nie było skrawka przestrzeni i tak będę po bokach owiana wiatrem i ciepło jego ciała mnie nie uratuje.
-Trudno. - Zapalił silnik i ruszył.
Mknęliśmy śliską drogą o wiele za szybko. Nie tylko dlatego, że łatwo o wypadek, ale przestałam czuć moje kończyny. Jedynym okryciem były długie włosy, które wiatr szarpał do tyłu tak mocno, że widać było mi całą szyję. Czułam, że stopy będą do amputacji, a splecionych na jego brzuchu palców wolałam nie rozdzielać, w obawie, że nie już nimi nie ruszę i spadnę z motoru. Zamknęłam oczy, żeby przestały łzawić od mrozu. Wyglądałam jak skulona wiewiórka w dziupli, tylko, że mi było o wiele chłodniej. Dobrze, że nie mijało nas wiele aut, bo w końcu ktoś by nas zatrzymał lub zadzwonił na policję. Barty nie zwalniał tempa. Kiedy spojrzał w lusterko i ujrzał, że wyglądam jak trup, krzyknął, że już niedaleko. Nie było to wielkim pocieszeniem. Dla mnie każda sekunda ciągnęła się w nieskończoność.
*Barty*
Było mi jej tak bardzo żal, ale nie mogłem nic zrobić. Nie okazywałem jednak tego. Zacisnąłem dłonie na kierownicy. Wóz albo przewóz.
Dodałem gazu, ale ona nie zareagowała. Mknęliśmy ze śmiertelną prędkością, co zapewne jeszcze bardziej jej dokuczało. Przemijające drzewa oraz łąki migotały jak światła kul dyskotekowych. W końcu ujrzałem zjazd. Z ulgą skręciłem w alejkę.
*Olivia*
Znacznie zwolniliśmy. Poczułam jak przypiera mnie do ziemi. Otworzyłam oczy. Byliśmy na miejscu. Jeszcze nigdy nie cieszyłam się tak bardzo z końca mojej podróży.
-Chryste... - Szepnęłam, ale nie miałam nawet siły odkleić się od kierowcy. Dopiero on ściskając moje nadgarstki uwolnił się z uchwytu i pilnując, żebym nie spadła, otulił ramionami. Uniósł do góry i ściskając jak małe dziecko zaniósł pod sam próg. Na szczęście chatka stała cała i nienaruszona. Kopnął w drewniane drzwi. Ku mojemu zdziwieniu w pomieszczeniu było naprawdę ciepło.
Brak weny alert!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro