L
Białe płatki spadały na jego zaczerwienione policzki. Jak pięknie było go oglądać, kiedy spał i śnił o czymś, co może nigdy się nie wydarzy. Jego powieki lekko drżały od zimna, a z ust wydobywały się kłębki pary. Jak cudownie byłoby widzieć go znów z papierosem, na czarnej, warczącej maszynie, a wokół deszcz. Spadające krople, które nadają połysk jego skórzanej kurtce. Jego chłodne ramię... jak świetnie.
*pół godziny później*
-Liv? - Mogłabym to widzieć codziennie. Ten uśmiech, te krwiste wargi, śnieżnobiałe zęby.
-Hm? - Wzniosłam ręce do góry, w geście rozciągnięcia.
-Musimy się zbierać.
-Coś się stało? - Podniosłam się na łokcie i spojrzałam zdenerwowanym wzrokiem.
-Nie...jeszcze. Musimy ruszać dalej, jeśli nie chcemy do tego dopuścić. Dobrze wiesz, że jeśli nie zobaczą nas tam na czas, puszczą za nami pościg.
-To co chcesz właściwie zrobić? Nie mamy ani na czym uciekać, ani gdzie. Nie wiemy nawet, gdzie dokładnie jesteśmy.
-I tu pojawia się problem.
-Zawsze myślałam, że jesteś niesamowity, wiesz?
-A nie jestem? - Zaśmiał się.
-Nie w tym sensie, głuptasie. - Uderzyłam go w rękę. - Myślałam, że jako jego syn mas jakieś moce, czy coś, a tak naprawdę, jesteś zwyczajnym człowiekiem.
-Nie, Liv. Nie mów tak. - Odpowiedział ostro. - Nie mów, że jestem zwyczajny.
-To uratuj nas.
-Nie rozumiesz.
-Czego? - Spytałam, posyłając mu lekko zirytowane spojrzenie.
-Jeśli użyję jakiejś, zlokalizują nas. - Szczęka mi opadła.
-Mówisz serio?
-Tak. Może nie dokładnie, ale poczują, a z pewnością mój ojciec, punkt, z którego biegnie fala mocy.
-Jak potrafią to czuć? Przecież to zwykli ludzie.
-Kiedyś zwykli. Każdy z nich wkraczając do królestwa przeżył rytuał. Może opowiem ci, kiedy indziej. Na razie chcę ci tylko uświadomić, że jeśli wyruszyli już zza bram królestwa, mamy małe szanse na przeżycie.
-Boję się. - Łzy stanęły mi w oczach. Nadzieja, że wszystko może być w porządku odeszła równie szybko, jak się zjawiła.
-Ja też. - Powiedział chłodno. - Ale nie mamy innego wyjścia. Jeśli rzekliśmy ,,a", trzeba również ,,b". - Wstał i podał mi dłoń. Dotknęłam jej i miałam wrażenie, że nigdy nie chwyciłam niczego bardziej drżącego.
*Kilka godzin później*
Słońce zachodziło za horyzontem. Od jakiegoś czasu marzyłam, żeby zobaczyć zachód Słońca z Bartym...Ale nie w takiej sytuacji.
-Szybciej! No nie wlecz się tak! - Ciągnął mnie za rękę, a ja szłam na ugiętych kolanach, co chwila potykając się w zaspach. - No dalej!
-Nie! - Krzyknęłam i wyrwałam swoją dłoń z jego. Ptaki z pobliskich lasów wyleciały w powietrze.
-Liv, co ty robisz? - Barty odwrócił się i spytał z zaskoczeniem.
-Czemu na mnie tak krzyczysz?! - Odpowiedziała mi cisza. - Jeśli tak ma wyglądać nasza cała podróż, może niech lepiej nas znajdą!
-Co ty mówisz, Olivia? - Zrobił kilka kroków w przód, ale dystans między nami się nie zmniejszył.
-Idziemy w mrozie kilka godzin. Zaraz będzie noc. Jestem zmęczona, głodna, brudna i jest mi cholernie zimno. Nie jestem mężczyzną i nie mam tyle siły co ty, a ty ciągniesz mnie tak mocno, że o mały włos nie wyrwiesz mi ręki z barku.
-Ale...
-Nie. Chcę przerwy. - Spojrzałam w ziemię. Czułam, że zbiera mi się na płacz. Po kilku sekundach jednak podniosłam wzrok. Barty obrócił się bokiem i trzymając ręce na biodrach odrzucił głowę w górę. Był wkurzony. Mocno.
-Ehh... - Sapnął i zaśmiał się. Nawet nie zauważyłam, kiedy podszedł do mnie i chwycił dłonią moje policzki, nieznacznie je zgniatając. - Czy ty malutka nie wiesz, że to już nie jest zabawa? - Nie wiedziałam, co się dzieje. Ramiona zaczęły dygotać mi od strachu. - Czy ty myślisz, że ja nie jestem zmęczony? Myślisz tak, huh?! - Jego spokojny głos przerodził się w krzyk. - Tak. Jeśli ty możesz krzyczeć, to ja też! Myślisz, że mi jest łatwo?! Ciągnę cię przez kilka godzin, kiedy ty włóczysz nogami po ziemi! Nie martwisz się, gdzie idziemy, bo ja cię prowadzę! Tu nie chodzi tylko o ciebie! Ja też się narażam! - Puścił mój policzek, a ja lekko rozmasowałam szczękę. - Miałem tylko cię dostarczyć. Nie zakochać się...Nie! Nie! Nie! Miałaś być dla mnie przedmiotem. Nie kimś, kogo będę darzyć uczuciem. Cholernie popsułaś moje plany, ale nigdy nikt mnie nie uszczęśliwiał tak, jak ty. Jest trudno. Bo cię kocham. Bo nie uciekamy dlatego, że chcę żyć. Chcę żyć z t o b ą. Więc kurwa, nie narzekaj, bo chociaż nie jestem zwykłym człowiekiem, nie mam też jakichś super mocy, że mogę nas teleportować do Los Angeles czy słonecznej Californii. - Po tym dopiero poczułam, jak ciepło rozgrzewa mnie od środka. Wybuchnęłam płaczem i usiadłam na ziemi, mażąc się jak małe dziecko. Barty na początku westchnął, ale zaraz kucnął przede mną i podniósł moją brodę. -No już, nie chciałem tak krzyczeć. Przepraszam. Wszystko się ułoży. - Ale jego miękki głos, zagłuszało moje szlochanie. - Chodź tu. - Złapał mnie pod kolanami oraz pachami i uniósł jednym, zdecydowanym ruchem. Obrócił się ku Słońcu i ruszyliśmy w dalszą ucieczkę, przed znanym i w nieznane.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro