Diabelskie Aniołki.
Temat został ustalony wspólnie przez:
pannalove Hania1509 AmeliaP14 Anna_Sand earthisflat44
Rodzicielstwo to delikatna róża z ostrymi kolcami... Tak naprawdę tylko od Was zależy, co będzie ważniejsze... Buziaki
Diabelskie Aniołki
Weszłam do wysokiego budynku. Nogi same niosły mnie po krętych, betonowych schodach. Kolejny dzień w pracy, ente nadgodziny i następne spięcie z szefową. Miałam już wszystkiego dosyć. Marzyłam o gorącej kąpieli i ciepłym łóżku.
Odkluczyłam drzwi i delikatnie popchnęłam do przodu. Było już grubo po jedenastej. Nie chciałam obudzić dzieci, które miały swój pokój od razu przy wejściu do domu. Zdjęłam buty już w progu, aby cicho jak ninja wślizgnąć się do mieszkania. Nie zapaliłam nawet światła. Na wyczucie stąpałam po zimnej posadzce, niemal wstrzymując oddech, aby nic nie zakłóciło mojego skupienia. Nie chciałam przerwać ich snu. Wiedziałam, czym taka akcja mogłaby się skończyć...
Byłam już niemal przy szafce z butami, nad którą mąż umiejscowił wieszak na kurtki. Opuściłam więc gardę. Pewna, że wykonałam prawidłowo swoje zadanie i osiągnęłam zamierzony cel, zrobiłam dwa stanowcze kroki w przód. To była pułapka i moja zguba. Wszystko działo się w takim pędzie, że nawet pendolino by przy mnie wymiękło. W jednej sekundzie moja twarz przywitała się z chłodną podłogą. Moje dzieci zaserwowały mi kolejną, ciekawą wizytę u dentysty. Mimo, że leżałam z twarzą przy podłodze, starałam się opanować swoje wewnętrzne emocje, które gwałtownie wzbierały w moim wnętrzu. Byłam wkurzona, obolała i dodatkowo zmęczona po ciężkim dniu w pracy.
– Cholera jasna! – wycedziłam cicho pod nosem. – Które u licha postawiło na przedpokoju to cholerstwo? – Zastanawiałam się, choć doskonale znałam odpowiedź na to pytanie.
– Kaśka... Obudziłaś mnie. Co tak walisz? – Usłyszałam cichy głos męża, który dopiero po chwili zapalił światło. – Jasna cholera Kasia! Co się stało?
– A jak myślisz? – Sarkazm aż spływał z moich ust. – Odpoczywam, udając, że opalam się na plaży. Niesamowite przeżycie. Polecam! – wysyczałam gniewnie.
– Znowu zostawili stołek na przedpokoju? – zapytał ostrożnie.
– Nie kurna... Tramwaj z zajezdni przyjechał!
Mąż nie ryzykował już jakiejkolwiek konfrontacji słownej. Byłam jak rozjuszone zwierzę gotowe ruszyć do ataku w każdym momencie... Wstałam dumnie, otrzepując odruchowo swoje ubrania, jakby ucierpiały bardziej niż moja rozkwaszona twarz. Odłożyłam drewniany stołek na bok, aby już nikt tej nocy nie miał z nim kontaktu. Ruszyłam do ataku. Miałam niemal obłęd w oczach, jak byk na arenie, który zareagował na czerwoną płachtę torreadora. Chciałam z impetem wyrzucić dzieciaki z łóżek i zemścić się w ten sposób, za kolejny, przetestowany na mojej osobie kawał.
Weszłam do pokoju. Jak zawsze, przedarcie się do łóżek niemal graniczyło z cudem. Wszędzie na podłodze walały się najróżniejsze zabawki. To klocki, metalowe samochodziki, książeczki, a nawet wymieszane z brudnymi skarpetkami puzzle. To już było dla mnie za wiele.
– Przecież prosiłam Marka, żeby zagonił ich do sprzątania, a tu wciąż to samo! – Moje myśli krzyczały, nie dając się poskromić. – Znowu wszystko będę musiała robić sama!
Stanęłam na chwilę pośrodku pokoju i zacisnęłam mocno szczękę. Starałam się w ten sposób okiełznać narastającą we mnie falę złości. Zrobiłam trzy głębsze wdechy i postanowiłam działać.
Podeszłam do łóżka starszego syna. Łukasz miał zaledwie siedem lat, ale głowę wypełnioną najdzikszymi pomysłami. Czasami nawet się ich bałam. Testował na mnie wszystko, co tylko wyobraźnia mogła mu podsunąć do realizacji. Był w tym niedościgniony. Miałam pewność, że to właśnie on był pomysłodawcą pułapki, zastawionej na mnie w przedpokoju. Kornel miał zaledwie cztery lata i nie posiadał jeszcze tak wybujałej fantazji, jak jego starszy brat. Dlatego też miałam potwierdzenie swojej hipotezy.
Chwyciłam za kołdrę, chcąc wymierzyć łobuzom natychmiastową karę. Coś mnie jednak powstrzymało. Zatrzymałam się i przysiadłam na krawędzi łóżka. Nie mogłam się oprzeć. Łukasz uśmiechał się przez sen tak słodko, że cała moja wcześniejsza złość, zaczęła gdzieś ulatywać. Serce wypełniło ciepło, kiedy wpatrywałam się w spokojny wyraz twarzy własnego dziecka, nieświadomego niecnego planu jaki chciałam zgotować. Zmiękłam... Moja zapora została przerwana. Przykryłam go delikatnie po same ramiona i ucałowałam w czółko na dobranoc. Tą samą czynność powtórzyłam w przypadku Kornela. Wyglądali niemalże jak aniołki, które zstąpiły z nieba na chwilę odpoczynku. Miałam wyrzuty sumienia. Było mi wstyd, za tak nagłą reakcję, która jeszcze chwilę prędzej, była dla mnie uzasadniona. Byłam w końcu ich matką. Jako rodzic, powinnam wręcz emanować cierpliwością i wspierać na każdym etapie ich rozwoju. Nie zawsze mi się to udawało. Miałam swoje zasady. Dużo wymagałam, ale też tyle samo ciepła, czułości i wsparcia starałam się dawać w zamian. Tak rozwścieczyła mnie sytuacja ze stołkiem, że przysłoniła mi to, co miałam przed nosem. Dzieci, które były częścią mnie samej. Te, które przez dziewięć miesięcy nosiłam pod sercem i których narodzin tak bardzo wyczekiwałam. Rozpłynęłam się w tych wspomnieniach tak bardzo, że niemal straciłam poczucie czasu. Wyszłam cichutko z pokoju moich słodko-śpiących pociech i już po krótkiej chwili, spałam objęta silnymi ramionami męża.
Noc minęła w ekspresowym tempie. Nie musiałam nawet używać budzika, bo moje łobuzy były najlepszym megafonem z syreną strażacką w jednym. Punkt szósta trzydzieści, po wyjściu Marka do pracy, zaczynali swoje harce. Biegali po całym mieszkaniu, krzycząc w niebogłosy. Wskakiwali na mnie, używając łóżka jako najlepszej trampoliny świata. Rzucali się skarpetkami, robiąc z nich "ogniste proce". Moje dzieci miały talent do wymyślania najróżniejszych określeń, najzwyklejszych rzeczy. Cieszyło mnie to, bo wiedziałam, że ich wyobraźnia działała na najwyższych obrotach. Zdarzały się jednak dni, kiedy ich pomysłowość mroziła mi krew w żyłach.
– Mamo? A co się stanie, kiedy wrzucę tą tabletkę taty do Pepsi? – zapytał zaciekawiony Łukasz.
– Nie waż się tego robić! – krzyknęłam przerażona.
Wizja kolejnych eksperymentów siedmiolatka skutkowała jedynie następną katastrofą. Rzuciłam się w akcie desperacji do kuchni, zapominając o zachowaniu najwyższego stopnia ostrożności. I to był mój cykliczny błąd. Ponowna pułapka, której mogłam się już przecież tradycyjnie spodziewać. Miałam wrażenie, że testowali w ten sposób granice mojej wytrzymałości psychicznej, ale także niejednokrotnie fizycznej.
Wstałam gwałtownie z łóżka i niczemu nieświadoma, dałam kolejny popis mojej matczynej głupoty. Nogi same rozjechały się na metalowych samochodzikach, skutecznie sprowadzając mnie do parteru. Mój tyłek cierpiał niewyobrażalne katusze, a Kornel zza rogu, jak "szpieg z krainy deszczowców", kontrolował cały przebieg akcji.
– Cholipa! – krzyknęłam masując obolałe pośladki.
– Mama! Złotówka do skarbonki! – Usłyszałam zadowolony głos starszego syna. – Pamiętaj, że zbieramy na lody!
Tego było już za wiele. To był mój sposób na wyplenienie przekleństw, które nieświadomie podchwycili w szkole i przedszkolu, a teraz sama złapałam się we własne sidła. Wstałam szybko z chłodnych paneli, przypominając sobie o musujących witaminach męża, które jakimś cudem znalazły się w posiadaniu moich dzieci.
To była chwila. Jedna sekunda mojego spóźnienia i eksperyment doszedł do skutku. Chwyciłam butelkę w dłonie, chcąc odciągnąć ją jak najdalej od dzieci. W efekcie niemałego wybuchu, zostałam wykąpana z samego rana, w słodkim, lepiącym się napoju. Byłam wściekła. Zrobiłam się niemal purpurowa na twarzy, a piana ściekająca z grzywki na mój nos, skutecznie dodała kolejnej dawki wzbierającej we mnie agresji.
– No ja wam dam szkodniki jedne!
Ruszyłam w pogoń za dziećmi, które najwyraźniej bawiło moje zdenerwowanie. Wparowałam do pokoju jak tornado, zmiatające wszystko w powierzchni ziemi. Zostałam jednak ujarzmiona, przez nagłe spotkanie poduszek z moją twarzą... Stanęłam jak wryta. Nie przewidziałam tego. Nie wiedziałam już, czy mam się śmiać, czy płakać. Targały mną sprzeczne emocje, nie dające uporządkować się w odpowiednim szeregu. Opadłam z sił. Nie wytrzymałam. Coś zaczęło we mnie pękać. Usiadłam na środku pokoju i nie zwracając uwagi na otaczający mnie świat, schowałam twarz w dłoniach. Rozkleiłam się. Zaczęłam płakać, dając ujście swoim emocjom. Nazbierało się we mnie przez te lata tyle niezdrowych uczyć, że nie sposób było ich dłużej w sobie tłamsić. Było mi wstyd, że wybuchłam przed dziećmi. Poczułam się słaba i nic nie warta. Jakby każdy rodzic musiał mieć zaprogramowany w swoim wnętrzu program, odpowiedniego zachowania wobec swojej pociechy.
– Mamo? Dlaczego płaczesz? – Usłyszałam przejęty głos Kornela.
– Mama jest smutna, bo chyba nabroiliśmy. – Łukasz wyszeptał bratu w odpowiedzi.
Chwilę trwało, zanim wzięłam sie ponownie w garść i spojrzałam przed siebie. Moje małe diabełki stały nadal przede mną i z anielskim spokojem czekały na jakikolwiek mój ruch. Wyciągnęłam ku nim ręce. Wtuliły się we mnie momentalnie, mocno i głęboko, jakby przytulały się do swojego ulubionego pluszaka. Trzymałam w swoich ramionach cały swój rodzicielski świat-moje kochane dzieci.
Nie znam uniwersalnego sposobu na wychowanie dziecka. Każdy jest inny i wyjątkowy. Potrzeba miarowej dawki czułości, wsparcia i ciepła. Bycie rodzicem to nie lada wyzwanie. Trzeba odpowiedzialnie podejść do tego tematu. Jest wymagający, bo pragnie dla swojego potomka życia lepszego, niż sam mógł zaznać. Jest zasadniczy, bo obawia się o zdrowie i bezpieczeństwo swojego najcenniejszego skarbu. Czasem jest wybuchowy, bo ciężko zapanować mu nad wszystkim co dzieje się dookoła. Nie ma czarodziejskiej różdżki. Musi radzić sobie z każdymi napotkanymi przeciwnościami, według własnych, ustalonych zasad. Rodzic nie jest robotem i ma swoje uczucia. Nie jest jednak od tego, aby wytykać dziecku błędy przy byle okazji. Nie powinien porównywać go do innych, wmawiając mu, że jest kimś gorszym. Rodzic powinien wspierać i okazywać szacunek, nawet jeśli nie raz jego latorośl potrafi doprowadzić go na skraj załamania.
Dzieci chcą czuć się kochane i doceniane. Mimo, że nie zdają sobie z tego sprawy, są dla rodzica całym światem. Najcenniejszym skarbem, który nawet po upływie wielu lat, starają się nadal chronić, bojąc się wypuścić spod swoich skrzydeł, w obawie, że na starość o nich zapomną...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro