Rozdział 20: Znajome brzmienie
To mój ulubiony rozdział ze wszystkich tutaj :3
Będę wdzięczna za każdą gwiazdkę i komentarz, to motywuje mnie do szybszego napisania kolejnej części 🙌🏻
.
Upadłem na ziemię. Kamienna posadzka pod moimi dłońmi była zimna, a chłód przenikał mnie do szpiku kości, jakby zamek chciał wciągnąć mnie w swoje mroczne czeluści. Korytarz, w którym się znalazłem, wydawał się jeszcze bardziej opuszczony i cichy niż zwykle. Pochłaniała mnie ciemność, od której nie mogłem uciec. Gdzieś w oddali migotała słaba pochodnia, ale jej światło nie docierało tutaj, do tego miejsca, które znało tylko ciszę.
Jeszcze kilka godzin temu siedziałem naprzeciw matki w ciasnym powozie, otoczony mrokiem, który wydawał się już wtedy nie do zniesienia. Ostry, chłodny ton jej głosu wciąż rozbrzmiewał w moich myślach, jak echo, które nie chciało ucichnąć. A potem... Śmiertelny Nokturn. Spotkanie z Greybackiem. Jego słowa, które nieprzerwanie wybrzmiewały w mojej głowie: „zginiesz szybko" oraz paraliżujący mnie strach. Matka patrząca na mnie, jakby czekała, aż ten strach w końcu mnie pochłonie.
Czułem, jak całe napięcie tego dnia uderza we mnie naraz. Moje dłonie zacisnęły się na twardym kamieniu, palce zbielały od siły uścisku, ale nie miałem w sobie ani krzty mocy, by się podnieść. Świat wokół mnie zaczął się zacierać, jakby wszystko, co widziałem i czułem, traciło swoje znaczenie. Z każdą chwilą mrok zyskiwał nade mną przewagę.
Opuściłem głowę, a mój oddech stawał się coraz bardziej nierówny, jakbym nie mógł złapać tchu. Próbowałem walczyć z falą emocji, ale wspomnienia dzisiejszego dnia zaczęły się we mnie wdzierać, jedno po drugim, jak sztylety. Drwiący uśmiech Greybacka, jego cuchnący oddech, którym niemal mnie dusił, a potem lodowaty głos matki, wbijający we mnie każdą sylabę jak ostrze. Obraz jej odchodzącej sylwetki, gdy zostawiła mnie w tej ciemnej odchłani, bez cienia wahania.
Nie mogłem już dłużej trzymać się pozorów. Zacisnąłem zęby, próbując zapanować nad sobą, ale nagle wybuchłem. Łkanie wyrwało się z mojego gardła, najpierw cicho, potem coraz głośniej, aż wypełniło cały ten opuszczony korytarz. Drżałem na posadzce, a moje ciało poddawało się falom bezradności, które mnie ogarniały.
Byłem w tym sam.
Nie wiedziałem, ile minęło, odkąd upadłem na kolana. Czas w tym mrocznym, opustoszałym miejscu stracił jakiekolwiek znaczenie. Mogłem tkwić tam godzinami, a może tylko kilka minut – nie miało to znaczenia. Moje ciało powoli przestawało drżeć, łkanie w końcu cichło, ale chłód i ciężar tego dnia wciąż przytłaczały mnie jak głaz.
W końcu zebrałem w sobie resztki sił, by unieść się na nogi. Moje dłonie, wciąż drżące, oparły się na zimnych kamieniach ściany, gdy podnosiłem się z posadzki. Zrobiłem głęboki, chrapliwy wdech, próbując odzyskać choć trochę kontroli nad sobą, mimo że czułem, jak moje ciało odmawia mi posłuszeństwa. Nogi miałem jak z waty, a każdy krok był jak walka z niewidzialną siłą, która chciała mnie z powrotem sprowadzić na ziemię.
Nie wiedziałem, co robić dalej. Dormitorium było ostatnim miejscem, do którego chciałem teraz wracać. Wiedziałem, że Evan i reszta wciąż byli tam na nogach - może prowadząc te same, bezsensowne rozmowy, a może śmiejąc się z rzeczy, które teraz wydawały mi się tak odległe. Nie mogłem znieść myśli, że musiałbym tłumaczyć się z tego, co się wydarzyło. A dzisiaj było inaczej. Dzisiaj czułem się tak, jakby coś we mnie pękło.
Odepchnąłem się od ściany i ruszyłem przed siebie, choć każdy krok wydawał się sprawiać ból. Zamek był cichy, prawie martwy, ale to była cisza, która nie przynosiła ukojenia. Pochodnie na korytarzach rzucały blade światło na kamienne ściany, a długie cienie zdawały się mnie śledzić, sunąc po ziemi jak cienie przeszłości, przed którą nie mogłem uciec.
Zamiast wrócić na dół do lochów, zdecydowałem, że pójdę gdziekolwiek indziej. Potrzebowałem chwili samotności, miejsca, gdzie nikt nie będzie zadawał pytań, gdzie nie będą mnie obserwować te osądzające spojrzenia.
Wędrowałem przez zamek, mijając bez celu kolejne zakręty. Korytarze zdawały się wydłużać, ściany były coraz bardziej nieprzeniknione, a ja... ja tylko szedłem. Nie wiedziałem, dokąd idę, aż nagle znalazłem się na siódmym piętrze. Nawet nie zorientowałem się, kiedy tam dotarłem. Czułem, jak mój umysł powoli się rozmywa, jakby to wszystko – dzisiejszy dzień, matka, Greyback – nie miało już znaczenia. Pochłonęła mnie ciemność, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz.
Oparłem dłoń o zimną, kamienną ścianę obok gobelinu Barnabasa Bzika, czując, jak fizyczne zmęczenie przechadzki w końcu zaczyna mnie dopadać. Przymknąłem na chwilę oczy, starając się uspokoić, ale każda myśl wracała do wydarzeń dzisiejszego dnia. Moje ciało drżało nie tylko z wyczerpania, ale i z emocji, które wciąż kotłowały się wewnątrz mnie, jakby szukały ujścia.
Patrzyłem na gobelin, przedstawiający nieudolne próby Barnabasa w nauczaniu trolów baletu, ale moje myśli krążyły wokół czegoś innego. Zastanawiałem się, czy i tym razem Irytek postanowi się tu pojawić. Zawsze miał talent do zjawiania się w najmniej odpowiednich momentach. Byłem ciekaw czy znów poczęstuje mnie balonem z wodą, z taką satysfakcją, jakby to był najlepszy dowcip na świecie? A może wymyśli coś nowego, bardziej „zabawnego" w jego rozumowaniu?
Dyszałem cicho, nie do końca pewny, czy w tym momencie byłbym w stanie poradzić sobie nawet z tak trywialnym zjawiskiem jak irytujący duch, ponieważ czułem, że taki „drobny incydent" mógłby przelać czarę goryczy, której już i tak miałem pełne ręce.
Nagle przeszyły mnie ciarki. Nie miałem pojęcia dlaczego, ale poczułem ten znajomy dreszcz na karku. A potem usłyszałem to. Cichą, lecz niezwykle piękną melodię, delikatnie rozbrzmiewającą w ciszy korytarza. Początkowo myślałem, że to tylko moje zmęczone zmysły płatają mi figle, ale dźwięk, zamiast znikać, stawał się coraz bardziej wyraźny.
Melodia była prosta - podobna do tej, co słyszałem w dniu, gdy Irytek postanowił sobie ze mnie zakpić - ale w jakiś sposób przenikała do najgłębszych zakamarków mojego umysłu. Była pełna spokoju i jednocześnie tajemnicza, jakby należała do miejsca, które istniało poza czasem. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie, zupełnie różne od tego, co zwykle kojarzyło się z korytarzami Hogwartu. Żadnego szyderczego śmiechu Irytka, żadnych podstępnych żartów. To było coś pięknego, niemal hipnotyzującego. Jakby dźwięk pochodził z innego świata, odległego, ale jednocześnie bliskiego. Próbowałem zrozumieć, skąd się bierze, ale moje zmysły nie były w stanie ogarnąć tego, co się działo.
I wtedy nagle za moimi plecami coś zaczęło się zmieniać. Pojawił się szmer przesuwającego się kamienia, jakby mury same się przekształcały. Moje serce zabiło szybciej. Nie mogłem uwierzyć, że to się działo naprawdę, ale z każdą sekundą coraz bardziej czułem, że to miejsce skrywało więcej, niż mogłem przypuszczać.
Odwróciłem się powoli, a moje oczy rozszerzyły się ze zdumienia. W miejscu, gdzie wcześniej była tylko gładka, zimna ściana, teraz pojawiły się ogromne drzwi. Wyglądały, jakby wyrzeźbiono je z najstarszego drzewa, były pełne pięknych, misternych wzorów, które zdawały się pulsować w rytm tej niezwykłej melodii. Stałem tam, z szeroko otwartymi oczami, zapominając o wszystkim, co mnie przygniatało przez cały dzień. Wszystko inne zniknęło – zostałem tylko ja i te tajemnicze drzwi.
Nie wiedziałem, czym było to miejsce ani co mogłem tam znaleźć, ale nie mogłem się oprzeć, by podejść bliżej. Wszedłem więc do sali niepewnie, czując jak moje serce przyspiesza. Każdy krok, który stawiałem, odbijał się echem od kamiennych ścian, ale to nie pustka przyciągnęła moją uwagę. Miejsce, które chwilę temu było jedynie ścianą, teraz zmieniło się w przestronną komnatę, a na jej środku w idealnej symetrii, stał fortepian.
Jednak nie to było najdziwniejsze. To, co sprawiło, że poczułem, jak ciarki przechodziły mi po plecach, był dźwięk – ta przepiękna melodia, którą słyszałem jeszcze na korytarzu była jeszcze lepsza. Z każdym kolejnym krokiem czułem, jak coraz bardziej mnie wciąga, jakby była jedynym światłem w ciemności, która otaczała mnie przez cały dzień.
Zbyt oszołomiony muzyką dopiero potem zauważyłem, że przy instrumencie ktoś siedział. Postać pochylona nad klawiszami, zupełnie wtopiona w muzykę, którą tworzyła. Każdy dźwięk był wyrazem czystej, nieskrępowanej emocji – płynął z taką gracją, że niemal czułem, jak ta melodia przechodzi przez moje ciało, wypełniając każde zmysły. Wstrzymałem oddech, nie chcąc przerwać tej chwili. Ktokolwiek siedział przy tym instrumencie, miał w sobie coś, czego nigdy wcześniej nie dostrzegałem w żadnym człowieku. Muzyka, która wypływała spod palców, była pełna tęsknoty, pełna życia i zarazem jakiegoś głębokiego smutku.
Zatrzymałem się w bezpiecznej odległości od fortepianu, starając się nie wydawać żadnych dźwięków, jakby każdy najmniejszy szmer mógł zniszczyć tę harmonię. Moje serce zaczęło bić szybciej, a wzrok błądził po sylwetce grającej osoby, która z taką precyzją dotykała klawiszy, jakby prowadziła rozmowę – rozmowę bez słów, rozmowę, którą rozumiałem aż za dobrze.
Dźwięki fortepianu wypełniały salę, ale teraz zaczynały docierać do mnie także inne szczegóły. Włosy – ciemne, potargane w typowy, nonszalancki sposób. A potem rysująca się wyraźniej sylwetka, ubranie, postawa... Mój oddech urwał się, gdy uświadomiłem sobie, kim była ta osoba.
James Potter.
Czar prysł.
Tak po prostu, w jednej sekundzie. Całe to zachwycające napięcie, ta nieopisana emocja zniknęły, jakby ktoś wylał na mnie wiadro zimnej wody. James Potter? Potter, który nie mógł usiedzieć pięciu minut bez wplątania się w jakieś zamieszanie, który wszędzie paradował z tym swoim aroganckim uśmieszkiem, grał na fortepianie tak... pięknie?
Poczułem, jak coś mi się zacięło w gardle, a moje ciało zamarło w połowie kroku. Zakrztusiłem się powietrzem, starając się nie wydać z siebie żadnego głupiego dźwięku, bo nie wiedziałem, co zrobić z tą dziwną mieszanką emocji. To nie miało sensu. To po prostu nie mogło być prawdą. I zanim zdążyłem się opanować, w mojej głowie pojawiła się ta jedna myśl: James Potter?!
— Czy będziesz dalej tak stał i się gapił? — James nagle przerwał granie, odwracając się lekko, żeby na mnie spojrzeć, z tą charakterystyczną nonszalancją i uniesioną brwią, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. Jego uśmiech – ten sam irytujący, bezczelny uśmiech – bardzo powoli zaczął się pojawiać na jego twarzy.
W tamtym momencie nie wytrzymałem. Zakrztusiłem się jeszcze bardziej, niemal kaszląc w desperackiej próbie ukrycia swojego zaskoczenia. Co do cholery? Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Oczywiście, że James musiał wszystko zepsuć. Musiałem być w jakimś kiepskim żarcie, prawda?
Potter, grający na fortepianie. Potter, który w tej chwili wyglądał... poważnie? Subtelnie? Nawet pokusiłbym się o słowo „delikatnie"? Wszystkie te określenia do niego nie pasowały. Nic z tego nie miało sensu.
Stałem tam, próbując poukładać sobie wszystko w głowie, a jednocześnie nie pozwolić sobie na więcej głupich reakcji. A potem przyszła ta kolejna irytująca myśl – „co ja robię, gapiąc się na Pottera jak idiota?"
— Ty... grasz? — wydukałem w końcu, choć to pytanie było chyba najbardziej oczywiste w tej chwili.
James uniósł brwi wyżej, odwracając się w moją stronę i wzruszając ramionami, jakby to było najprostsze pytanie świata.
— Cóż, raczej tak to działa, kiedy siedzisz przy fortepianie i dotykasz klawiszy, nie? — Jego ton był zgryźliwy, ale w tej zgryźliwości było coś innego, coś, czego się nie spodziewałem. Pewien rodzaj lekkości, której wcześniej nie dostrzegałem.
To była kolejna chwila, w której cała ta uroczysta atmosfera, wszystkie wspomnienia tych pięknych dźwięków muzyki rozpadły się jak domek z kart. Przez tyle czasu zastanawiałem się co kryło się za muzyką w ścianach zamku. Wiele razy ten temat był wałkowany w mojej głowie. Byłem tak bardzo zachwycony tajemniczym brzmieniem w murach, a okazało się, że to zwyczajnie James Potter urządzał sobie koncert w jakimś dziwnym miejscu na mapie Hogwartu.
Podszedłem bliżej, czując w sobie mieszankę irytacji i czegoś, czego nie potrafiłem nazwać – może niedowierzania, może niepokoju. Każdy krok, choć cichy, odbijał się echem w mojej głowie, jakby z każdym zbliżeniem się do fortepianu narastał we mnie dziwny ścisk w żołądku. Stanąłem przed instrumentem, spoglądając na Jamesa z uniesioną brwią. Starałem się zapanować nad sobą, choć cała ta sytuacja wydawała mi się absurdalna.
— Muszę przyznać, że z twoich wielu „talentów" — zacząłem, akcentując „wielu" z wyraźną ironią — granie na fortepianie było ostatnim, którego się spodziewałem.
James spojrzał na mnie przenikliwie. Dostrzegł, że coś jest nie tak. Może widział ślady po łzach na mojej twarzy, może zauważył, że nie byłem sobą. W jego oczach nie było jednak litości, czegoś, czego bym się obawiał. Zamiast tego uśmiechnął się lekko, jakby to wszystko nie miało dla niego żadnego znaczenia. Wzruszył ramionami, jego nonszalancja doprowadzała mnie do szału.
— Tak? Zapewniam, że nie znasz mnie tak dobrze, jak ci się wydaje.
Prychnąłem, podchodząc jeszcze bliżej. Moje palce delikatnie opadły na gładką powierzchnię fortepianu, przesuwając się po nim jakbym chciał znaleźć w dotyku coś, co kiedyś było moje. Melodia, którą przed chwilą usłyszałem, wciąż dźwięczała mi w uszach, a czułość tego instrumentu przypominała mi, jak bardzo za tym tęskniłem.
— Nigdy bym nie pomyślał, że znajdę cię tutaj, przy czymś tak eleganckim — powiedziałem, próbując odzyskać kontrolę nad rozmową. Ale nawet ja słyszałem w swoim głosie tę nutę niepokoju. — Zazwyczaj trzymasz się bardziej prymitywnych form rozrywki.
James tylko zmrużył oczy, ale zorientowałem się, że faktycznie wyczuł coś więcej. Widział mnie teraz w stanie, w którym nikt nie miał mnie widzieć. Tego dnia, tego wieczoru – byłem kimś innym. Kimś, kogo nawet ja nie chciałem zaakceptować.
— Ty też grasz, prawda? — zapytał nagle, ale w jego głosie zabrzmiało coś więcej niż zwykłe zaciekawienie.
Podniosłem wzrok i rzuciłem mu ironiczny uśmiech, próbując skryć swoje prawdziwe emocje.
— Skąd miałbyś o tym wiedzieć? — rzuciłem z wyraźnym sarkazmem, bo nie podobało mi się, jak szybko przejrzał mnie na wylot.
I wtedy James uśmiechnął się w sposób, który sprawił, że moje serce przyspieszyło.
— Po twoich dłoniach. Masz długie, zgrabne palce. Idealne do... precyzyjnych rzeczy — powiedział z takim spokojem, że zabrzmiało to niemal jak niegrzeczny flirt. Chyba oszalałem. Przesłyszałem się, prawda?
Zacisnąłem zęby, próbując ukryć rosnącą irytację, choć coś w środku mnie ściskało. Czułem, jak ciepło rozchodzi się po moim ciele, drażniące, niemal nieznośne. Oczywiście, że musiał to powiedzieć w taki sposób. Zawsze wiedział, jak dotknąć odpowiedniego nerwu, jakby robił to specjalnie, aby wywołać we mnie reakcję, której sam nie chciałem.
— Skąd wiesz, że nie używam ich do czegoś innego? — odparłem z sarkazmem, starając się nie patrzeć mu w oczy.
James zaśmiał się cicho, jego śmiech był ciepły, niemal serdeczny, co tylko sprawiło, że poczułem się jeszcze bardziej zagubiony. Przechylił się lekko w moją stronę, a jego spojrzenie było pełne jakiegoś dziwnego zrozumienia.
— Cóż, mogę tylko zgadywać — odpowiedział cicho, a jego głos stał się niższy, bardziej intymny. Czułem, jak napięcie między nami narastało, choć nie wiedziałem, co z tym zrobić. Patrzył na mnie, a w jego oczach tańczył ten sam błysk, który wcześniej wydawał mi się irytujący, teraz jednak... czułem, że odpowiadam na niego w sposób, który mnie bardzo, ale to bardzo drażnił. — Ale może kiedyś mi pokażesz, co potrafisz?– urwał na chwilę. – Na fortepianie, oczywiście.
To jedno zdanie, wypowiedziane tak lekko, sprawiło, że moje serce zabiło mocniej. To było absurdalne. Irytujące. A jednocześnie... cholernie przyjemne. Nie wiedziałem, co mnie bardziej drażniło – fakt, że tak łatwo udało mu się mnie wytrącić z równowagi, czy to, że w jakiś sposób mi się to podobało.
Zanim zdążyłem się zastanowić nad tym, co robię, odpowiedziałem:
— Może kiedyś pokażę ci, do czego naprawdę potrafię ich używać — powiedziałem i zaraz potem zdałem sobie sprawę, że właśnie podchwyciłem jego grę. Zacisnąłem zęby, przeklinając się w myślach za to, jak łatwo dałem się wciągnąć w jego manipulacje. Ale było za późno — słowa już padły, a James patrzył na mnie z tym swoim cholernym uśmieszkiem, który sprawiał, że czułem się, jakbym przegrał coś, czego nawet nie chciałem zaczynać.
James zmrużył oczy i odpowiedział cicho:
— W sumie... po co czekać?- nie spuszczając ze mnie wzroku, przesunął się na krześle, robiąc mi miejsce. Głupi fortepian, głupi Potter, głupi ja. Moje serce przyspieszyło, choć na zewnątrz starałem się zachować opanowanie. Czy to był już zawał?— Chyba się nie boisz, co? — dodał, patrząc na mnie wyzywająco, choć jego głos brzmiał zaskakująco miękko.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem, stojąc wciąż w miejscu. To było absurdalne, lecz jednocześnie coś w jego spojrzeniu i w tym prowokującym uśmiechu wzywało mnie do niego. Ta cała sytuacja była dla mnie nieco problematyczna, a jednak nie potrafiłem się odwrócić.
Odetchnąłem głęboko i w końcu bez słowa podszedłem do fortepianu, by usiąść obok niego. Moje dłonie, które przed chwilą spoczywały na gładkiej powierzchni, teraz zawisły nad klawiszami. Chciałem po prostu odpowiedzieć na jego wyzwanie, pokazać, że nie jestem kimś, z kim można się tak bawić. Ale coś we mnie zadrżało, jakby ten prosty gest – ten fortepian, moja muzyka – nagle nabrał większego znaczenia. O wiele większego.
Cisza wypełniła pokój, a ja przez chwilę zawahałem się, czując narastający ścisk w żołądku. Moje palce delikatnie opadły na klawisze, a pierwsze dźwięki, jakie z nich wydobyłem, były ledwo słyszalne. To była melodia, która przez lata siedziała gdzieś głęboko we mnie – przepełniona tęsknotą, smutkiem, żalem.
Zamknąłem oczy, pozwalając muzyce płynąć. Nie kontrolowałem już swoich rąk, one poruszały się same. Mimo że James siedział tuż obok, teraz liczyło się tylko to, co wydobywało się z instrumentu. Każdy dźwięk wydawał się wyciągać coś, co starałem się przez lata stłumić. Każdy ton przypominał mi, jak bardzo brakowało mi tego rodzaju ucieczki, tego miejsca, gdzie mogłem być sobą, a nie kimś, kogo musiałem udawać.
Melodia stawała się coraz bardziej intensywna, smutna, niemal bolesna. Wzrok Jamesa palił mnie, ale nie mogłem się na nim skupić. W tym momencie byłem tylko ja, muzyka i coś, co z każdym kolejnym dźwiękiem wyrywało się z głębi mnie. Nie była to muzyka elegancka ani wyrafinowana, ale przepełniona surowymi emocjami – bólem, samotnością i tym wszystkim, czego właściwie nigdy nikomu nie pokazywałem.
James nie powiedział przez ten czas ani słowa, zbyt pochłonięty tym, co widział i słyszał. Miałem wrażenie, że w pewnym momencie nawet wstrzymał oddech. Siedział obok, czułem jego obecność, jego bliskość. Ale zamiast drażniącej prowokacji, teraz było tam tylko spokój i skupienie. Dźwięki wypełniały przestrzeń, a ja czułem, jak coś we mnie się otwierało – jakby muzyka była jedynym sposobem, by pokazać, co tak naprawdę czułem.
Wydobyłem z fortepianu ostatnią nutę, ale echo tej smutnej melodii wciąż wypełniało moją głowę. Pokój na chwilę ponownie zapadł się w ciszy, gdy moje oczy pozostawały zamknięte. Wstrzymałem oddech, nie chcąc się ruszyć, jakbym bał się, że w momencie, gdy to zrobię, wszystko pęknie. Serce biło mi szybko, a ja nie potrafiłem już ukryć tego dziwnego ścisku w piersi, który próbowałem zepchnąć na dalszy plan. Zacisnąłem dłonie na klawiszach, ale mimo mojej desperackiej próby utrzymania kontroli, czułem, jak z każdą sekundą emocje przejmują nade mną władzę.
— Wiem, że chcesz wszystkim pokazać, jak silny jesteś — zaczął nagle, a jego głos był tak cichy, że prawie go nie usłyszałem. — I nie wątpię w twoją siłę. Masz ją w sobie, Regulusie. Widzę to.
Otworzyłem szeroko oczy na jego słowa, będąc kompletnie zaskoczonym. Przez moment wpatrywałem się w tym stanie w klawisze, ale w końcu odważyłem się spojrzeć na Jamesa. Łzy, które jeszcze przed chwilą próbowałem powstrzymać, zdawały się wzbierać coraz mocniej, jakbym nie był zdolny do panowania nad swoim ciałem w żadnym stopniu. Nie chciałem, żeby to się działo, nie teraz, nie przy nim.
– C-co? – wydukałem.
— Przy mnie... przy mnie nie musisz taki być. — Jego słowa były jak cios prosto w moją maskę. — Możesz odetchnąć.
Czułem, jak mój oddech się spłyca, jakby te proste słowa rozbiły coś we mnie na kawałki. Gapiłem się na niego, a moja twarz, która zwykle była opanowana, teraz ukazywała więcej emocji niż kiedykolwiek wcześniej - niż bym w ogóle chciał mu pokazać. Moje serce waliło i bolało, a oczy piekły od łez, które próbowałem jeszcze stłumić, choć już wiedziałem, że to nie miało sensu. Z każdym słowem Jamesa, z jego każdym spojrzeniem, czułem, że nie jestem w stanie dłużej wytrzymać.
Jego dłoń, ciepła i delikatna, dotknęła mojej, która wciąż spoczywała na zimnych klawiszach fortepianu. To proste dotknięcie było zaskakująco intymne, a jednocześnie pocieszające.
— Dobrze, to w porządku. — powiedział łagodnie, niemal szeptem. — Pozwól sobie na emocje, Reggie.
To jedno słowo, ten skrót mojego imienia, który brzmiał tak blisko, sprawił, że tama, którą starałem się utrzymać, runęła. Zaczerpnąłem gwałtownie powietrza, próbując się jeszcze powstrzymać, ale było już za późno.
— Ugh... — Gwałtownie opuściłem głowę, a z mojej piersi wyrwało się pierwsze łkanie. Na początku było ciche, ale po chwili przerodziło się w pełen bólu, rozdzierający krzyk. Łzy płynęły swobodnie, a ja czułem, jak całe moje ciało drży, wstrząsane falami emocji, których nie mogłem już dłużej tłumić. Byłem rozbity, całkowicie odsłonięty, a jedyną osobą, która była przy mnie w tej chwili, był James. Jego ręce delikatnie mnie objęły, przyciągając do swojego ciała. Bez namysłu odwzajemniłem uścisk, zaciskając palce na jego kurtce – tej skórzanej, pachnącej lawendą, którą dał mi jakiś czas temu, gdy stałem przemoczony na korytarzu, bezsilny po spotkaniu z Irytkiem.
Chciałem kogoś, potrzebowałem kogoś. W tej chwili powinien być tu Syriusz – mój brat, ten, który mimo wszelkich kłótni zawsze pozostawał najbliżej mnie. Tym razem jednak towarzyszył mi jego przyjaciel i mimo tego wszystkiego, co dzieliło mnie i Jamesa, czułem ogromną wdzięczność. Pozwoliłem sobie na emocje, które dusiłem tak długo, a on po prostu... był.
Był przy mnie, kiedy najbardziej tego potrzebowałem.
Łkanie w końcu ustało, ale mój oddech wciąż pozostawał ciężki i urywany. Czułem, jak moje ciało powoli przestaje drżeć, jak cała ta złość, smutek i poczucie porażki powoli znajdują ujście. W miarę jak cichłem, James nadal trzymał mnie w swoich ramionach, jego obecność była stabilna i pewna – tak różna od tego chaosu, który miałem w sobie. Nie powiedział nic, nie pytał, nie naciskał. Po prostu ze mną siedział. Z każdą chwilą czułem, jak to, co w środku bolało, staje się nieco lżejsze, jakby jego milcząca obecność uspokajała we mnie burzę.
Gdy w końcu zebrałem się na tyle, żeby podnieść głowę, odsunąłem się lekko, choć nadal czułem jego dłoń spoczywającą na moich plecach.
— Przepraszam — wyszeptałem, choć sam nie wiedziałem, czy przepraszam za to, że płakałem, za to, że go wciągnąłem w coś tak osobistego, czy za to, że pozwoliłem sobie na słabość.
James spojrzał na mnie z wyraźnym spokojem, ale jego oczy były pełne ciepła, które wydawało się dziwnie znajome. Może dlatego, że nie był to ten uśmieszek, którym zwykle mnie prowokował. Tym razem było w nim coś innego – coś, czego nie byłem w stanie rozszyfrować.
— Nie rób tego— powiedział cicho.
Pokiwałem głową, choć nadal czułem się nieswojo z tym, że tak łatwo pozwoliłem sobie przy nim na coś, czego nigdy nie pokazałbym nikomu innemu. Wiedziałem, że nie powinienem się tak czuć, bo nie było nic złego w okazywaniu emocji, ale przecież całe życie uczyłem się, żeby tego nie robić. Byłem Blackiem, a co za tym szło, nie miałem prawa być słaby.
— Dzięki...chyba.— wykrztusiłem cicho, wiedząc, że te słowa nie były wystarczające, ale teraz były jedynymi, na jakie było mnie stać.
James pokiwał głową, jakby rozumiał, że w tej chwili więcej słów nie było potrzebne. Zaczął mi się przyglądać, jego wzrok najpierw zatrzymał się na mojej twarzy, a potem przesunął się na włosy. Zmarszczył brwi, jakby próbował rozgryźć coś, co go zaniepokoiło, a potem wydał z siebie cichy śmiech, który był bardziej zaskoczony niż rozbawiony.
Poczułem nagle zdezorientowanie. Nie byłem pewien, ale chyba nawet poczułem się speszony tą nagłą reakcją. Była taka szczera i zaskakująca, że nie wiedziałem, co właściwe mam o tym myśleć. Zwłaszcza, że nie miałem pojęcia, co tę reakcję wywołało. Posłałem mu pytające spojrzenie, oczekując wyjaśnień.
James wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Czy mi się wydaje, czy twoje włosy pachną... hm, spalenizną? – mruknął, a moje policzki od razu zaczęły mnie palić, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.
— To nic — Zaśmiałem się nerwowo, pocierając dłonią kark. Oczywiście, że musiał to zauważyć. — Wybierając nową różdżkę u Olivandera, trochę... trochę przesadziłem.
James uniósł brwi. Jego dłoń sięgnęła moich włosów, a wtedy jego palce lekko musnęły kilka pasm. Robiąc to, przypadkiem także dotknął mojej skóry przy uchu, co spowodowało, że w tamtym miejscu przeszły mnie dreszcze i pewien rodzaj szoku.
— Serio? Przypaliłeś sobie włosy? — James nie cofnął dłoni. Przyjrzał mi się jeszcze uważniej, jakby widział coś, czego ja nie byłem w stanie dostrzec.
— To była chwila nieuwagi — odparłem, starając się brzmieć jak najbardziej obojętnie. — Nic wielkiego.
James zaśmiał się ponownie, tym razem z pełnym rozbawieniem, i pokręcił głową. Uniosłem brwi, bo jego śmiech był zaraźliwy, a choć próbowałem utrzymać poważny wyraz twarzy, to po chwili sam parsknąłem cicho, czując, jak napięcie, które jeszcze chwilę temu mnie dławiło, zaczyna się ulatniać. Był to jeden z tych momentów, gdy absurd całej sytuacji – moje przypalone włosy, jego dotyk i nasze wcześniejsze rozmowy – zderzał się z rzeczywistością. Na chwilę przestaliśmy udawać i po prostu byliśmy.
James w końcu cofnął rękę, chociaż przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że niechętnie. Choć nie byłem pewien, komu bardziej to przeszkadzało. Spoglądał na mnie teraz już z nieco innym wyrazem twarzy – z tym samym błyskiem, który początkowo mnie irytował, ale teraz wydawał się dziwnie bezpieczny, no i bardzo znajomy.
— Wiesz, Reggie... — zaczął, jakby nie do końca wiedząc, co właściwie chce powiedzieć. Jego spojrzenie złagodniało. — Cieszę się, że mogłem tu być. — Odezwał się naprawdę cicho, ale brzmiał szczerze.
Przyjrzałem mu się z lekką dozą podejrzliwości, przechylając nieco głowę na bok. Uniosłem brew.
— Niby czemu? — zapytałem, nie kryjąc sceptycyzmu. Wciąż czułem się odsłonięty i niepewny. Nie wiedziałem, czy bardzo mi to przeszkadzało czy też nie, ponieważ pierwszy raz pokazałem komukolwiek czystą postać mnie. Nawet mój brat nigdy nie był w stanie poznać tego, jaki tak naprawdę byłem. Nigdy na to nie pozwalałem, a teraz wyszło to tak po prostu. James znalazł sobie MOMENT.
Gryfon uśmiechnął się nieco niepewnie, jakby zastanawiał się, jak dobrać odpowiednie słowa.
— Bo... — zaczął powoli, jego oczy delikatnie się zwęziły, jakby ważył każde słowo. — Po raz pierwszy podoba mi się to, co widzę.
Moje serce zabiło szybciej. Te słowa zawisły w powietrzu, a ja poczułem, jak ciepło znów rozchodzi się po moim ciele. Chciałem coś powiedzieć, może sarkastyczną odpowiedź, ale zanim zdążyłem, James szybko dodał:
— Nie, nie o to mi chodzi — zaśmiał się nerwowo i pokręcił głową. — Podoba mi się to, że widzę cię takiego, jaki jesteś. Bez tej maski, którą nosisz na co dzień.
Jego spojrzenie było teraz miękkie, pełne zrozumienia. Te słowa, choć proste, trafiły prosto w coś, co zawsze starałem się ukryć. Moje dłonie nieświadomie zacisnęły się na kolanach, ale nie odpowiedziałem od razu. Patrzyłem na niego, próbując zrozumieć, co to wszystko dla mnie znaczyło, ponieważ pojawiły się we mnie emocje, których nigdy dotąd nie czułem. Nie wiedziałem, co o tym sądzić, ale miałem wrażenie, że mogłyby wyniknąć z tego kłopoty.
— Bez maski... — powtórzyłem cicho, jakby to słowo było kluczem do czegoś większego, czego jeszcze nie byłem gotowy przyznać. Prychnąłem. — Wypraszam sobie — odpowiedziałem, udając obrażonego. — Każda wersja to ja, a nie jakieś żałosne maski. To tak jak w sklepie z różnymi rodzajami czekolady. Musisz po prostu przebrnąć przez każdy smak.
James uniósł brwi, zaskoczony moim porównaniem.
— A co, jeśli lubię tylko gorzką? — zapytał, z uśmiechem błąkającym się na jego twarzy.
— To znaczy, że masz problem z wyrafinowanym smakiem — odparłem kpiąco, kręcąc głową. — Ja akurat preferuję słodką. Taki jestem. Wieloma rodzajami słodkiej czekolady.
James zaśmiał się, a jego oczy rozbłysły.
— Więc mówisz, że jesteś jak słodka czekolada, tak? — zapytał z ostrożnością — Hmm, muszę to przemyśleć.
— Dokładnie! I nie zapominaj, że czekolada ma wiele twarzy, w szczególności ta słodka. Chcesz mnie poznać? Życzę powodzenia. Chyba nie zdajesz sobie sprawy, w co się pakujesz.
James wywrócił oczami.
— A kto powiedział, że się boję? Właśnie na to czekałem. Czas na trochę ekscytującej podróży, już zaczynało mi się nudzić.
— Podróż, mówisz? — uniosłem brew— Najwidoczniej nie zdajesz sobie sprawy, że niektóre smaki są bardziej jak droga do piekła.
– Czy to źle?
Zamrugałem kilkukrotnie, czując nagle zdezorientowanie.
– A nie?
– Zależy jak na to spojrzeć.
– Co masz na myśli? Uważasz, że podążanie do piekła jest czymś niby wartym uwagi?
James uśmiechnął się kompletnie rozbrajająco, niewinnie. Jego oczy zabłysły.
– Tak, jeśli wiesz, że na końcu czeka nagroda, która była tego warta. Nie sądzisz, że czasem warto zaryzykować, by spróbować tego, co wydaje się zabronione?
Przełknąłem ciężko ślinę. James nie miał pojęcia, jak za wieloma rzeczami, które wydawały mi się zabronione, pragnąłem podążać...
— Może masz rację — odpowiedziałem, nieco zdezorientowany własnymi myślami. — Może niektóre zakazane smaki są w rzeczywistości najprawdziwszą esencją życia. To jak... smak adrenaliny, który sprawia, że czujesz się bardziej żywy, nawet jeśli wiesz, że możesz się sparzyć.
W spojrzeniu Jamesa pojawiło się zainteresowanie czymś innym niż żarty. Wyglądał przez moment, jakby próbował rozszyfrować nie tylko moje słowa, ale też to, co się kryło za nimi.
— Więc chciałbyś spróbować tego zakazanego smaku? — zapytał, a jego głos brzmiał jak cicha zachęta, która sprawiła, że serce zabiło mi szybciej.
— Jest wiele rzeczy, których chciałbym spróbować — odparłem w końcu, robiąc nietęgą minę, gdy poczułem w sobie nostalgię — Ale niektóre smaki mogłyby być zbyt uzależniające, jeśli by się ich zasmakowało.
James zbliżył się trochę, a między nami zapanowała chwila napięcia, jakby cały świat zniknął, pozostawiając nas samych z tym, co w powietrzu się działo. Byłem pewien, że na chwilę wstrzymałem oddech, choć mogło mi się wydawać. Bliskość Jamesa nie pozwalała mi się odpowiedni na sobie skupić.
— Nie uważasz, że czasem jednak warto podjąć ryzyko, nawet jeśli się boisz? — spytał. — Wiesz, życie bez ryzyka jest jak czekolada bez kakao. Niezbyt satysfakcjonujące.
Moje serce zabiło mocniej, a w myślach zaczęły krążyć obrazy, których nie potrafiłem zrozumieć. Może właśnie w tej rozmowie kryła się odpowiedź na wiele pytań, które od dawna krążyły w mojej głowie. Może to była ta chwila, w której musiałem zdecydować, czy naprawdę chcę spróbować tego zakazanego owocu.
— Ja... może— zacząłem, a moje słowa z trudem przeszły przez gardło. — Może byłoby warto. Ale to nie ma znaczenia.
James zamrugał zaskoczony i odsunął się nieco, żeby uważniej mi się przyjrzeć. Przekrzywił głowę, wlepiając we mnie swoje ciemne oczy. Jego okulary nieco zjechały z nosa.
– Nie ma znaczenia?
– To właśnie powiedziałem – mruknąłem i zwróciłem się przodem do klawiszy, kładąc na nich wszystkie palce. Zagrałem pojedyncze dźwięki.
– Czego dokładnie się boisz, Regulusie? Chyba nie uważasz, że twoi rodzice to jawny problem? Przecież możesz zrobić ze swoim życiem, co tylko zechcesz. Jest twoje.
– Otóż nie, nie jest. – Odetchnąłem głęboko i pokręciłem głową. – Z resztą nieważne.
– Mógłbyś się uwolnić od swojej rodziny, jeśli tylko...
– NIE.– powiedziałem ostro, może nawet zbyt ostro. Potter przyjrzał mi się i zacisnął szczękę. Zapadła między nami długa cisza, podczas której oddychałem ciężej, patrząc na moje palce. Przełknąłem ciężko ślinę i zacząłem drzeć.
– Zimno ci? – Głos Jamesa zabrzmiał tak cicho, jakby siedział naprawdę daleko, ale wciąż znajdował się obok mnie. Zatrzepotałem rzęsami i spojrzałem na niego wciąż zdziwiony swoją gwałtownością.
– J-ja...Chyba tak. Nie wiem – wymamrotałem, ostatecznie uciekając spojrzeniem w bok.
James obserwował mnie w milczeniu, kiedy starałem się odzyskać kontrolę nad własnym oddechem. Zatrzęsłem się lekko, bardziej ze zmęczenia emocjonalnego niż chłodu, choć kamienne mury Hogwartu nie pomagały w odzyskaniu równowagi. Wtedy usłyszałem cichy szelest materiału i zanim zdążyłem zareagować, poczułem, jak coś ciężkiego, a jednocześnie przyjemnie ciepłego, otuliło moje ramiona. Zerknąłem z boku i zobaczyłem, że James bez słowa narzucił na mnie swoją skórzaną kurtkę.
— Co ty robisz? — spytałem, choć mój głos zabrzmiał słabiej, niż planowałem. — Nie musisz... nie trzeba — zacząłem się prostować, próbując mu oddać kurtkę, ale on tylko machnął ręką, lekko przytrzymując mnie w miejscu.
— Trzeba — odparł spokojnie, bez cienia tej typowej dla niego kpiny. — Drżysz, a ja jestem przyzwyczajony do tego zimna — dodał, jakby to było coś oczywistego.
Chciałem coś odpowiedzieć, może nawet zażartować, żeby rozładować to napięcie, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Kurtka, choć ciężka, była przyjemnie ciepła i pachniała znajomo. Zamknąłem usta, próbując odwrócić uwagę od narastającego zakłopotania. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego tak drobny gest wywołał we mnie tak silną reakcję. Ostatnim razem, gdy wręczał mi kurtkę wyglądało to nieco inaczej. A teraz czułem, jak moja twarz zaczyna piec, a serce biło mi znów mocniej, kiedy z każdym oddechem próbowało złapać rytm, który jakby wymykał się spod kontroli.
— Czasami — odezwał się nagle, przerywając ciszę, ale jego głos brzmiał miękko, niemal odlegle — nie chodzi o to, czy coś jest nam potrzebne, tylko o to, co nam pomaga przetrwać. Więc to nie do końca nie tak, że cię nie rozumiem.
Przez dłuższą chwilę nie mogłem wydobyć z siebie żadnego słowa. Patrzyłem na Jamesa z niemal otwartymi ustami, czując, jak ciepło jego kurtki wnika w moją skórę, rozgrzewając napięte mięśnie. Byłem kompletnie zaskoczony tym, jak łatwo potrafił mnie rozgryźć. Wkurzało mnie to. James Potter zaskakiwał mnie i to tak bardzo, że nie wiedziałem już jak z tym walczyć, dziś sobie to odpuściłem. Byłem zagubiony, ale nie chciałem tego okazać. Jedyne, co mogłem teraz zrobić, to skinąć głową, w milczeniu akceptując to, co się właśnie wydarzyło. Potem przeniosłem wzrok na klawisze pianina, próbując skupić się na czymś innym, by odciągnąć uwagę od intensywności tej chwili. Zacisnąłem pięści, a potem delikatnie przetarłem nimi oczy, jakby chcąc zetrzeć nie tylko zmęczenie, ale też emocje, które kotłowały się we mnie bez końca.
— Jesteś zmęczony? — Gryfon zapytał nagle. Od razu pokręciłem głową, nieco zbyt gwałtownie, ponieważ już sama myśl o tym, że miałbym wrócić do dormitorium, budziła we mnie niepokój. Gdybym się tam teraz znalazł moje myśli zamęczyłyby mnie pewnie na śmierć, a niechętnie przyznając, bliskość Jamesa mnie dziś wyciszała.
— Chcę zagrać — powiedziałem, zanim zdążyłem się powstrzymać. Mój głos zabrzmiał pewnie, choć gdzieś w środku czułem lekki niepokój. — Razem z tobą.
W oczach Jamesa pojawiło się wyraźne zaskoczenie, co przyprawiło mnie o lekkie zadowolenie, bo wychodziło na to, że nie tylko on wywoływał we mnie takie skrajne reakcje. Z drugiej jednak strony nie wiedziałem, czy podoba mi się fakt, że to była kolejna rzecz, która mnie z nim łączyła. Wychodziło na to, że wcale nie byliśmy tak różni, mimo tak odmiennych charakterów. Nie wiedziałem, jak jest to możliwe, ale kiedyś usłyszałem, że chyba przeciwieństwa się przyciągają. Może w tym wszystkim właśnie o to powiedzenie chodziło? Miałem nadzieję, że tylko się mylę, a dzisiejsze wydarzenia jedynie namieszały mi w głowie. Łudziłem się, że jutro wszystko wróci do normy, w końcu miałem nową różdżkę, dzięki której mogłem nareszcie wrócić do codziennej rutyny.
Gryfon uniósł brwi, jakby nie do końca wierząc w to, co właśnie usłyszał, natomiast ja poczułem nagłe zakłopotanie, gdy zauważyłem jego jawne zmieszanie. Zanim jednak zdążyłem się wycofać, jego mimika zmieniła się w sekundzie. Jego twarz pojaśniała, a na ustach pojawił się szeroki uśmiech.
— Zagrać... razem? — powtórzył, a w jego głosie zabrzmiała nutka rozbawienia, jakby sprawdzał, czy dobrze zrozumiał. Kiedy nie zaprzeczyłem, skinął głową. — No dobrze, zobaczymy, co z tego wyjdzie.
James przysunął się bliżej mnie, zdecydowanie bliżej, co sprawiło, że jego obecność była w sumie teraz jak najbardziej namacalna. Starałem się nie zwracać na to uwagi, a skupić się na klawiszach, by w końcu coś zagrać. Zdecydowałem się na to, co głównie ćwiczyłem, gdy jeszcze miałem lekcje grania w domu. Melodia, która wypływała spod moich palców, była niezwykle delikatna, poruszająca moje serce. Zamknąłem oczy, pozwalając muzyce płynąć i płynąć.
Gryfon siedział obok mnie w ciszy, przez chwilę wsłuchując się w dźwięki, które wydobywałem z instrumentu. Próbował znaleźć moment na dołączanie, a gdy w końcu ułożył palce na klawiszach to zamiast zdecydować się na dźwięki w podobnej tonacji, nagle zaczął grać coś zupełnie innego – szybką, wesołą melodię, kompletnie odbiegającą od tego, co ja grałem.
Zatrzymałem się w pół nuty, z rozchylonymi ustami i pełnym niedowierzania wyrazem twarzy. Spojrzałem na niego, a on tylko wzruszył ramionami, posyłając mi ten swój nonszalancki uśmiech.
— Serio? — zapytałem, mrużąc oczy, chociaż gdzieś w środku zaczynałem się uśmiechać. — Z całej tej melancholii, którą próbowałem tu wyczarować, zrobiłeś cyrk?
James tylko wzruszył ramionami, jakby to było najnaturalniejsze na świecie.
— Uznałem, że twoje smętne dźwięki potrzebują trochę życia — odparł, udając, że jest całkowicie poważny. — Nie sądzisz, że to brzmi lepiej?
Zacisnąłem zęby, próbując nie parsknąć śmiechem, po czym nagle chwyciłem jego dłonie, które wciąż dotykały klawiszy.
— Och, nie ma mowy, Potter — warknąłem, choć w moim głosie brzmiało wyraźne rozbawienie. — Zawsze musisz sobie żartować, co?
James uniósł brew, patrząc na mnie z wyzywającym błyskiem w oku.
— Cóż, czasem nawet muzyka potrzebuje poczucia humoru. — mruknął z sarkazmem. — Ale wydaje mi się, że twoje łapanie mnie za ręce mówi mi, że może chcesz trochę więcej?
Zmrużyłem na nieco powieki, ignorując dreszcze, które przeszły mi po plecach na jego słowa. Przez chwilę nic nie mówiłem, tylko zacieśniłem uścisk na jego dłoniach, a moje palce zaczęły lekko i nieświadomie przesuwać się po jego skórze.
— A może po prostu nie mogę patrzeć, jak marnujesz tak dobry fortepian na te swoje kiepskie popisy? — odparłem z udawaną powagą, choć moje usta zaczynały się wykrzywiać w rozbawieniu.
James przewrócił oczami, ale jego dobry humor nie ustępował.
— Kiepskie? Naprawdę? — zapytał, przechylając głowę, a jego uśmiech poszerzył się. — Powiedziałbym, że to było dość imponujące. – wzruszył ramionami.
— Imponujące? — powtórzyłem z lekką kpiną. — Może dla kogoś, kto nie wie, jak powinna brzmieć dobra muzyka.
James pokręcił głową z udawanym oburzeniem, a potem niespodziewanie wyrwał swoje dłonie z mojego uścisku. Nim zdążyłem zareagować, jednym płynnym ruchem zatkał mi usta ręką, kładąc drugą z tyłu na moim karku. Rozszerzyłem oczy w zdziwieniu, czując jego ciepły dotyk na swoich wargach.
— Dosyć tego — powiedział niskim, znużonym głosem. Nasze twarze były teraz niebezpiecznie blisko siebie, tak blisko, że czułem delikatny dotyk jego oddechu na swojej skórze. Gdy patrzył mi w oczy miałem wrażenie, że powietrze w pokoju stało się gęstsze. Wszystko wokół nas zniknęło – fortepian, melodie, korytarze zamku.
Jego dłoń wciąż spoczywała na moich ustach, a ja poczułem, jak moje serce biło szybciej, nie mogąc wyczuć jego intencji. James pochylił się odrobinę bliżej, jego uśmiech znikł, zastąpiony poważnym, intensywnym spojrzeniem. Wciąż nie zabierał ręki, jakby czekał na moją reakcję.
— Wystarczy już tych kpin — dodał w końcu. Jego głos był ledwie szeptem, ale wciąż było w nim słychać wyraźny rozkaz. Przełknął ciężko ślinę i zatrzepotał rzęsami, które były zaskakująco długie. Jego twarz w ogóle wyglądała zaskakująco z bliska, widziałem dokładnie jego piegi i pieprzyki, całą strukturę skóry – Pora na ciebie, bo wygadujesz głupoty. Musisz odespać ten wieczór. Jestem pewien, że kiedy otworzysz oczy, będziesz miał ochotę zapaść się pod ziemię.
Zmarszczyłem brwi i zacząłem wypowiadać słowa, ale one znikały jako wibracja w jego dłoni. Wywróciłem oczami, widząc jak szczerzy zęby.
– A a – pokręcił głową. – Nie ma tłumaczeń, nie chce słyszeć żadnych odpowiedzi. Wstajemy, ja cię odprowadzam, a ty idziesz ładnie spać. – Znów próbowałem odpowiedzieć, na co James zacmokał w dezaprobacie – Nie, Syriusz nie kazał mi cię tym razem niańczyć. Robię to z własnej nieprzymuszonej woli, zrozumiano? – Dodał, jakbym naprawdę miał przejmować się tym faktem.
Teraz tak naprawdę co innego zaprzątało mi głowę - dokładniej mówiąc, jego dłoń śmiało dociśnięta do moich warg. Miałem wrażenie, że moje serce z wrażenia już nawet nie biło, a ja nie potrzebowałem powietrza do oddychania. Czułem się tak, jakby co innego niż tlen umożliwiało mi w tej chwili moje funkcje życiowe. Kręciło mi się z wrażenia w głowie. James chyba miał rację, mówiąc, że jutro zapragnę zapaść się pod ziemię. Nocą wszystko wydawało się łatwiejsze, bardziej intymne i szalone. Nie wiedziałem jak poradzę sobie z tym, co zaszło w tej komnacie między mną a nim. Całe to przypadkowe spotkanie było cholernie dziwne.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro